Pełzający kryzys w Waszyngtonie

Do wyborów w USA jeszcze rok, ale maraton już pędzi. Choć z zadyszką. Republikanie są w największym impasie od stu lat. Demokraci są w lepszej sytuacji, ale do euforii im daleko.

11.10.2015

Czyta się kilka minut

Hillary Clinton na wiecu w Portland, wrzesień 2015 r. / Fot. Robert F. Bukaty / AP / EAST NEWS
Hillary Clinton na wiecu w Portland, wrzesień 2015 r. / Fot. Robert F. Bukaty / AP / EAST NEWS

Była to prawdziwa polityczna burza na szczytach władzy. 25 września przewodniczący Izby Reprezentantów Republikanin John Boehner ogłosił, że za miesiąc pożegna się ze stanowiskiem, a także zrzeknie się mandatu kongresmena.

Rezygnacja trzeciej osoby w państwie – taką pozycję ma lider izby niższej Kongresu – której nie obciążał przecież żaden skandal, to rzecz bez precedensu w Ameryce. Zdawałoby się, że prawica – mająca największy klub w Izbie od 1928 r. – daje mu solidny mandat. Ale jej ultrakonserwatywna frakcja, zwana Tea Party (Stronnictwo Herbaciane), przeprowadziła wewnętrzną rewolucję. Jej pierwszą ofiarą padł Boehner.

– Stała się rzecz oburzająca! Przewodniczący Boehner dogadał się z Nancy Pelosi [liderką demokratycznej mniejszości w Izbie Reprezentantów – red.], że do końca kadencji Obamy będą finansowane wszystkie programy proponowane przez rząd, w tym Planned Parenthood [Federacja na Rzecz Planowania Rodziny, prowadząca m.in. kliniki aborcyjne – red.] i złodziejski system powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, będący niczym innym jak piramidą finansową – oburza się w rozmowie z „Tygodnikiem” Dean James, konserwatywny bloger, kibicujący „herbacianym” buntownikom. – Oboje uzgodnili też, że przez Izbę Reprezentantów przejdzie prezydencka umowa z Iranem. Dobrze, że w niesławie odchodzi zdrajca Partii Republikańskiej!

Kryzys Republikanów
„Herbaciani” wyrośli na fali protestów przeciw decyzjom prezydenta George’a W. Busha (skądinąd też Republikanina), który ratował wielkie banki inwestycyjne za pieniądze z budżetu, a potem przeciw programowi naprawy gospodarki Baracka Obamy. Ich nazwa nawiązuje do „herbatki bostońskiej”: incydentu z 1773 r., gdy amerykańscy koloniści wyrzucili do morza spory transport herbaty, który przypłynął z Anglii. Zaprotestowali w ten sposób przeciw podatkom narzucanym im przez Wielką Brytanię oraz przeciw temu, że nie mają własnej reprezentacji w londyńskiej Izbie Gmin.

W 2010 r., w wyborach do obu izb Kongresu, kandydaci obywatelskich komitetów „herbacianych” pokonali w republikańskich prawyborach polityków centrowych, „systemowych” i często wpływowych w Waszyngtonie. Przebojem weszli do Izby Reprezentantów – i to ich głosami, o ironio, Boehner został jej przewodniczącym.

Teraz, po jego rezygnacji, powszechne było oczekiwanie, że zastąpi go dotychczasowy szef republikańskiego klubu w Izbie, umiarkowany technokrata Kevin McCarthy. Jednak w minionym tygodniu McCarthy nieoczekiwanie ogłosił, że rezygnuje z ubiegania się o to stanowisko. Co zinterpretowano jako kolejny efekt działań „herbacianych” – i kolejny symptom kryzysu u Republikanów.

A kryzys ten uderza również w tych pretendentów do partyjnej nominacji w wyborach prezydenckich w 2016 r., których typują waszyngtońskie salony. W efekcie w ostatnich sondażach trzy pierwsze miejsca zajmują osoby, które nie mają żadnego doświadczenia politycznego. Pierwszy to Donald Trump: ekscentryczny biznesmen z Nowego Jorku, uwielbiający obrażać tyleż rywali, co potencjalnych wyborców. Miał być tylko ozdobą telewizyjnych wiadomości w letnim sezonie ogórkowym – tymczasem zaczęła się poważna wyborcza jesień, a on nadal błyszczy.

Zaraz za nim plasuje się czarnoskóry kardiochirurg Ben Carson, który podaje w wątpliwość tożsamość (w każdym znaczeniu tego słowa) Obamy i oręduje za konstytucyjnym zakazem wyboru muzułmanów na urząd prezydenta. Kolejne miejsce na podium zajmuje Carly Fiorina, była prezes Hewlett-Packard, wyrzucona z firmy z hukiem za niekompetencję. Cała trójka zdominowała ostatnią debatę między republikańskimi pretendentami; zajmowano się nawet osobliwą fryzurą Trumpa. Wszyscy oni mogą liczyć na poparcie „herbacianych”.

Bush i Rubio w odwrocie
Tymczasem partyjni bossowie stawiają na dwóch najbardziej przewidywalnych polityków: byłego gubernatora Florydy Jeba Busha i reprezentującego dziś ten sam stan w Senacie Marca Rubia. Ale kapitał, który obaj kandydaci skrupulatnie zbudowali wiosną, teraz gwałtownie topnieje. Odwracają się od nich sponsorzy. Poza tym rywalizują oni o ten sam umiarkowany elektorat w Partii Republikańskiej – i jeśli zawczasu jeden nie zrezygnuje na rzecz drugiego, to „wykrwawią się”, zanim w styczniu 2016 r. zaczną się właściwe prawybory.

Busha i Rubia obciąża też ich wspólne stanowisko w sprawie imigrantów, przez „herbacianych” konserwatystów postrzegane jako kardynalne wszeteczeństwo. Ważne jest tu rodzinne tło obu pretendentów do Białego Domu: żona Jeba pochodzi z Meksyku, a Rubio to dziecko uchodźców z Kuby. Dlatego opowiadają się oni za jak najbardziej liberalnym wariantem przyznawania obywatelstwa USA tym, którzy od lat przebywają w Stanach nielegalnie (wypada dodać, że tworzona przez nich szara strefa stanowi pokaźną część PKB Ameryki). A unoszący się na fali Donald Trump i Ben Carson otwarcie mówią, że nie dość będzie wyrzucić „nielegalnych”, ale trzeba też pomyśleć o odebraniu obywatelstwa urodzonym w Ameryce dzieciom imigrantów. Gdyby ich pomysł wszedł w życie, obywatelstwo straciłby więc senator Marco Rubio.

– Republikańska wierchuszka liczy, że obecni liderzy sondaży popełnią jakiś definitywnie kompromitujący błąd. Ale na razie nic takiego się nie dzieje. I choć Trump powiedział już wiele bzdur, jego poparcie nie spada – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire.

Niewykluczone, że Partię Republikańską gnębi największy kryzys od 1912 r., gdy stronnictwo pękło w obliczu wyborów prezydenckich. „Konserwatywne” skrzydło reprezentował wtedy gospodarz Białego Domu William Howard Taft, a „progresywne” i otwarte na robotników jego poprzednik Theodore Roosevelt. Skorzystał na tym centrowy Demokrata Woodrow Wilson – i wygrał elekcję w cuglach.
Dziś historia może się powtórzyć, bo Trump nie wyklucza, że w razie porażki w prawyborach może wystartować jako kandydat niezależny.

Maile Hillary Clinton
Problem u Demokratów jest mniej ideologiczny, a bardziej towarzyski. Stronnictwo to dzieli się dziś generalnie na dwie drużyny: „Tylko Hillary!” i „Byle nie Hillary!” – z tym, że panią Clinton popiera establishment, a alternatywy poszukują partyjne doły.

Idolem tych drugich jest deklarujący się jako socjaldemokrata w europejskim stylu 74-letni Bernie Sanders, senator z Vermont, który prowadzi skuteczną insurekcję „na lewo” od byłej pierwszej damy. Ale jeśli przyjrzymy się platformie wyborczej obojga kandydatów, to różnice są znikome. Clinton proponuje podniesienie płacy minimalnej do 12 dolarów za godzinę, a Sanders do 15 dolarów. Ona chciałaby utrzymania obecnego, półkomercyjnego systemu opieki zdrowotnej (zwanego Obamacare), on woli zastąpić go całkowicie państwowym modelem. Zgadzają się natomiast w sprawach ekologii, ograniczenia dostępu do broni palnej, zakazu pośredniego finansowania kampanii wyborczej przez zamożnych biznesmenów i naturalizacji nielegalnych imigrantów. Ostatnio wyrazili też sprzeciw wobec negocjowanej przez Obamę umowy o wolnym handlu z krajami azjatyckimi (TPP, pakt bliźniaczy do TTIP, negocjowanego z Europą).

Kłopot z Clinton polega na tym, że ciągnie się za nią skandal z czasów, gdy stała na czele amerykańskiej dyplomacji i w tej roli wysyłała poufne służbowe maile z prywatnej skrzynki pocztowej. W efekcie gwałtownie maleje liczba ufających jej Amerykanów. „New York Post” ujawnił niedawno, że pani Clinton grozi nawet śledztwo FBI, wobec czego kandydatka w popłochu szuka sobie adwokata specjalizującego się w prawie karnym. Jeśli zostanie postawiona w stan oskarżenia, jej marzenia o Białym Domu prysną.

Kandydat z cienia
Na to po cichu liczy obecny wiceprezydent Joe Biden, który od dawna zwleka z decyzją o starcie w prawyborach w Partii Demokratycznej. W sierpniu Amerykę obiegła plotka, że jego syn Beau, prokurator generalny stanu Delaware, miał na łożu śmierci powiedzieć: „Tato, Biały Dom nie może wrócić w ręce Clintonów, w tobie cała nadzieja” (Biden junior zmarł w maju tego roku).

Teraz się okazało, że źródłem plotki jest... sam zainteresowany. Joe Biden po prostu zadzwonił z tą historią do publicystki „New York Timesa” Maureen Dowd, słynącej z niechęci do Hillary Clinton, a rybka haczyk połknęła. I tak zaczęło się tzw. Joementum (zbitka słów: „Joe” i „momentum”, oznaczając wzrost popularności kandydata w sondażach), a wiceprezydent rozpoczął serię spotkań z wpływowymi związkami zawodowymi i liderami partyjnych frakcji, m.in. z senator Elizabeth Warren, ikoną lewego skrzydła Demokratów i pogromczynią Wall Street.

Jeśli więc na szyi Hillary Clinton zaciśnie się pętla, to chwilę później establishment Demokratów może mieć swojego kandydata.

A na swojego lojalnego zastępcę podobno liczy też prezydent Barack Obama. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2015