Wolni od szkoły. Już kilkadziesiąt tysięcy dzieci jest w edukacji domowej

Po cichu, oddolnie rośnie armia tych, którzy nie potrzebują tradycyjnej edukacji. To coś znacznie głębszego niż „ucieczka z Czarnkowej szkoły”.

01.10.2023

Czyta się kilka minut

Wolni  od szkoły

Dwie dekady temu wszystkie ­polskie dzieci uczone w domach dawały się pomieścić w ławach kilku szkolnych klas. Gdy dekadę później Katarzyna Gierycz, wówczas mama czwórki dzieci, kończyła wraz z nimi pierwszy rok nauki w domu, grupa ta odpowiadała liczbie dzieci z jednej wiejskiej podstawówki. Był rok 2013, dane GUS mówiły o 389 dzieciach w edukacji domowej.

Dziś poza szkołami mamy ponad sto razy więcej uczniów. Co się w tym czasie wydarzyło?

Po naszemu

Dzieci państwa Gieryczów były 10 lat temu tak małe, że tylko jedno zdążyło się otrzeć o szkołę. – To była placówka Montessori, bo jej metody były nam wówczas bliskie – precyzuje pani Katarzyna, warszawianka. – Na czele z zasadą, że dobrze jest podążać za dzieckiem, ale też być dlań przewodnikiem. Gdy jednak ktoś ze znajomych powiedział, że istnieje coś takiego jak edukacja domowa, długo się nie zastanawialiśmy. Zwłaszcza że nie byłoby nas stać na posyłanie wszystkich dzieci do prywatnych placówek.

Państwo Gieryczowie mają dziś piątkę dzieci (od sześciu do siedemnastu lat), które uczą głównie własnymi siłami – ona jest biolożką, on politologiem. Ale na wyższych etapach edukacji wspomagają się nauczycielami z zewnątrz – głównie w matematyce i językach obcych. Ze szkołą jako instytucją mają styczność głównie przy okazji odbywających się raz do roku egzaminów z każdego przedmiotu.

Polska edukacja domowa mieści się między dwiema skrajnościami – systemem ultrawolnościowym, np. amerykańskim, gdzie przynajmniej w niektórych stanach nie trzeba nawet zdawać egzaminów, a niemieckim, gdzie nie ma w ogóle edukacji domowej.

Gdy pytam Katarzynę Gierycz o motywy ich decyzji, pada kilka słów-kluczy. Pierwsze: wolność. – Od 11 lat możemy decydować, czego, jak i z czego się uczymy. Mamy możliwość wyjazdu, kiedy chcemy, planowania dnia, najbliższego tygodnia. To też wyzwanie: jak planować, nie mając nad sobą żadnego „bata”.


POLSKA SZKOŁA: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Słowo numer dwa: relacje. – Między nami a dziećmi, ale też między rodzeństwem. Nie ma lepszej nauki niż ta czerpana przez młodszego brata od starszego.

– Najczęstszy zarzut wobec nauczania domowego głosi, że to właśnie odbieranie dzieciom relacji. Znam osoby, które po latach chwalą sobie wolność edukacji pozaszkolnej, ale przyznają, że odebrała ich dzieciom coś ważnego: licznych znajomych – mówię.

– Ach, tak, ta słynna socjalizacja, której rzekomo bez szkoły nie ma – wzdycha pani Katarzyna. – Dbamy, by te relacje pielęgnować. Mamy przyjaciół, którzy też realizują edukację domową, i często się spotykamy. Dzieci uczestniczą w różnych zajęciach z rówieśnikami, w ramach kooperatyw rodzicielskich, należą do skautów, chodzą na młodzieżowe spotkania modlitewne.

Słowo numer trzy: samodzielność. – To nasze dzieci wybierają sobie aktywności i narzędzia do ich realizacji. Mamy też czas na wymagania, np. oczekiwanie, że dzieci rano zdążą pościelić łóżka, bo nie będą musiały wybiegać o siódmej z domu.

Edukacja domowa, podkreślają, to nie tylko sposób na naukę. To sposób na życie.

Pandemia reform

W roku 2015, a więc dwa lata po rozpoczęciu nauki przez dzieci Gieryczów, ów sposób na życie realizuje już ponad sześć tysięcy dzieci – więcej niż liczba wszystkich uczniów chodzących do szkół w niewielkim mieście takim jak Wieliczka.

To ważny moment: drugi i równocześnie ostatni rok obowiązkowej edukacji szkolnej dla sześciolatków – reformy PO obarczonej piętnem nieprzygotowania i chaosu. A równocześnie początek rządów PiS, partii chcącej nie tylko wyprowadzić sześciolatki ze szkół, ale też wprowadzić własny pakiet zmian, na czele z wygaszaniem gimnazjów – kolejna obietnica gigantycznego chaosu.

Nie wiemy, czy to właśnie pokłosie nieprzygotowanych reform, ale lata 2017-2019 przynoszą kolejne statystyczne drgania: w domach uczy się już 12-13 tys. dzieci – mniej więcej tyle wynosi liczba uczniów w Tarnowie.

Nie polityka jednak i nie reformatorskie szały kolejnych ekip będą głównymi sprawcami wzrostów – największy spowoduje pandemia. Tylko między czerwcem a wrześniem 2020 r. liczba „bezszkolnych” skacze do 20 tys. Działa już wtedy sporo szkół przyjaznych edukacji domowej. Zapewniają m.in. konsultacje z nauczycielami, zajęcia pozalekcyjne, dostęp do podręczników i materiałów.

Najważniejszą jest „Szkoła w Chmurze”, czyli fundacja z ponad tysiącosobowym zespołem, współtworząca kilkanaście niepublicznych szkół, ale przede wszystkim oferująca platformę wspomagającą uczestników edukacji domowej. – Jesteśmy też wielką społecznością, która się wzajemnie wspiera i ze sobą spotyka – zapewnia Barbara Jędrusiak, dyrektorka „Chmury”, do której zapisany jest już co drugi uczestnik polskiej edukacji domowej.

– Pandemia i „Chmura” to niewątpliwie dwa czynniki wzrostu – uważają prof. Kinga Lendzion i dr Agnieszka Wołk, socjolożki UKSW, autorki badań motywacji przechodzenia na edukację domową. – Pandemia spowodowała falę problemów dzieci, także tych psychicznych, co mogło skłonić niektórych rodziców do pozostawienia ich w domu. Ale też pokazała, że da się uczyć z dala od szkoły. Z kolei „Chmura”, polecana wówczas często na forach edukacyjnych, mogła tylko powiększyć skalę zainteresowania.

Nie bez znaczenia były zmiany prawne. W 2021 r. zliberalizowano przepisy, znosząc m.in. konieczność uzyskania opinii z poradni psychologiczno-pedagogicznej oraz rejonizację edukacji domowej – odtąd np. dziecko z województwa świętokrzyskiego, pozbawionego szkół ­przyjaznych edukacji domowej, mogło zapisać się do mającej siedzibę w Warszawie „Szkoły w Chmurze”.

Stadion za mały

Gdy w 2022 r. PiS chciał – na mocy tzw. Lex Czarnek 2.0, która zakładała m.in. powrót do rejonizacji – ograniczyć rosnących w siłę edukatorów domowych, poniósł klęskę. I to nie tylko w związku z wetem prezydenta Dudy.

– Minister Czarnek mówił o rzekomej „patologii” tego sektora, jego przedstawiciele alarmowali o „zamachu”. Tak głośna debata musiała dotrzeć do szerokiego grona odbiorców i odbić się na statystykach. O „Chmurze” dopiero wtedy zrobiło się głośno, a wiedza, że system klasowo-lekcyjny nie jest jedynym sposobem legalnej nauki, dotarła do Polaków drugą falą, po wcześniejszej, pandemicznej – przypomina Gabriela Letnovska, kierowniczka krakowskiej Fundacji Edukacji Domowej i autorka raportu „Nowa jakość czy patologia? Edukacja domowa w Polsce”.

Wiedza dotarła też najwyraźniej do nastolatków. Popandemiczne statystyki przeanalizowane przez FED pokazują ciekawą zmianę: o ile w 2021 r. licealiści stanowili 20,6 proc. uczniów pozostających w domach, w tym roku odsetek ten sięgnął już 45,4 proc.

Efekt tych wszystkich procesów to licznik polskiej edukacji domowej, który w maju dobił do liczby 42 tys. Ale przekazane „Tygodnikowi” przez FED najnowsze szacunki odnoszące się do początku tego roku szkolnego mówią już o 60 tys. I to pomimo kłód, jakie szkołom przyjmującym uczniów „domowych” rzuca władza: obcięcie od tego roku subwencji placówkom sprawiło, że – jak można przeczytać we wspomnianym raporcie FED – niemal połowa z nich napotkała trudności w funkcjonowaniu.

Przyjrzyjmy się jeszcze tej liczbie: 60 tys. uczniów to mniej więcej odpowiednik wszystkich dzieci chodzących do szkół w Gdańsku. Albo inaczej: grupa, której mógłby nie pomieścić Stadion Narodowy, a już na pewno ten Legii Warszawa – skądinąd arena masowego zdawania egzaminu ósmoklasisty i matury przez uczniów „Chmury”.

Kim są polscy edukatorzy domowi AD 2023? Przed czym – albo do czego – uciekli?

Łączy nas sprzeciw

Wiktoria Korzecka, 21-letnia studentka z Wrocławia, uciekła wraz z 13-letnią siostrą przed jej egzaminacyjnym stresem. Był wrzesień 2022 r., a one postanowiły – na osiem miesięcy przed testem ósmoklasisty – stworzyć edukacyjny tandem. „Moja siostra poszła do szkoły jako sześciolatka, a potem chodziła do trzech różnych podstawówek, przy czym z każdą był jakiś problem. Czarę goryczy przelała sprawa licznego rocznika – tłumaczyła rok temu na łamach „Tygodnika” Korzecka.

Dzisiaj mówi bez wahania: eksperyment się udał. – Z częścią przedmiotów pomagała siostrze mama, z inną ja, ale największą pracę moja siostra wykonała sama. Zdała bardzo dobrze egzaminy, ale przede wszystkim przyjemnie i twórczo spędziła rok. Gotowanie, zajęcia z ceramiki, judo, wspinaczka – na to wszystko miała czas, choć wcześniej go nie było. „Twardej” nauki było około trzy godziny dziennie, podczas gdy ósma klasa w szkole to osiem godzin w ławkach plus zadania domowe. Siostra odżyła psychicznie, odbudowała poczucie wartości – opowiada Wiktoria.

Agnieszka Fijoł, mama trójki dzieci (11-letniego Franka, 8-letniego Stasia i 4-letniej Marysi) mieszka pod Chrzanowem. Dzieci uczy sama, wspomagając się jedynie korepetytorami językowymi. Zaczęli też po pandemii – wcześniej do szkoły chodził tylko jej najstarszy syn.

– Gasła tam jego indywidualność – mówi Agnieszka Fijoł. – Wracał zniechęcony, mówiąc, że nie można nawet zadawać pani pytań. Przeszkadzało mi też nieustanne ocenianie, rywalizacja, naklejanie dzieciom łatek, że jak szóstka to „wspaniały”, a jak jedynka to „beznadziejny”.

Na to samo zwraca uwagę Katarzyna Gierycz. Choć nie chce oceniać szkół publicznych, przyznaje, że ważna jest dla niej nauka bez presji porównań. – To pułapka – mówi. – Zawsze ktoś wychodzi dumny jak paw, a ktoś inny z poczuciem przegranej.

Prof. Lendzion i dr Wołk przebadały motywacje niemal czterystu rodziców z edukacji domowej. Choć zaznaczają, że próba nie jest reprezentatywna, to na pewno wystarcza, by nakreślić ogólną mapę postaw: kombinację motywów pozytywnych i negatywnych; tęsknoty za wolnością z jednej strony – i sprzeciwu wobec oficjalnej szkoły z drugiej. Wśród ponad trzydziestu przygotowanych przez badaczki odpowiedzi kilka, jako najbardziej istotne (5 w skali od 1-5), zaznaczyła więcej niż połowa ankietowanych. To brak indywidualnego podejścia do ucznia w tradycyjnej szkole, zbytnie przeciążenie, pogoń za ocenami, „sztywny” program nauczania – zaś z motywacji pozytywnych „możliwość zapewnienia dziecku (…) adekwatnej edukacji do jego potrzeb” oraz „samodzielnego pokierowania wychowaniem i edukacją”.

Motywy „negatywne” wybierali częściej respondenci młodsi. – O ile kiedyś decyzje o przejściu na edukację domową były ideowe, dotyczyły pewnego stylu życia, teraz częściej wynikają z pragmatyzmu – komentują badaczki UKSW. – Decyzje stały się też szybsze, bywają wynikiem impulsu i sprzeciwu.

Nowa fala

To ciekawe, jak ów sprzeciw łączy dziś ludzi z różnych światów. Katarzyna Gierycz i Agnieszka Fijoł otwarcie mówią o swoich rodzinach: „wierzący i praktykujący”, a decyzję o przejściu na nauczanie domowe motywują m.in. chęcią wychowywania dzieci w zgodzie z własnymi wartościami. To rys charakterystyczny głównie dla „starej fali” edukatorów domowych: pracujący mąż, pozostająca w domu i biorąca na siebie edukację dzieci matka, nauczanie domowe pod pieczą chrześcijańskiej szkoły.

Dziś jest nieco inaczej. Prof. Lendzion i dr Wołk wychwyciły w ankietach dychotomię: niemal 40 proc. badanych co najmniej raz w tygodniu chodzi do kościoła, niemal tyle samo nie chodzi w ogóle – przy jedynie 18 proc. „letnich”, czyli praktykujących nieregularnie.

Wiktoria Korzecka (siostra 14-latki z Wrocławia) mocno odstaje od „starego” schematu: działaczka edukacyjna, aktywistka Strajku Kobiet, feministka. Skrajnie krytyczna wobec „dokonań” oświatowych obecnej władzy; seryjnie wzywana na komisariaty ze względu na swoją aktywność w protestach przeciwko zaostrzaniu prawa aborcyjnego.

– To interesująca mieszanka – mówi o nowej mapie polskiej edukacji domowej prof. Lendzion. – Wielu z nich powie, że zabrali dziecko ze szkoły, by wychowywać je w duchu wartości chrześcijańskich. Inni stwierdzą, że podjęli taką decyzję, gdyż za dużo było Kościoła w życiu szkoły.

Ale jest coś jeszcze, co – poza krytycznym stosunkiem do szkolnictwa – łączy te dwa światy. W grupie badanych przez socjolożki UKSW aż 85 proc. miało wyższe wykształcenie. To pokazuje, że choć edukacja domowa światopoglądowo się zdemokratyzowała, to pozostała przywilejem dla wybranych. Nawet jeśli nie zawsze bogatszych (według prof. Lendzion nic nie wskazuje na to, by edukatorzy domowi różnili się znacznie pod tym względem od przeciętnych obywateli), to dysponujących innymi ważnymi zasobami: czasem i/lub kompetencjami koniecznymi do edukowania własnych dzieci.

Szkoła w chmurze

I tu zaczyna się kłopot krytyków z popularnością edukacji domowej. Nie brakuje dziś głosów, że stała się ona po prostu kolejnym przejawem prywatyzacji polskiej edukacji: tak jak nędza oświaty publicznej napędzała wcześniej rynek korepetycji i popularność szkół niepublicznych, tak teraz napędza modę na nauczanie domowe. Drenując publiczny sektor z uczniów i nauczycieli, a także pogłębiając edukacyjne nierówności.

– W mojej ocenie zarzut prywatyzacji dotyczy raczej szkół prywatnych, pobierających uzasadnione, ale jednak wysokie czesne. Jeśli idzie o drenaż, proponuję spojrzeć na to z drugiej strony. Ci ludzie, często w szkołach publicznych już wypaleni, u nas odzyskują energię i pasję – mówi „Tygodnikowi” szefowa „Chmury”.

Jej organizacja musi się jednak konfrontować z krytyką. W czerwcu z dnia na dzień poinformowała nauczycieli, dla których „Chmura” była źródłem dodatkowego dochodu, że nie zleci im pracy w wakacje, co skończyło się medialną aferą.

– Pozytywne zamknięcie poprzedniego roku szkolnego w sytuacji, gdy w połowie tego roku minister podjął decyzję o natychmiastowym zmniejszeniu finansowania do jednej czwartej dotychczasowych środków, było trudne. Cieszę się, że nie musieliśmy ze względu na to robić grupowych zwolnień. A jednocześnie żałuję, że części nauczycieli, którzy pracowali u nas dorywczo, nie daliśmy rady powiedzieć wcześniej, że ich zlecenie w „Chmurze” skończy się w czerwcu – tłumaczy Jędrusiak.

Dziś „Chmura” zatrudnia nadal ok. 700 nauczycieli. Przeprowadzają oni m.in. egzaminy, prowadzą konsultacje, kursy przygotowujące do egzaminów, warsztaty.

Sami uczniowie – dostrzegający zalety „Chmury” i innych podobnych platform: np. przygarnięcie uczniów z problemami w tradycyjnych szkołach, zwiększenie świadomości istnienia edukacji domowej itd. – widzą też i wady.

– „Chmura” nam pomogła, dając materiały czy organizując kursy dla ósmoklasistów. Ale było też sporo problemów – mówi Wiktoria Korzecka. – Długo czekaliśmy na obiecane podręczniki, nie sposób było załatwić zaświadczenia o wydłużeniu czasu zdawania egzaminu, a sam egzamin na stadionie to była typowa masówka. W ogóle trudno nie odnieść wrażenia, że ten rodzaj edukacji stał się towarem.

Chmury nad szkołą

Badaczki UKSW mówią o innych obawach. Że za sprawą popularności „Chmury” decyzje o przejściu na edukację domową stają się pochopne; że upowszechnia się przekonanie: „Zapiszę dziecko do Chmury, a wszystkie problemy znikną”; że nowe platformy wypaczą ideę nauczania domowego. – Jego istotą jest przecież branie samemu odpowiedzialności za edukację dzieci – przypomina prof. Lendzion. – Tymczasem rodzice na forach coraz częściej zamieszczają wpisy, które świadczą o tym, że wierzą, iż ktoś w tej nauce domowej poprowadzi ich za rękę: „Rzuciliśmy szkołę, poradźcie, co dalej”.

Przy takim podejściu nietrudno o rozczarowanie. „Szkoła w Chmurze” mówi o wspólnocie, ale wedle krytyków to głównie marketing – ci, którzy potraktują go poważnie, mogą po jakimś czasie poczuć się zostawieni sami sobie.

Barbara Jędrusiak przyznaje, że nauka domowa nie jest dla wszystkich. I że zdarzają się nieporozumienia: dzwonią osoby, które nie mają świadomości, że „Chmura” to w ogóle edukacja domowa. – Odpieram jednak zarzut o pochopności decyzji – dodaje Jędrusiak. – Tylko ok. 4 proc. uczniów odchodzi od nas w ciągu roku. Zdecydowana większość czuje się u nas albo bardzo dobrze, albo przynajmniej lepiej niż w poprzednich szkołach.

Co tylko potwierdza tezę, że sukces „Chmury” i całego sektora edukacji domowej to także funkcja dramatycznego kryzysu edukacji publicznej. I szerzej – systemu klasowo-lekcyjnego. Kryzysu głębszego niż głosi popularny zwłaszcza przed wyborami slogan o „ucieczce uczniów i nauczycieli z »Czarnkowych« szkół”. Głębszego, bo jego główne źródła – np. niedofinansowanie, negatywna selekcja do zawodu nauczyciela, obsesja rywalizacji i przeładowanie podstaw programowych – sięgają czasów dawniejszych niż rok 2015.

Jeśli nikt na ten kryzys po wyborach nie odpowie, ucieczka z tradycyjnej oświaty tylko przyspieszy – czy to z Przemysławem Czarnkiem jako ministrem, czy bez niego. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wolni od szkoły