Zimna wojna historyczna

Trzeba wytworzyć w sobie wewnętrzne mechanizmy obronne, żeby nie uwierzyć we wszystko, co jest w dokumentach SB zapisane, i nie zwątpić, że w oporze przeciw komunizmowi chodziło o rzeczy wielkie.

05.09.2006

Czyta się kilka minut

Paweł Machcewicz /
Paweł Machcewicz /

PIOTR MUCHARSKI: - Czy ma Pan wrażenie, że IV RP pisze na nowo historię III RP i jej zatrutych źródeł?

PAWEŁ MACHCEWICZ: - Przypominam sobie gorące dyskusje wokół książki Andrzeja Friszkego ,,Opozycja demokratyczna w PRL", wydanej w 1994 r. Temperatura sporu była równie wysoka, a argumenty w nim używane bardzo podobne, choć kwestie agenturalne znajdowały się wówczas poza horyzontem myślowym większości historyków i raczej nie spodziewano się, że w tak krótkim czasie nastąpi udostępnienie archiwów. Historia najnowsza, czyli to, co się działo kilkanaście lat temu, zawsze sięga współczesności w wymiarze ideowym i politycznym. Przypomnijmy sobie lata dwudzieste minionego wieku i bardzo ostre spory o zasługi obozu Dmowskiego i Piłsudskiego w odzyskiwaniu niepodległości. Rolą historyków jest studzić emocje, choć nie jest to łatwe, bo to też przecież ludzie. Studiowanie polityki wielu z nich przekonuje, że powinni się do niej włączyć, bo są przecież mądrzejsi niż niejeden zawodowy polityk, poseł czy urzędnik.

Źródła

- Tomasz Pompowski na zakończenie sławetnego już tekstu w "Dzienniku" o życiu prywatnym opozycjonistów uwiecznionym w archiwach SB pisze: "Prezes IPN Janusz Kurtyka potwierdza opinię, że udostępnienie akt SB musi doprowadzić do napisania najnowszej historii Polski na nowo". W redakcyjnym wstępie dwumiesięcznika "Arcana" do dokumentów SB na temat rozmów z Jackiem Kuroniem czytamy, że "w Polsce obowiązuje jedna, propagandowa wizja działalności ruchów opozycyjnych...". Owe dokumenty mają ją podważyć…

- Wszystkie postacie historyczne, nawet te cieszące się największym uznaniem, podlegają krytyce, a ich historyczna rola powinna być przedmiotem dyskusji. Oczywiście pozostaje pytanie, czy przy okazji ujawnienia owych dokumentów taka dyskusja się odbywa. Dla mnie sposób ich publikacji jest przykładem robienia sensacji z rzeczy mało istotnych. Nie ma nic rewelacyjnego w dokumentach SB, które pokazują, że Jacek Kuroń od 1985 r. w trakcie przesłuchań, na które był wzywany, formułował ofertę dialogu politycznego z władzami. Taką samą ofertę formułował przecież w swojej publicystyce na łamach prasy podziemnej i w rozmowach z dziennikarzami zachodnimi.

Niech więc sobie będzie nawet najdalej posunięta postawa obrazoburcza, ale niech będzie oparta na istotnych odkryciach archiwalnych i uprawnionych interpretacjach.

- Okazuje się, że prawda historyczna zawarta w tych dokumentach jest dla młodych historyków z IPN drugorzędna. Dla nich ten materiał jest ważny, o ile da się użyć jako amunicja polityczna.

- Pracowałem w IPN długo, od czasu jego założenia w 2000 r. Są tam bardzo różni historycy, nie tylko ludzie młodzi i nie tylko o radykalnych poglądach. Natomiast rzeczywiście często dochodzi do mieszania ról: z jednej strony roli naukowca, który dociera do archiwów, publikuje i objaśnia jakieś dokumenty, a z drugiej strony publicysty czy wręcz działacza politycznego, który swoją wiedzę wyniesioną z archiwum włącza do debat toczonych tu i teraz. Nie zawsze te granice i podziały ról są klarowne, choć każdy historyk ma przecież poglądy i nie musi ich ukrywać.

Wolałbym jednak, by nie nadużywać dużego kwantyfikatora i nie mówić o "młodych historykach z IPN". Każdą sytuację należy ocenić osobno i zastanawiać się, czy została przekroczona rola związana z naszym zawodem, czy nie. Przyznaję, że jej przekroczenie nie służy poznaniu prawdy historycznej i podważa wiarygodność zawodową.

- Przepraszam za to nadużycie, choć zostanę przy temacie podejścia do źródeł symptomatycznego dla młodych historyków właśnie. Jeszcze jedno zdanie ze wstępu do owych dokumentów publikowanych przez "Arcana": ,,Przedstawione poniżej kilka dokumentów jest zapewne zbyt wątłą podstawą do odtworzenia pełnej koncepcji politycznej Jacka Kuronia". Nie zdumiewa Pana, że najważniejszym źródłem dla wiedzy o koncepcjach politycznych Kuronia są teczki SB?

- Nie wyobrażam sobie historycznej argumentacji, która miałaby dowieść, że te dokumenty mają fundamentalne znaczenie dla odtworzenia poglądów Jacka Kuronia. Jego koncepcje są dobrze znane, analizowano je i opisywano na podstawie źródeł ogólnie dostępnych i wiarygodnych.

Trzeba jednak powiedzieć o pewnym mechanizmie psychologicznym, który poznałem pracując w IPN. Debata wokół dokumentów SB i historyków, którzy z tych dokumentów korzystają, jest od kilku lat niezwykle emocjonalna, a często brutalna. Nie bronię radykalnych, niemądrych tekstów i wypowiedzi historyków czy dziennikarzy sięgających po dokumenty IPN, muszę jednak zaznaczyć, że ataki na wszystkich ludzi, którzy korzystają z tych dokumentów w swojej pracy, mieszanie ich z błotem, dezawuowanie jako historyków prowadzi do reakcji obronnej. Starałem się zawsze tonować te spory. Uważam, że zbyt często język używany w tym kontekście np. na łamach ,,Gazety Wyborczej" jest niesprawiedliwy. Nie można traktować historyków z IPN jak ludzi grzebiących w szambie.

Ciemna strona

- Kiedy przyszedł Pan do Instytutu…

- ...byłem pierwszym pracownikiem Biura Edukacji Publicznej IPN i jego dyrektorem jednocześnie.

- Jakiego rodzaju była to sytuacja psychologiczna? Miał Pan poczucie dopuszczenia do wiedzy tajemnej?

- Uczestniczyłem w czymś bardzo ważnym, otwierano archiwa pełne nieznanych faktów. Przecież i dziś dzięki nim dowiadujemy się o zbrodniach UB i SB - wcześniej nieznanych. Dowiadujemy się o heroicznych postawach i ludziach niezłomnych, a więc o rzeczach chwalebnych. Ale owe dokumenty bywają również lekturą przygnębiającą, bo pokazują obszar spraw ponurych i podłych. SB usiłowała zebrać wszystkie najgorsze informacje o życiu człowieka, więc rzeczywistość jest tam opisana niemal wyłącznie przez ludzkie słabości, które miały być później wykorzystane w celu łamania ludzi, osaczenia ich i skompromitowania.

Trzeba wytworzyć w sobie wewnętrzne mechanizmy obronne, żeby nie uwierzyć we wszystko, co jest w tych dokumentach zapisane, i nie zwątpić, że w oporze przeciw komunizmowi chodziło o rzeczy wielkie. Polska walka o wolność jest tam pokazana w krzywym zwierciadle i przy złym nastawieniu można zacząć wątpić, czy ludziom działającym w opozycji chodziło o dobro wspólne, czy tylko o jakieś partykularne interesy. Taka jest optyka esbecka: ludzie działający w opozycji dostają pieniądze z Zachodu, więc zwalczają się wzajemnie.

Spędzając długie dni na czytaniu tych dokumentów, człowiek sam się czuje osaczony... Łapałem się na tym, że mimowolnie się zastanawiałem, czy nie jestem przypadkiem naiwny i czy to Służba Bezpieczeństwa nie rozpoznała lepiej ludzkiej natury. Niekiedy trzeba się było z tego wrażenia wybudzać jak z jakiegoś sennego koszmaru.

- Czy podziela Pan zdanie Karola Modzelewskiego, który obserwując historyków IPN w bojach medialnych, dostrzegł w nich zapał do wydawania świadectw moralności? Czy przekraczali w ten sposób kompetencje historyka?

- Będę bronił dwóch moich kolegów - Andrzeja Friszkego i Antoniego Dudka, bo o nich zapewne tu mowa. W ich obecności padło publiczne oskarżenie wobec osób znajdujących się w telewizyjnym studiu. Jeśli historyk miał wiedzę, która pozwalała oczyścić daną osobę, powinien był się nią podzielić, a nie milczeć jak grób. Oczywiście, że to nie jest rola czysto naukowa, ale skazani jesteśmy na wypowiadanie się w kwestiach, które są dramatyczne i wciąż żywe w wymiarze politycznym, publicznym i moralnym. W tym momencie historyk - choć korzysta ze swojej profesjonalnej wiedzy - występuje jako człowiek, po prostu.

- Czyli historyk stał się dziś wyrocznią w dziedzinie moralności publicznej. W waszych rękach jest władza dawania życia i śmierci.

- Nie przesadzałbym w tej kwestii. To media często bawią się nieodpowiedzialnie naszą pracą. Historyk nie ma żadnej specjalnej sakry moralnej. Chociaż ma większe kompetencje niż dziennikarz czy polityk, który czyta te same dokumenty co on. Dziennikarz najczęściej szuka sensacji, polityk - doraźnej korzyści, której może użyć w grze. Historyk wierny swojemu powołaniu miałby więc wielką rolę do odegrania, tłumacząc opinii publicznej niuanse znaczeniowe historycznych dokumentów. Nie powinien jednak pretendować do wystawiania jednoznacznych cenzurek moralnych, zwłaszcza jeśli chodzi o czasy, w których sam nie żył, i o dylematy, z którymi sam nie musiał się zmierzyć. Ale i z tym nie wolno przesadzać, bo jeżeli mamy w dokumentach przykład ewidentnego łajdactwa, nie powinniśmy się cofać przed jego ujawnieniem.

Wolność i dowolność

- Wielokrotnie uspokajał Pan, że historia zapisana w esbeckich aktach jest przede wszystkim pełna dowodów heroizmu i odwagi. Jednak w debacie publicznej funkcjonują tylko przypadki prawdziwej albo domniemanej zdrady, aż po przykład, na łamach "Dziennika", pornografii historycznej w wydaniu Pompowskiego.

- Ma Pan rację mówiąc, że media są zainteresowane przede wszystkim negatywnymi przypadkami. Ale w prasie czytam też o przypadkach chwalebnych i heroicznych. Sam opublikowałem niedawno wielki tekst w ,,Rzeczpospolitej" o historii osaczania Władysława Bartoszewskiego przez SB. I był to dowód absolutnego heroizmu Bartoszewskiego. Jednym z moich motywów było pokazanie, że te dokumenty mogą świadczyć o ludzkiej wielkości. Jest w tych dokumentach wiele podobnych historii.

- Z całym szacunkiem dla Pana pracy: nikogo nie zaskoczyło, że Bartoszewski jest przyzwoitym człowiekiem. Natomiast wystarczył jeden nadtytuł w tekście o Kuroniu, by rozpętała się burza. Jakby pełzająca bitwa o pamięć weszła w nową fazę. Dla mnie jej podtekst polityczny jest ewidentny.

- W tej kwestii nie dzieje się nic nowego. Mamy tylko do czynienia ze zwieńczeniem sporów, które toczą się przynajmniej od dwóch lat. Z jednej strony mamy do czynienia z reakcją ludzi, którzy czują się osobiście dotknięci, ponieważ mają poczucie, że publikowane teksty (rzeczywiście, często niemądre) zohydzają ich biografię i dorobek. Odpowiadają więc na nie brutalnym językiem. Pamiętam dyskusję wokół artykułu we ,,Wprost" dotyczącego aresztowania Zbigniewa Bujaka. Tekst był sensacyjny; to, co można byłoby postawić jako hipotezę, zostało wyostrzone - pewnie i przez autora, i przez ,,Wprost". Potem była odpowiedź niektórych ludzi z podziemia solidarnościowego, która dezawuowała autora. Doszło do sytuacji, w której obie strony czekały na kolejną rundę: autor chciał znaleźć dokumenty potwierdzające jego przekonanie i pokazujące, że ludzie, którzy go atakowali, wcale nie są tak nieskazitelni. Błędne koło... Mamy do czynienia z zimną wojną domową w odniesieniu do historii i kwestii agenturalnych w szczególności. Trzeba o tym rozmawiać, ale uwikłania (nawet na poziomie samego języka) i emocje sprawiają, że staje się to coraz trudniejsze.

- Mam tu jeszcze pod ręką jeden kawałek z IPN-owskiej publikacji pt "Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989", a propos sakry moralnej, którą przypisują sobie historycy, i uwikłań języka. Dotyczy donosu Lesława Maleszki ze spotkania krakowskich opozycjonistów z Kuroniem, poświęconego Marcowi 1968. Historyk Piotr Gontarczyk konkluduje: "Opowieść Kuronia dowodzi, że nie chodziło o dawanie jakiegokolwiek świadectwa na wzór Pana Cogito, tylko o udział w walce dwóch konkurencyjnych frakcji wewnątrz PZPR". Przecież to jest fraza kuriozalna na każdym poziomie…

- Nie zamierzam jej bronić, podobnie jak artykułu o Bujaku. Ale dlaczego Pan nie wspomina o wielu innych tekstach napisanych przez historyków IPN, które ukazały się choćby na łamach ,,Tygodnika" czy "Rzeczpospolitej", a które naprawdę były wyważone i coś chciały wyjaśnić?

Ciekawe, że przez tych kilka lat działalności ukształtował się quasi-oficjalny charakter wypowiedzi historyków IPN-owskich, co mnie i wielu moim kolegom szalenie przeszkadzało. Proszę zauważyć, że kiedy coś powie historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, to uznajemy, że wypowiada się tylko w swoim imieniu i nikomu nie przyjdzie do głowy pisać skargi do rektora. Jeśli zaś ktokolwiek z historyków IPN powiedział coś mądrego czy głupiego, to od razu szło to na konto Instytutu.

Istnieje więc wewnętrzne napięcie: z jednej strony jest instytucja, która ma swoje ustawowe zadania dotyczące pamięci narodowej, a z drugiej - ośrodek naukowy. Nauka zaś może się rozwijać tylko przez spory, debaty, a czasem i obrazoburstwo. Mam wrażenie, że IPN radzi sobie z tymi sprzecznościami i nie powinien wybierać tylko jednej z tych ról, kosztem drugiej. Zresztą IPN długo działał jak oblężona twierdza. Ataki szły zarówno ze strony lewicy, jak i prawicy narodowej (w dobie sprawy Jedwabnego). To wszystko sprawia, że ciężko tam zajmować się spokojnie pracą naukową, skoro wokół buzuje.

Powtarzam pytanie: dlaczego za teksty, o których Pan wspomina, obrywali jednak wszyscy historycy IPN?

- Ponieważ okazuje się, że to ich autorzy decydują o wizerunku całego IPN-u.

- Już nie pracuję w IPN, więc jest to kwestia, której adresatem jest obecne kierownictwo. Dobrze pamiętam mój dylemat jako dyrektora Biura Edukacji Publicznej, czyli zwierzchnika wszystkich historyków pracujących w IPN - z jednej strony mam swoje poglądy jako historyk i jakieś sympatie ideowe i środowiskowe, mam też poczucie, co jest rzetelne i mieści się w kanonie naukowym, a co nie... Ale z drugiej strony jestem zwolennikiem wolności wypowiedzi i wolności badań. Trudno mieszać rolę urzędową dyrektora, zwierzchnika w strukturze biurokratycznej, z rolą historyka-naukowca, który powinien ze swoimi podwładnymi dyskutować tylko za pomocą argumentów. Za wartość pięciu pierwszych lat istnienia IPN, podczas prezesury profesora Kieresa, uważam pluralizm wewnątrz instytucji. Różniliśmy się bardzo, co było niedostrzegane w trakcie ataków na Instytut, traktowany jak monolit.

Skrajne wypowiedzi są naturalnym elementem pejzażu w wolnym kraju, gdzie jest pluralistyczna prasa. Znajdują one przecież polemiczny odpór. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy władze IPN zakazują wypowiadania się czy choćby udzielają reprymendy swoim historykom. Oczywiście mamy i skrajne sytuacje, kiedy ktoś mówi rzeczy absolutnie nieprawdziwe, bzdurne, uwłaczające wobec ludzi czy środowisk, ale to jest bardzo delikatna sprawa i nie należy nadużywać władzy urzędowej, którą ma prezes czy dyrektor pionu.

Bez dokumentów, które są teraz w archiwum IPN, nie da się napisać pełnej historii Polski ani na poziomie syntezy, ani monografii jakiegoś środowiska opozycyjnego. Ale nie można też opierać się wyłącznie na nich, trzeba sięgać po relacje żyjących świadków i po inne dokumenty, chociażby partyjne, a także po publicystykę.

Dokumenty, które publikują "Arcana", powinny być wykorzystane i zająć stroniczkę w biografii Jacka Kuronia, ale twierdzenie, że mają wagę niezwykłą, jest - raz jeszcze to powtórzę - nieporozumieniem. Gdyby napisano, że już w 1985 r. Kuroń w trakcie przesłuchań formułował ofertę dialogu wobec władz, byłoby to stwierdzenie prawdziwe, choć niekontrowersyjne. Jak wiadomo, rzeczy niekontrowersyjne słabo się jednak w mediach sprzedają.

Dolce vita i quiz

- Wspomnieliśmy o artykule Tomasza Pompowskiego w "Dzienniku". Redakcja broni zażarcie swoich szlachetnych intencji.

- Artykuł pana Pompowskiego był karykaturą działalności opozycji i życia opozycjonistów - w jego świetle zajmowali się oni orgiami, hulankami, defraudowaniem pieniędzy; po prostu - dolce vita. Był jednak także karykaturą zawartości dokumentów z IPN, a to jest w gruncie rzeczy równie niebezpieczne. Średnio zorientowany człowiek, który interesuje się historią i rozumie, że życie opozycjonistów wyglądało zupełnie inaczej, może nie wiedzieć, że także dokumenty IPN-owskie wyglądają zupełnie inaczej. Biorąc dosłownie tekst Pompowskiego można odnieść wrażenie, że każda teczka składa się głównie z obrzydliwości pornograficzno-obyczajowych. To jest nieprawda!

Zastanawiałem się, po co ten artykuł został napisany, tym bardziej że to nie sam Pompowski dotarł do tych dokumentów, tylko ktoś mu przygotował wypisy. Oczywiście w archiwach są rzeczy, które miały być używane do dezawuowania ludzi, opisy spraw intymnych itp., ale są one rozsiane w różnych miejscach. Przeczytałem bardzo wiele esbeckich teczek, ale tylko w dwóch znalazłem materiały intymne i tylko raz zdjęcia. A z tekstu w "Dzienniku" wynikałoby, że każda teczka składa się głównie z takich materiałów.

- Przy okazji tej publikacji wywiązał się symptomatyczny spór. Redaktorzy "Dziennika" - zupełnie jak w tym peerelowskim dowcipie, w którym Breżniew pytany przez amerykańskich dziennikarzy o antysemityzm w ZSRR odpowiada: "a u was Murzynów biją!" - twierdzą, że coś znacznie gorszego zrobiła ,,Rzeczpospolita" pisząc o TW "Delegacie". Ich zdaniem ogłoszono narodowy quiz na rozszyfrowanie tego pseudonimu, wyrządzając tym samym krzywdę wielu ludziom.

- Powinno być zasadą, że historyk czy dziennikarz ujawnia bulwersujące fakty tylko wtedy, kiedy ma pewność co do tożsamości agenta i prawdziwości faktów, które podaje. Niewątpliwie ,,Rzeczpospolita" sprawiła, że wszyscy czytelnicy zaczęli zgadywać, kim jest "Delegat". Jednak dziennikarze prowadzili swoje śledztwo przez wiele miesięcy i w pewnym momencie doszli do ściany. Mieli do wyboru: albo zostawiają ten temat i w ogóle go nie poruszają, albo publikują swój tekst, stawiając owo pytanie. Nie ma tu dobrej odpowiedzi.

Oczywiście mam wątpliwości, czy spekulacje Prymasa, działaczy opozycji i zwykłych obywateli przyniosły cokolwiek dobrego i przybliżyły nas do prawdy. Z drugiej strony jednak sprawa jest bardzo ważna, bo był to człowiek mający dostęp do ścisłego kierownictwa Związku i Kościoła. Wreszcie sam fakt istnienia "Delegata" nie ulega wątpliwości, więc myślę, że decyzję o publikacji tego tekstu da się obronić.

Trzecia siła

- Czy spór, który dziś się toczy, jest tak naprawdę sporem o Okrągły Stół i mit założycielski III RP?

- To pytanie jest dobrym punktem wyjścia do powiedzenia, że owa debata rozgrywa się na co najmniej trzech poziomach. Z jednej strony są historycy, z drugiej strony - media i dziennikarze, którzy często wyostrzają i nadają sensacyjny posmak różnym informacjom. Jednak trzecią i niebagatelną siłą są tu politycy, którzy ze złą wolą wykorzystują owe informacje. Roman Giertych atakował Okrągły Stół już wcześniej, więc teraz użył sprawy Jacka Kuronia jako kolejnego wygodnego oręża. Inna sprawa, że trudno mu będzie dezawuować Okrągły Stół do końca, bo bracia Kaczyńscy brali w nim czynny udział, a Jarosław Kaczyński był architektem powstania rządu Mazowieckiego. I chyba nie zaprzeczą, że działali w imię dobrej sprawy.

Dokumentów z IPN można przy złej woli używać do atakowania dowolnego środowiska. Ludzka słabość rozsiana jest po równo, a esbecy ją skrzętnie przedstawiają. Jestem dziwnie pewien, że gdyby ktoś chciał skompromitować tzw. radykalną opozycję, to też znajdzie notatki z przesłuchań, z których będzie wynikało, że ktoś za dużo mówił, a ktoś się załamał. Pytanie tylko, czy będziemy to wszystko starali się analizować we właściwych wymiarach, czy będziemy wyciągać jakiś dokument i mówić: oto wreszcie prawda na temat tego środowiska. Przy złej woli, tych dokumentów można użyć do atakowania praktycznie każdego, kto był w opozycji.

- Jakie nieznane obszary najnowszej historii Polski mogą zostać odkryte dzięki archiwom IPN?

- Na pewno zdobędziemy dzięki nim wiedzę o drastycznych działaniach komunistów podejmowanych jeszcze całkiem niedawno, w epoce, która nam się wydawała - jak na PRL - w miarę liberalna. Na początku rządów Gierka na przykład zaczęto tworzyć w poszczególnych departamentach MSW tzw. "komórki dezintegracyjne", których urzędowym zadaniem było stosowanie nielegalnych metod działania: bicia, zastraszania czy w skrajnych przypadkach morderstwa - jeśli coś takiego sobie uświadomimy, to mam nadzieję, że inaczej popatrzymy na tę epokę. W obrazie, który się rysuje dzięki archiwom, zabójstwo księdza Popiełuszki nie było czymś wyjątkowym, tylko konsekwencją działań stosowanych na szeroką skalę w resorcie, za który odpowiadał minister Czesław Kiszczak, czasem przedstawiany wyłącznie jako lojalny partner opozycji przy Okrągłym Stole, a nawet "człowiek honoru".

Dowiadujemy się o sferach działań opozycyjnych, które nie były do tej pory znane. Strajki, przerwy w pracy, demonstracje nawet w małych miejscowościach miały miejsce w różnych momentach w historii PRL i nie zostały opisane, bo nie było wolnej prasy, a ludzie, którzy w nich uczestniczyli, nie pisali pamiętników. Dowiadujemy się, że w latach 50. i 60. istniały setki kilku- i kilkunastoosobowych organizacji młodzieżowych i szkolnych, nawiązujących często nazwami do tradycji Armii Krajowej czy polskiego państwa podziemnego z okresu II wojny światowej. Ci ludzie pisali antykomunistyczne napisy na murach, domowym sposobem próbowali produkować ulotki, w niektórych przypadkach nawet starali się zdobyć broń. O tym, bez dokumentów z IPN, niewiele byśmy wiedzieli.

Oczywiście będzie też musiało dojść do rewizji naszych sądów odnośnie niektórych działaczy opozycji, których uważaliśmy za godnych szacunku. Jednak nie sposób udowodnić, że jakaś formacja czy ważne środowisko opozycyjne było w pełni kontrolowane albo stworzone przez SB. Choć oczywiście takie próby były podejmowane. W 1982 r. bezpieka stworzyła Międzyregionalny Komitet Oporu, ale kierownictwo podziemnej "Solidarności" szybko się zorientowało, że jest to działanie policji politycznej. Są też hipotezy odnoszące się do drugoplanowych raczej środowisk, jak np. Niezależnej Grupy Politycznej z Gdańska, atakującej Ruch Młodej Polski przy użyciu skrajnie antysemickiej frazeologii. Z wcześniejszego okresu, końca lat 40. i początku 50., dobrze znana jest sprawa V Komendy WiN, wielkiej prowokacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ale historycy wiedzieli o tym długo przed powstaniem IPN.

Nie przesadzajmy z tą rewizją historii. Każdy historyk, który chce napisać pełną i prawdziwą historię Polski, musi sięgnąć po te dokumenty, lecz nie mogą być one - przepraszam za banalną konstatację - jedynym źródłem wiedzy.

Paweł Machcewicz jest historykiem, profesorem i prorektorem Collegium Civitas, badaczem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Od początku istnienia IPN do stycznia 2006 r. kierował jego pionem badawczo-edukacyjnym; autor książek na temat historii Polski i Europy w XX w., m.in. "Polski rok 1956", "Emigracja w polityce międzynarodowej", "Historia Hiszpanii" (wraz z Tadeuszem Miłkowskim).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2006