Szkoła do wstrzyknięcia

Z tą nowiną sternik oświaty pospieszył tuż przed Nowym Rokiem. W wywiadzie dla Radia Zet powiedział, że w związku z niżem demograficznym, który odbije się głównie na szkołach ponadpodstawowych, czeka nas w ciągu dwóch-trzech lat zwolnienie 100 tys. nauczycieli. I choć ta wypowiedź nie ma mocy sprawczej – pomimo energicznych starań centralizacja oświaty nie doszła jeszcze do poziomu, na którym minister ustalałby popyt na nauczycieli – to nie sposób jej zignorować.
Co do samej istoty trudno się spierać: o tym, że demografia prędzej czy później przeora korytarze i klasy, a co za tym idzie – pokoje nauczycielskie, wiadomo od dawna. Już zresztą w pewnym sensie to robi: starzenie się społeczeństwa wraz z małą popularnością zawodu nauczyciela sprawiają, że polski pedagog ma dziś średnio 47 lat, podczas gdy jeszcze nieco ponad dekadę temu miał zaledwie czterdziestkę.
W tej chwili do szkół chodzą dzieci i nastolatki, które przyszły na świat w latach 2003-2015, kiedy to średnia roczna urodzeń przekraczała 380 tys. I rzeczywiście, w przyszłości będzie pod tym względem gorzej, choć radykalna zmiana, wbrew słowom Czarnka, nie dokona się w ciągu najbliższych lat; roczniki bezpośrednio po 2015 r. nie były wcale mniej liczne. Licea, które według ministra miałyby wkrótce zacząć pustoszeć, właśnie zmagają się ze szturmem podwójnych roczników (ma to związek z faktem, że niecałą dekadę temu do szkół szły przemieszane roczniki sześcio- i siedmiolatków); miejskie placówki raczej szukają nauczycieli, niż ich zwalniają. Za mniej niż dekadę zaczną się jednak wyludniać. Już teraz rodzi się niewiele ponad 300 tys. dzieci rocznie, a wedle prognoz w ciągu kilku lat spadniemy poniżej 300-tysięcznego progu. Czy będzie to oznaczać uszczuplenie armii nauczycieli o 100 tys., jak wieszczy minister, czy o kilkadziesiąt, jak przekonują niektórzy eksperci, tego nie da się dziś rozstrzygnąć.
Najważniejsze pytanie nie dotyczy jednak tego, ile osób demografia zmusi do odejścia, tylko ilu kolejnym odejdzie ochota, by zmuszać samych siebie do stania przy tablicy. Już dziś przecież miejscami – zwłaszcza w placówkach wielkomiejskich – mnożą się wakaty (między miejscowymi brakami kadrowymi a perspektywą zwolnień np. na wsiach nie zachodzi sprzeczność) i nie brak opinii, że odchodzą ci najbardziej ambitni. W zeszłym roku badania przeprowadzone na ponad 800 stołecznych pedagogach przez UW i władze Warszawy pokazały, że niemal połowa myśli o zmianie pracy. Bo też po co dziś młodemu, obrotnemu matematykowi albo angliście znój za 3-4 tysiące zł na rękę w pakiecie z ministrem opowiadającym mediom o „bezprecedensowych” podwyżkach?
To nie demografia dobije w nadchodzącej dekadzie polskie środowisko nauczycielskie, a co za tym idzie szkołę – uczynią to prędzej spadająca z każdym rokiem siła nabywcza pensji, pikujący prestiż zawodu, a także jego bezprecedensowe w skali III RP upolitycznienie.
Stopniowe zmniejszanie liczebności środowiska nauczycielskiego – docelowo niech będzie nawet o więcej niż 100 tys. – przy równoczesnych radykalnych podwyżkach i przywróceniu odpowiedniej rangi tej profesji stanowiłoby realną reformę polskiej edukacji. Tylko że na to minister – zajęty głównie robotą ideologicznego śledczego tropiącego „lewackie” organizacje pozarządowe – nie ma żadnego pomysłu.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)