Szukając nowych recept

Czy legenda "Solidarności, atakże pogłębiona wiedza izrozumienie dziejów PRL-u są dziś do uratowania? Nie ma na to łatwej recepty. Warto jej jednak szukać. Ideałem byłoby powiązanie misji dwóch zawodów: historyków idziennikarzy.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

W momencie przełomu, czyli przejścia od komunizmu do demokracji, byłem nauczycielem w warszawskim liceum; otaczała mnie przeciętna, niezbyt zainteresowana polityką młodzież i kadra nauczycielska nienastawiona na konflikt ani ze starą, ani z nową władzą.

W grudniu 1989 r. przyszła do mnie grupa chłopców z klas czwartych. Bez niczyjej inspiracji chcieli zrobić apel o stanie wojennym. Zrobili. Był to niedoskonały, a jednak piękny spektakl. Jedni uczniowie bardzo go przeżyli, inni, np. wcale liczne dzieci wojskowych, byli zaskoczeni. A jednak w rok później, w grudniu 1990 r., nikt już nie wpadł na taki pomysł.

Zapewne z różnych powodów. W szkole rok różnicy to czasem zasadnicza przepaść doświadczeń - różnica całego pokolenia. W dodatku po "wojnie na górze" "Solidarność" nie była już popularna, a pielęgnowanie heroizmu, nawet tak skromnego jak ten związany ze stanem wojennym, wydawało się sprzeczne z logiką kultury masowej. Tego autentycznego przeżycia nie można było więc powtórzyć.

Czy można jednak powtórzyć, utrwalić w jakiejś mierze przeżywanie najnowszej historii, dziejów walki o wolność i demokrację? To z pewnością pytanie nie tylko do mediów. Ale do mediów - także.

Chwilowa amnezja i spór polityczny

Mam wrażenie - i to jest pierwsza moja uwaga - że jako ludzie mediów zdaliśmy ten egzamin tylko połowicznie.

Oczywiście, gazety różnych opcji pełne są rocznicowych artykułów i bardziej subtelnych analiz dziejów PRL, widzianych z różnych perspektyw. A jednak zwłaszcza w pierwszych latach III RP, gdy nie było jeszcze Instytutu Pamięci Narodowej, zbyt wielu dziennikarzy (i to z różnych opcji) uległo fałszywemu wrażeniu, że zbytnie pochylanie się nad historią pachnie czczym kombatanctwem. W efekcie tradycja "Solidarności" została oddana twórcom - sympatycznego skądinąd - filmu "Rozmowy kontrolowane". Tymczasem tak naprawdę kombatanctwa było jak na lekarstwo. Jeśli dziś różne ważne osoby biadają nad szarganiem autorytetów - choćby Jacka Kuronia - to niezależnie od tego, na ile one są rzeczywiście szargane, przyznajmy: sami przyłożyliśmy rękę do amnezji. Niecałkowitej ma się rozumieć, ale jednak groźnej.

Czy dałoby się zrobić więcej, w warunkach narastającej komercjalizacji medialnego przekazu, wobec kapryśnych zainteresowań zwykłych Polaków? Nie wiem. Ale mam całkiem subiektywne wrażenie, że za mało się staraliśmy.

Byłoby jednak udawaniem sprowadzanie całej debaty do zaniechań, przeoczeń i zapomnień. Jeśli sondaże wykazywały po 1989 r. - z różnymi wahaniami, ale jednak - że większość społeczeństwa wyrozumiale ocenia stan wojenny, przyczyn można wskazać wiele. Z pewnością wielu Polaków szuka uzasadnienia dla własnych ówczesnych wyborów. Po grudniu 1981 r. opór wobec ataku generała Jaruzelskiego był przecież nikły, chęć przystosowania się - masowa, za to poparcie dla podziemnej "Solidarności" - malejące. Ale z pewnością to nie wyczerpuje tematu. I nie zdejmuje odpowiedzialności z mediów - zwłaszcza gdy po kilkunastu latach wolnego kraju myślimy o nastawieniu młodego pokolenia.

Nie ma co się oszukiwać: obraz najnowszej historii stał się przedmiotem ostrej politycznej kontrowersji. Nie mogło być inaczej. Nie tylko rany są za świeże, ale bieżące podziały wciąż odnoszą się - pomimo narzekań, że to anachroniczne - do ówczesnych politycznych i życiowych wyborów.

Różne perspektywy

Wyróżniłbym - nieco sztucznie, a na pewno arbitralnie - cztery medialne spojrzenia na najnowszą historię.

Dla pierwszego reprezentatywna jest nawet nie prymitywna agitka rodem z "Trybuny". Wskazałbym raczej bardziej subtelny styl tygodnika "Polityka". Pisałem już kiedyś, że w latach 80. byłem naiwnie przekonany, że ten typ spojrzenia na PRL - pełna pochwała przystosowania się, swoistej gry z dyktatorską władzą - zaniknie wraz z komunizmem. Nie zanikł, bo przecież miał liczne grono odbiorców, którzy się z nim identyfikowali.

Trudno wprawdzie nie zauważyć w "Polityce" poważnych historycznych analiz przekraczających te podziały; myślę tu zwłaszcza o twórczości prof. Wiesława Władyki. I jeszcze trudniej zaprzeczyć, że zwłaszcza w pierwszych latach "powojennych" dominował tam nieco trywialny duch, który opisałbym formułką "nie wszystko było złe". Ironię wprzęgnięto w służbę obrony własnych biografii. "Polityka" miała wówczas twarz nie tyle młodszych dziennikarzy z różnych bajek, ale Daniela Passenta czy Krzysztofa Teodora Toeplitza. Ta charakterystyka zachowała w jakiejś mierze aktualność. Wizja historii propagowana przez główny nurt "Polityki" miał zresztą i ma licznych epigonów - np. wśród starej kadry publicznej telewizji czy mediów, które historią zajmowały się od przypadku do przypadku.

Z orientacją "Gazety Wyborczej" jest największy kłopot. Nie ma drugiego pisma stworzonego przez bardziej reprezentatywne grono uczestników "Solidarnościowego" podziemia. Nie sposób też nie dostrzec ewidentnych zasług "Wyborczej" w przybliżaniu różnych zakamarków dziejów PRL - przykładem jest tu twórczość niedocenianego Piotra Lipińskiego.

Co więcej, zwłaszcza początkowo dziennikarze "Wyborczej" wchodzili czasem w kolizję z nurtem pierwszym. By przypomnieć emocjonalną polemikę Wojciecha Tochmana z komentarzem w "Polityce" wyśmiewającym publiczność na procesie pomordowanych w kopalni "Wujek" czy protesty Andrzeja Osęki wobec cynizmu ? la Jerzy Urban.

A równocześnie linię wyznaczał zawsze Adam Michnik. W jego słynnym tekście z 1995 r., podpisanym również przez Włodzimierza Cimoszewicza, można się dopatrzyć pewnych racji. Sytuacja, w której połowa Polaków (a może więcej - patrz sondaże w sprawie oceny Jaruzelskiego) jest trwale wyłączona ze wspólnego przeżywania historii, to cios w integrację społeczną lub narodową. Nawet jeśli potrafimy wskazać inne przykłady - głęboki podział Francuzów wobec tradycji rewolucji czy Amerykanów wokół racji Północy i Południa w wojnie secesyjnej.

Tyle że polityczna doraźność tych poszukiwań, służących kompromisowi z obozem postkomunistycznej lewicy, uczyniła z nich przede wszystkim "młot" na przeciwników. Te interpretacje - i nie chodzi tu tylko o oklepanego Kiszczaka, którego plugawe wypowiedzi o Grzegorzu Przemyku przypomniał kiedyś na łamach "Wyborczej" Tochman - bardziej ranią ludzi, niż rany goją. Efektem jest ich kompletna nieskuteczność. Takie wysiłki, czasem mające sens, a czasem nie, wymagają czasu i bardziej subtelnych narzędzi.

Inny rezultat, to zbliżenie "solidarnościowej" gazety do hasła "Polityki", że "nie wszystko było złe". Symbolem tego przechyłu jest dla mnie dziś nawet nie publicystyka samego Michnika, ale krucjata głównie Seweryna Blumsztajna (w czasach PRL-u zasłużonego opozycjonisty) przeciw zmianom nazw ulic kojarzonych z minionym okresem. Pada w niej trochę argumentów merytorycznych (gdy Blumsztajn chce się spierać, powiedzmy, o Ludwika Waryńskiego), ale przeważa szyderstwo wobec - to nie jest dosłowny cytat - facetów, którym nie wiadomo, o co chodzi. Przeważa odwołanie się do wygody ludzi, którzy nie lubią zmian tablic na domach ani pieczątek w biurach.

Nurt trzeci nazwałbym rewindykacyjnym. Ponieważ rozmycie konturów, zamazanie czytelnych racji, w następstwie wszystkich tych sporów, ale i przywoływanej już komercjalizacji stało się powszechne, kustosze pamięci starają się okopywać na szańcach. Ponieważ badacze historii z "Gazety Wyborczej" największą wagę przywiązują do tradycji dawnych rewizjonistów, komandosów i członków KOR-u, rewindykatorzy próbują ocalić inne wątki i postaci. Najbardziej zasłużonym reprezentantem jej postawy jest środowisko pisma "Arcana" - to dzięki niemu mogliśmy poznać wiele zapomnianych faktów i dokumentów. Ryzykiem jest wszakże pewna jednostronność tego spojrzenia. Charakterystycznym był tu zwłaszcza apel prof. Andrzeja Nowaka do IPN-u, aby zajął się raczej ochroną pamięci ofiar komunizmu, niż rozdrapywaniem ran związanych ze wstydliwymi kartami polskiej historii.

Nowa oferta

Ideałem byłoby powiązanie obu tych misji - nie tylko historyków, ale i dziennikarzy. Mam wrażenie, że zapewne niedoskonały wysiłek, aby tak właśnie postąpić, można dostrzec na łamach gazet etykietowanych - z dużym uproszczeniem - jako centroprawicowe, choć nie bez znaczenia są tu też zasługi takich mediów jak... TVN ("Fakty" w czasach Tomasza Lisa miały właśnie taką postawę, a relacje niezapomnianego Marcina Pawłowskiego były w tej dziedzinie niedoścignionym wzorem).

Założenie, że Jaruzelski nie miał historycznej racji, a PRL nie była prawdziwym polskim państwem, nie musi oznaczać ślepoty na komplikacje ludzkich losów. Poszczególnym przedstawicielom tego czwartego nurtu zdarzają się oczywiście wpadki (nadmierna nieraz lustracyjna zaciekłość autorów nierozumiejących realiów PRL). Ale to właśnie ta oferta wydaje mi się najbardziej bogata i wielostronna.

Oczywiście piszę tak również dlatego, gdyż sam próbuję tę ofertę reprezentować. Czy legenda "Solidarności", a także szerzej pogłębiona wiedza i zrozumienie dziejów PRL-u są do uratowania? Nie potrafię osądzić, zważywszy na ogólny kryzys historycznej tożsamości na całym świecie. Dylemat, jak zadowolić różnych ludzi i różne środowiska, które w tamtych czasach dokonywały odmiennych wyborów, także nie zniknie. Nie ma na to łatwej recepty.

Warto jej jednak szukać.

PIOTR ZAREMBA (ur. 1963) jest publicystą i komentatorem politycznym. Absolwent historii UW; w latach 80. członek podziemnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Po studiach pracował kilka lat jako nauczyciel historii. Od 1991 r. dziennikarz, kolejno: "Życia Warszawy", "Życia", "Nowego Państwa", "Newsweeka", a od 2006 r. "Dziennika". Był też autorem tekstów w "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej", "Tygodniku Powszechnym". Autor książek "Młodopolacy - historia Ruchu Młodej Polski" (2000), "Alfabet Rokity" (2004, wspólnie z Michałem Karnowskim), "O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich" (2006) i powieści sensacyjnej "Plama na suficie" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)