Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wybory muszą się odbyć 10 maja – Jarosław Kaczyński w niedawnym wywiadzie radiowym przeciął spekulacje, czy obóz władzy zdecyduje się na to, czego oczekuje już znaczna część pytanych w sondażach wyborców. Postraszył organy samorządu, odpowiedzialne za praktyczną stronę procesu wyborczego. Ten nacisk jest zrozumiały, samorządy bowiem mogą nie chcieć naginać woli politycznej do realiów paraliżu społecznego i restrykcji sanitarnych, jakie w maju raczej pozostaną w mocy. „Trzeba tylko wprowadzić tutaj odpowiednie rozwiązania techniczne i być może prawne, ale o wyłącznie technicznym charakterze” – mówił Kaczyński, jakby nie rozumiał, że niektóre sprawy „techniczne”, np. wożenie urn do domów ludzi objętych kwarantanną, stają się czynnością wysoce ryzykowną (podobnie jak zasiadanie w stacjonarnej komisji), a zmian ordynacji wyborczej nie robi się na miesiąc przed terminem.
Pomijając już kwestię, na ile realne jest zrekrutowanie w ciągu najbliższych dni ok. 200 tys. osób do komisji wyborczych, i parę innych praktycznych problemów, które mogą podważyć konstytucyjny warunek powszechności wyborów, determinacja PiS, by nie przesuwać terminu, budzi też sprzeciw z innych zasadniczych względów. Chodzi o możliwość prowadzenia kampanii (o ile opinia publiczna ma w ogóle do tego teraz głowę). Prezydent jest stale obecny w sferze publicznej, mniejsza o to, czy z sensem czy bez – jako głowa państwa ma do tego prawo. Sęk w tym, że prawa istnienia zostali pozbawieni (z oczywistych względów ochrony zdrowia) jego konkurenci. Demokracja jest w stanie tolerować pewne skrzywienie szans na korzyść urzędującego prezydenta, ale mówimy o sytuacji lekkiej przewagi na starcie, nie zaś takiej, gdy jeden zawodnik biegnie, a pozostali muszą tkwić w miejscu.
Nikt nie może przewidzieć, w jakiej sytuacji epidemicznej będziemy jesienią. Ale do tego czasu można wprowadzić kilka sensownych zmian w procedurach. Choćby przywrócenie głosowania korespondencyjnego, tak by np. osoby nadal przebywające w kwarantannie miały realną możliwość zagłosowania. Gdyby klasa polityczna zdecydowała się na konsensus w tej sprawie, można by odpowiednie zmiany uchwalić w kwietniu, zachowując półroczny odstęp od wyborów. Ważne, by stało się to już po zamknięciu listy kandydatów, co pozwoliłoby „zamrozić” cały proces i nie wprowadzać dodatkowego zamieszania.
„Byłoby to niezwykle niekorzystne, żeby prezydent i premier byli z różnych obozów politycznych i się spierali” – stwierdził Kaczyński. Warto na marginesie zauważyć, że właśnie przesunięcie wyborów gwarantuje, iż przez najbliższe, zapewne dramatyczne miesiące prezydent i premier będą na pewno z tego samego obozu. Ale te słowa, jakkolwiek absurdalne, ujawniają sedno obecnego uporu. Niepewny, jaka będzie sytuacja za kilka miesięcy, Kaczyński kalkuluje, że tylko dociśnięcie kolanem majowego terminu daje Andrzejowi Dudzie duże szanse na drugą kadencję.
Gdyby odbyły się w maju, wybory – choć formalnie każda kartka zostałaby prawidłowo policzona i wyniki byłyby formalnie rzetelne – należałoby traktować tak, jakby zostały sfałszowane. Uznanie epidemii (nawet jeśli w Polsce nie będzie miała tak dramatycznego przebiegu jak w innych krajach – co jeszcze się okaże) za okazję do utwierdzenia władzy nie będzie kolejnym zręcznym, ale wciąż legalnym manewrem politycznym Kaczyńskiego. Będzie to goła przemoc. W momencie, kiedy jako obywatele powinniśmy zachować karność – ale w zamian za pełne zaufanie do uczciwości zamiarów władzy. ©℗
Poprzednia wersja artykułu ukazała się na stronie internetowej "Tygodnika Powszechnego" 21 marca 2020 r.