Trzy wesela i pogrzeb

Bilans sobotniego marszu? Krótkoterminowo zyskali: o. Rydzyk, Duda i Kaczyński. Ale w gruncie rzeczy stracili wszyscy. Najbardziej: Ziobro, Kościół i Ewangelia.

01.10.2012

Czyta się kilka minut

Było powstańczo, insurekcyjnie, konfederacko. Wojciech Reszczyński zaapelował wręcz, żeby powołać generalność na wzór szlachecki. Gdy zaś nie będzie innego wyjścia, trzeba będzie wybrać własną Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Chyba pozakonstytucyjną.

Było ofiarnie, męczeńsko, martyrologicznie. Tak bardzo, że aż o. Jan Król z Radia Maryja popełnił freudowski błąd. „Zaczynamy naszą dyskryminację – wypalił, ale po chwili się poprawił: – Zaczynamy naszą demonstrację przeciw dyskryminacji”.

Było dumnie, chmurnie, husarsko. Zza grobu zagrzmieli Słowacki, Wyspiański, Norwid i Mickiewicz: „Ludzie! Każdy z was mógłby samotny, więziony, myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony” – recytowała artystka.

Żyjemy w chorym kraju, gdzie nie ma opozycji, ale zawsze znajdzie się jakaś konspiracja.

PRAWIE BUDAPESZT

Wszyscy wydają się zadowoleni. Przede wszystkim – o. Tadeusz Rydzyk. Udowodnił, że potrafi mobilizować tysiące; prawdopodobnie jako jedyny dziś w Polsce wyprowadziłby lud na barykady. Jarosław Kaczyński może tylko pomarzyć o samodzielnym zorganizowaniu podobnego marszu. Nic dziwnego, że prawicowi politycy muszą jeść zakonnikowi z ręki. Wystarczyło spojrzeć na upokorzonego Zbigniewa Ziobrę, jak posłusznie stanął w kącie. Doskonale wie, że bez Radia Maryja byłby politycznym trupem.

Miejsce na nowym multipleksie redemptorysta ma już w kieszeni. Podczas kolejnego konkursowego rozdania nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje zaostrzenia konfliktu. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji już zapowiada, że jedną z częstotliwości zarezerwuje dla stacji o charakterze religijnym, a wobec rozkładu Religii.tv – Telewizja Trwam pozostanie bez konkurencji.

Na marszu o. Rydzyk wciąż powtarzał, że liczy się kwartet: informacja – formacja – organizacja – akcja. Korzystny wiatr stara się łapać w następne żagle. W minioną sobotę prosił o wsparcie dla uczelni, którą założył w Toruniu. Chwalił się geotermią. W ekspresowym tempie buduje świątynię, która relikwiami i pamiątkami po błogosławionym Janie Pawle II przyciągnie rzesze pielgrzymów.

Cieszy się też Piotr Duda, bo znalazł dla Solidarności nowe źródło społecznego zasilania. W samą porę, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że związek po udanej reanimacji stracił nieco impet. Bitwę o wiek emerytalny Solidarność przecież z kretesem przegrała – rząd postawił na swoim, Polacy nie wyszli na ulice.

Znamienne, że podczas marszu Duda zdefiniował związek jako chrześcijańsko-pracowniczy, odwołując się do mitu lat 80. O niebo ważniejsza była jednak deklaracja, że będzie walczył o „wszystkich, którzy nie potrafią dać sobie rady w życiu”. Tym samym dał wyraźny sygnał, że zamierza być rzecznikiem tych samych Polaków, których od lat 90. reprezentuje Radio Maryja. Czyli ofiar transformacji, zagubionych w kapitalizmie, pognębionych przez kryzys. Duda i toruńska rozgłośnia będą w najbliższych miesiącach mówić w waszych domach jednym głosem.

Błąkający się w kącikach ust uśmiech zadowolenia rzadko znikał również z oblicza Jarosława Kaczyńskiego. Potwierdzone jedynowładztwo na prawicy, delfin Ziobro wygumkowany oraz rozgorączkowany tłum, który kocha, wierzy i pokłada nadzieję. Przez moment Warszawa mogła wydawać się wyśnionym Budapesztem.

Ale tylko przez chwilę. Bo w gruncie rzeczy każdy z trzech najważniejszych bohaterów tamtego dnia, trzech muszkieterów budzących Polskę – coś istotnego stracił.

TOKSYCZNY ZWIĄZEK

Był w tym roku taki moment, gdy o. Rydzyk cieszył się poparciem niemal całego Kościoła w Polsce. Moment, gdy jego siła była większa niż kiedykolwiek. Nawet wielu świeckich i duchownych, którzy z reguły są krytyczni wobec toruńskich mediów, tym razem twierdziło, że Telewizja Trwam powinna się znaleźć na multipleksie. Wprawdzie nie rozdzierali szat i nie krzyczeli o spisku przeciw Kościołowi, ale w wysiłkach redemptorystów nie widzieli nic zdrożnego. W samym Episkopacie o. Rydzyk mógł liczyć na wsparcie większości biskupów; reszta w najgorszym razie wyrażała współczucie albo zachowywała przychylną neutralność. Naprawdę o. Rydzyk nie potrzebował polityków: multipleks już de facto wywalczył, a zyskał sympatię daleko przekraczającą dotychczasowe pole jego kościelnego oddziaływania.

Tymczasem wkraczając na grząski grunt agitacji i propagandy, rozmienił na drobne kapitał, który zbierał w ostatnich miesiącach. Potwierdził opinię, że jest nie tylko kapłanem, ale także politycznym macherem. Po sobotnim marszu, na którym wprost wzywano do zmiany rządu, nie zasłoni się już nawet wyświechtaną formułą, że duchownym wolno angażować się w politykę rozumianą jako ponadpartyjna praca na rzecz dobra wspólnego.

O. Rydzyk stracił niepowtarzalną szansę, aby sprawy Radia Maryja czy Telewizji Trwam uczynić sprawami całego Kościoła. Redemptoryście pozostaną znowu jedynie starzy i wierni stronnicy. Krytykom dostarczył arsenał nowych argumentów. Przestraszył niektórych biskupów, którzy w ostatnich miesiącach zbliżali się do jego środowiska. Czy milczenie Episkopatu nie było w ostatnich dniach wystarczająco wymowne?

Przelicytował też Piotr Duda. W kraju, gdzie wielu obywateli nie ufa politykom albo wręcz nienawidzi ich bez względu na partyjną proweniencję, związkowy lider jawił się jako człowiek z innego, lepszego świata. Szczery chłop ze Śląska, żądający konkretnych rozwiązań, a zarazem kpiący z nieudolnego partyjniactwa; przekonujący trybun ludowy nieco przypominający stylem Wałęsę z sierpnia ‘80 – przewietrzył polskie życie publiczne. Był nową jakością, a jego konsekwencja w trzymaniu dystansu wobec wszystkich sił politycznych sprawiła, że zbierał punkty w mediach od lewa do prawa.

Teraz kopnął w domek z kart, który sam zbudował. Nieszczerze brzmiały na placu Zamkowym jego zapewnienia, że Solidarność nie będzie wasalem żadnej partii. Panie przewodniczący, Pan nie docenia siły obrazu. Maszerując ramię w ramię z prezesem Kaczyńskim, zaprzepaścił Pan miesiące poświęcone na odpolitycznienie związku po rządach Janusza Śniadka, dziś nieprzypadkowo posła z listy PiS.

W przypadku Jarosława Kaczyńskiego straty są jeszcze większe. Niewykluczone, że w minioną sobotę zapracował na kolejne przegrane wybory. Brzmi absurdalnie?

Nie. To chłodna kalkulacja, czysta logika. Otóż największym kłopotem prezesa jest potężny elektorat negatywny. Rzesza Polaków, która gotowa byłaby zagłosować na Lady Gagę, byle tylko nie wrócił do władzy. Nieprzypadkowo od śmierci Lecha Kaczyńskiego PiS nie wygrał żadnych wyborów. Nie wygrał i nie wygra, skoro jego najważniejszą, właściwie jedyną twarzą jest polityk od lat prowadzący w rankingach nieufności.

Jedynym wyjściem jest uśpienie tych, którzy na wybory idą zagłosować przede wszystkim przeciw Kaczyńskiemu. Stąd powracający w PiS średnio co kilka miesięcy pomysł wizerunkowego kamuflażu. Raz zamknie się usta Antoniemu Macierewiczowi, postawi się na tematykę gospodarczą zamiast Smoleńska, innym razem prezes pochwali internautów i sfotografuje się z dziećmi...

Ale w minioną sobotę – zresztą w stu procentach zgodnie z hasłem marszu – prezes postanowił Polskę obudzić. I obudził. Przede wszystkim swoich krytyków i przeciwników. Na dodatek postawił się obok o. Rydzyka, czyli człowieka, który ma – słusznie bądź nie – identyczne problemy wizerunkowe. Nie jest kochany zwłaszcza w grupach i środowiskach, o które PiS musi powalczyć, jeśli nie chce przegrać kolejnych wyborów z rzędu – młodzież, wielkie miasta, wykształceni, dobrze zarabiający itd. A tych właśnie ludzi Jarosław Kaczyński znowu skutecznie zniechęcił.

Bo w ogóle mariaż dyrektora Radia Maryja i prezesa PiS przypomina toksyczny związek. Z pozoru święcą wspólny triumf, w istocie szkodzą sobie nawzajem.

MĘTNA WODA

Teraz dopiero widać, ile szkód poniósł Kościół, skoro w sobotę miał dwie twarze: polityka i zakonnika uprawiającego politykę. Zniszczenia byłyby zresztą większe, gdyby nie wstrzemięźliwość Episkopatu, a przede wszystkim kard. Kazimierza Nycza. Ale tu nie chodzi tylko o czystą pragmatykę, o statystyczny rachunek zysków i strat. O pytanie, ilu ludzi utwierdziło się pod wpływem marszu w przekonaniu, że szczęścia i zbawienia szukać będą jednak poza Kościołem.

Tu chodzi o sprawy dla wiary najcenniejsze. O fakt, że Msza stanowiła oprawę, trybik w machinie partyjnego marketingu. Liturgię upchano między konwencją Prawa i Sprawiedliwości a marszem pod politycznymi hasłami i planowanym na poniedziałek ogłoszeniem „pozaparlamentarnego premiera”. To fatalne powiązanie polityki już nie tyle z religią, ile ze świętymi obrzędami chrześcijańskich tajemnic, uderza w sam fundament. Skóra cierpła, gdy zgromadzeni oklaskiwali... wezwania składające się na modlitwę powszechną, które akurat nawiązywały do tematyki marszu. Tego jeszcze w polskich świątyniach nie było. Owszem, brawami przerywano homilie i kazania, ale nigdy modlitwy. Może w takim razie zaczniemy klaskać na przeistoczenie?

Cały marsz przebiegał w atmosferze walki z wszechogarniającym złem – złem, które panoszy się poza świętą przestrzenią samego protestu. To herezja polityczna. Polityczna, bo polityka w polskim wydaniu rani i dzieli, podczas gdy wiara ma leczyć i łączyć. To zaprzeczenie uniwersalnego przesłania Ewangelii. Nie wolno a priori wykluczać tych, z którymi się nie zgadzamy.

Relacji z marszu słuchałem na żywo, w Radiu Maryja. Jadąc samochodem z Warszawy do Kielc, dokładnie w miejscu, gdzie zginął bp Jan Chrapek – słyszałem, jak o. Rydzyk grzmiał, że zamiast dziennikarzy mamy najemników, którzy są reprezentantami nie głównego, ale mętnego nurtu.

Co zrobiliśmy z dziedzictwem ludzi wielkich i świętych, którzy jeszcze nie tak dawno byli wśród nas? Takich jak Jan Chrapek, którzy z mądrością i serdecznością Ewangelii wychodzili do wszystkich? Tych, którzy byli twarzą Kościoła miłosiernego, pokornego i rozumnego?

Gdy obserwuję wysyp głupich artykułów o Kościele, a równocześnie to, że jedynym pomysłem wielu katolików jest odpowiadanie atakiem na atak – widzę, jak bardzo brakuje dziś mądrego biskupa Jana. Człowieka, który był w mediach autorytetem dla wierzących i niewierzących. Który potrafił cierpliwie tłumaczyć, nawet jeżeli zderzał się z niewiedzą czy ignorancją. Który nigdy nie nazwałby dziennikarzy najemnikami. Bo z Ewangelii wiedział, że tak nie wolno.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2012