Szyfry pamięci

Jak to możliwe, że artystka, której malarstwo nie ustępuje Kantorowi i Nowosielskiemu, pozostaje niemal zupełnie zapomniana? I to w czasach, gdy kobiety wchodzą szturmem do kanonu sztuki?

01.07.2013

Czyta się kilka minut

Teresa Rudowicz, Kompozycja 69/3, technika kolażu, 1969 r. / Fot. Piotr Maciuk / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE
Teresa Rudowicz, Kompozycja 69/3, technika kolażu, 1969 r. / Fot. Piotr Maciuk / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE

Aby dostać się na wystawę Teresy Rudowicz ­(1928-94) w krakowskim Muzeum Narodowym (umieszczoną na drugim piętrze w Galerii Sztuki XX w.), trzeba przejść swoistym „szpalerem” – między „Zielnikiem” Aliny Szapocznikow i „Moim uroczym pokoikiem” Marii Pinińskiej-Bereś – a więc między pracami artystek, które ostatnio na nowo zaistniały w świadomości społecznej (w przypadku Szapocznikow – nie tylko w Polsce).

Obejrzawszy zaś prezentację z cyklu „Galeria żywa”, możemy przejść przez antresolę, na której muzeum przedstawia cykl pt. „Męska biżuteria. Odznaczeni 2011–2012” Bogusława Bachorczyka. Jego autor (rocznik 1969) – zbieracz katalogów mody z lat 70. ubiegłego wieku, XIX-wiecznych orderów i guzików – wyrasta po części, w sposób twórczy i nowoczesny, z artystycznego spadku, który pozostawiła Rudowicz.

Miejmy nadzieję, że to dobre wróżby dla artystycznego dziedzictwa urodzonej w Toruniu współtwórczyni drugiej Grupy Krakowskiej, choć przyznać trzeba, że nie doczekaliśmy się na razie monumentalnej wystawy monograficznej, której towarzyszyłby kreślący nowe ścieżki interpretacyjne katalog. Na razie musi nas zadowolić stosunkowo skromna prezentacja trzydziestu – świetnie jednak dobranych! – prac. Potraktujmy projekt Muzeum Narodowego w Krakowie jako dobry początek.


CZAS UTRACONY W KOLAŻACH


Zanim zobaczymy prace artystki, staniemy przed ścianą, na której pokazano fotograficzne portrety Teresy Rudowicz wykonane przez Wojciecha Plewińskiego. Szczupła, energiczna kobieta o nieco ironicznym wyrazie twarzy zdaje się uprawiać skomplikowaną gimnastykę: na lekko tylko pochylonych nogach robi głęboki skłon przed leżącym na podłodze obrazem, klęczy przed nim, daleko wychylając ręce do przodu, sięga po puszkę z farbą niczym siatkarka starająca się odebrać trudną piłkę.

Plewiński, klasyk polskiej fotografii, tak oto wspominał zaprzyjaźnioną modelkę: „Była niezwykle skupiona w sobie, skoncentrowana, wiedząca, co ważne, i nie tracąca czasu”. A przy tym „apodyktyczna, mogła pogonić, jak czegoś nie chciała albo czegoś żądała”. To widać.

Równie zdecydowane – w znaczeniu: świadome siebie – było jej malarstwo. Przyjrzyjmy się mu, starając się zachować chronologię. Tuż po śmierci Stalina, gdy namaszczony jego imieniem realizm oficjalnie obowiązywał jeszcze w sztuce, Teresa Rudowicz tworzyła surrealistyczne fotomontaże. „Odlot Kasandry” (1954) to pejzaż mający w sobie coś z atmosfery grecko-rzymskich kompozycji Giorgia de Chirico: na wietrze, niczym żagiel, poruszają się kamienne ruiny ludzkiego ciała i wierzchniego ubrania, chitonu. Pierwsze nabierają nieco lekkości, drugie – ciężaru.

W tamtym czasie Teresa Rudowicz nadawała jeszcze swoim pracom – nie tylko fotomontażom, ale i olejom – literackie tytuły . W 1956 r. powstały „Lot ślizgowy” i „Krajobraz organiczny”; w 1957 r. – „Powalona oligarchia”. Abstrakcje, w których pojawiają się formy krystaliczne, ostre, utrzymane w zimnych błękitach, albo „mięsne” tkanki w kolorze sczerniałej krwi – jakby wprost z gabinetu patologa. To obrazy ciekawe, ale jeszcze „nie to”. Nie zapewniłyby Teresie Rudowicz wyjątkowej pozycji na mapie sztuki polskiej.

Jej specjalnością, zapewniającą status artystycznej indywidualności, stały się niezwykłe kolaże, które zaczęła tworzyć w latach 60. Złożyły się w niezwykłą mapę pamięci, zapis „czasu utraconego” – tego najbardziej intymnego, niedostępnego komukolwiek z zewnątrz, a równolegle tego, który składa się na dziedzictwo kultury, uniwersalnego. Tytuły przestały mieć znaczenie, zastąpione zostały porządkującymi całość cyframi... To ważna granica.

Popatrzmy na swoisty tryptyk: trzy kolaże z 1971 r. W ich górnych partiach powracają te same elementy: wtopione w płótno staniki, halki z wyhaftowanymi kwiatami, pióra jakby wyciągnięte z kapelusza, karnawałowe weneckie maski. Dolne części podzieliła malarka pionowymi i poziomymi liniami, nawiązując do tradycji abstrakcji geometrycznej. Wszystko to w czerniach, brązach, beżach – wspomnienie mające jednak konsekwencje tu i teraz.

Oczywiście, z prac tych emanuje wprost doświadczenie dojrzałej kobiety (Rudowicz tworzy je, mając 43 lata), która uczy się rozstania z własną młodością. Jednak to prywatne, intymne doświadczenie zostaje zuniwersalizowane, wyrasta poza płeć i ciało, stając się metaforą „kosmiczną”.


SPOTKANIE WSPOMNIEŃ


Kolaże Rudowicz przypominają słynne zdanie Wyspiańskiego: „Umrzeć musi, co ma żyć”. Artystce nie drżała ręka, gdy naklejała na płótno fotografie sprzed I wojny światowej, cenne znaczki pocztowe, fragmenty starodruków, woskowe odciski pieczęci, adamaszki i jedwabie. Wydawać by się mogło, że niszczyła przedmioty, w gruncie rzeczy jednak nadawała im nowe życie – bo pamięć nie jest przecież powtórką, ale przetworzeniem. Tak budowała szyfry, których odczytywanie daje niezwykłą przyjemność – nie tylko estetyczną, ale i intelektualną. Wolną od ckliwości i melancholii. Odwołującą się do przeszłości, ale osadzoną w wiecznym „dzisiaj”.

Co łączy na jednym z kolaży następujące elementy: sepiową fotografię kobiety w koronkach, nadpaloną kartę tytułową ukraińskiego starodruku i fragmenty łacińsko-polskiego dokumentu, z którego mozolnie wyłuskujemy podpis: „Gottfried Hirsch. Sekretarz Rady Cesarsko-Królewskiego Trybunału Galicji Zachodniej”? Wedle jakich reguł zestawiła artystka inny tekst zapisany cyrylicą, amerykańskie znaczki z Lincolnem, australijskie z ptakami, gipsowe aniołki podtrzymujace koronę, jakby wyjęte z zabytkowych pieców kaflowych, korale i strzępy materii?

W 1962 r. Teresa Rudowicz miała wystawę w Los Angeles. Jules Langsner pisał wtedy: „Skrawki pożółkłych listów i książek przedstawiają motyw wzięty z Prousta: zespolenie się czasu i przestrzeni – czyli jednoczesność przeszłości i teraźniejszości, powstałą dzięki przypadkowemu zetknięciu się wspomnień dotyczących doświadczeń dnia powszedniego, zupełnie jak wtedy, gdy w powieści narrator powraca do minionych chwil dzięki nasączeniu magdalenki swojego dzieciństwa łyżeczką herbaty”.


***


Czy dzisiejsze zapomnienie Teresy Rudowicz – moim zdaniem jednej z najciekawszych artystek Polski powojennej – wynika wyłącznie z jej płci? Czy zaważył fakt, że Tadeusz Kantor, malarz, prawdę mówiąc, dość przeciętny, był geniuszem teatru? Może ważne jest to, że Jerzy Nowosielski dopowiadał w Polsce swoje malarstwo teologią? Nie wiem. Wiem natomiast, że czas najwyższy, by Teresa Rudowicz wróciła. Wierzę, że nie tylko do Polski. 


„Teresa Rudowicz” – wystawa z cyklu „Galeria żywa”, Muzeum Narodowe w Krakowie, Galeria Sztuki Polskiej XX wieku, 13 czerwca – 7 września 2013 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2013