Szkoła frustracji

Zaprawieni w bojach, przyzwyczajeni do niskich zarobków i reform? Pozornie. Tak źle po 1989 r. nauczyciele jeszcze nie mieli.

26.02.2018

Czyta się kilka minut

Minister Anna Zalewska podczas briefingu prasowego po konferencji podsumowującej  debatę „Uczeń. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana”. Toruń, czerwiec 2016 r. / TYTUS ŻMIJEWSKI / PAP
Minister Anna Zalewska podczas briefingu prasowego po konferencji podsumowującej debatę „Uczeń. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana”. Toruń, czerwiec 2016 r. / TYTUS ŻMIJEWSKI / PAP

Większość patologii polskiej szkoły istnieje od lat, bez związku z przyjściem do władzy PiS. Na niskie pensje i brak wsparcia nauczyciele narzekają „od zawsze”. O braku wyraźnego kierunku – czym polska szkoła ma być, jak przystosowywać się do realiów XXI wieku? – „od zawsze” trąbią eksperci. Krytyka kanonu lektur to publicystyczny refren od lat.

Ale spiętrzenie absurdów, decyzji niezrozumiałych, sprzecznych oczekiwań wobec nauczycieli zdaje się być dziś rekordowe.

– Po krótkim czasie „odwilży”, ale też autonomii nauczycieli, wkraczamy w okres ideologizacji i zwiększonej presji – mówi prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz. – Mam za sobą setki rozmów z nauczycielami: od dawna wielu z nas czuje się obarczonych odpowiedzialnością za całe zło edukacji, ale tak źle jeszcze nie było.

Bajka o reformach

Nie było od dekad tak widocznego rozdźwięku pomiędzy samozadowoleniem edukacyjnej władzy a efektem jej działań. Znowu, zaklinanie rzeczywistości było przez lata specjalnością niektórych przynajmniej szefów MEN. To jednak minister Anna Zalewska postanowiła uczynić z kierowanego przez siebie resortu wizerunkową karykaturę.

W zasadzie wszystkie jej komunikaty można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to strategia wyparcia: problemu nie ma, a jeśli ktoś uważa, że jest, tkwi w błędzie. Druga: problem rzeczywiście jest, ale za jego stworzenie odpowiada ktoś inny.

Najbardziej jaskrawym przykładem pierwszej postawy jest kadrowa zawierucha po likwidacji gimnazjów. Nie tylko zwolnień z powodu reformy – te ZNP obliczyło precyzyjnie na 6880 osób – ale może zwłaszcza pojawienia się w polskim szkolnictwie nowego (przynajmniej na taką skalę) zjawiska, przez związkowców nazwanego „nauczycielem obwoźnym”. Według szefowej MEN problemu nie ma, a nawet przeciwnie: w tym roku szkolnym liczba nauczycielskich etatów wzrosła o 17 tys. Tyle że Anna Zalewska nie dodaje „niuansów”, które ten obraz zaburzają: że wielu nauczycieli poszło w tym roku na tzw. urlopy dla podratowania zdrowia; że sporo z nowych etatów dotyczy nauczania przedszkolnego, w którym – z powodu wejścia w życie obowiązku zapewnienia miejsca w placówkach 3-latkom – stworzyło się większe zapotrzebowanie na kadrę; że statystyki nie są pocieszeniem dla tych, którzy już pracę stracili albo zmuszeni zostali do gonienia za chlebem od szkoły do szkoły i od jednej wsi do drugiej.


Czytaj także: Witold Bobiński: Treści masowo niestrawne


– Pracując w jednej z prywatnych szkół w Warszawie, dostrzegam coraz więcej nauczycieli, który dzielą swój zawodowy czas między dwie, a nawet trzy placówki. Część z tego powodu rezygnuje z pracy, inni mają to w planach, jeszcze inni godzą się z tą sytuacją – relacjonuje Iga Kazimierczyk, nauczycielka, trenerka, działaczka Fundacji „Przestrzeń dla edukacji”. I dodaje, że nauczyciel pracujący w kilku placówkach naraz nie jest w stanie uczestniczyć w życiu każdej z nich, poczuć się częścią zespołu. To musi wpływać na jakość jego pracy.

Do mistrzostwa obecna minister edukacji doprowadziła strategię zrzucania z siebie odpowiedzialności. Gdy w szkołach na początku tego roku szkolnego pojawił się – na jeszcze większą skalę niż wcześniej – problem dwuzmianowości, Anna Zalewska odpowiadała, że „to wypadkowa polityki samorządów”. Nie przeszkodziło jej to w kolejnej wypowiedzi mówić, że dwuzmianowość to problem, „który dostrzegamy, i który będziemy pomału eliminować” (to niejedyna sprzeczność w narracji MEN, przez miesiące resort zapewniał, że nie ma zwolnień, choć jednocześnie przyznawał, że przekazano samorządom pieniądze, m.in. na odprawy dla... zwalnianych nauczycieli).

Przeciążenie uczniów zadaniami domowymi? „Każda szkoła odpowiada za to, jak organizuje zajęcia”. Będące plagą od lat ciężkie tornistry? W szkołach powinny być szafki, a jeśli ich nie ma, „to organizacja szkoły musi być taka, żeby dziecko nie nosiło podręczników w tę i z powrotem” – mówiła minister, choć każdy niemal rodzic mający dziecko w podstawówce wie, że problem nie tkwi w szafkach, a właśnie w przeciążeniu uczniów zadaniami. To one sprawiają, że dzieci są zmuszane do transportowania podręczników.

Gdzie w tym wszystkim jest nauczyciel? W potrzasku: między koniecznością sprostania coraz większym programowym wymogom a oczekiwaniem, by zanadto nie obciążać dzieci.

Syzyfowe prace

Pękające w szwach plecaki mogłyby posłużyć za symbol obecnych reform. Pewnie, że dokonała się za kadencji minister Zalewskiej bezprecedensowa zmiana szkolnej struktury. Jasne, że zmieniono – analizowane już na łamach „TP” – podstawy programowe, wyposażając je w ideo- logiczny komponent. A jednak każda niemal rozmowa z nauczycielem AD 2018 rozpoczyna się dziś od przymiotników: przeładowane, nadambitne, nierealistyczne – na określenie podstaw programowych właśnie.

– Są tak gęste od treści, że ich zrealizowanie będzie niemożliwe. A to właśnie na nauczycieli spadnie odpowiedzialność za ich „przerobienie” – mówi prezes Broniarz.

– W tych podstawach napisano, że nauczyciel ma swobodę w dobieraniu treści oraz że kształcimy ucznia samodzielnie myślącego, który nie gubi się w gąszczu informacji. Niestety, treści w podstawie jest za dużo, aby to założenie zrealizować – dodaje Iga Kazimierczyk.

Nauczyciele wygaszanych gimnazjów i „nowych” podstawówek dodają: największe wzmożenie programowe widać w siódmych klasach, które pracują już wedle nowych podstaw. Np. lista lektur obowiązkowych i uzupełniających dla klas VII-VIII zawiera kilkadziesiąt pozycji, w tym choćby „Zemstę”, „Redutę Ordona”, „Dziady” cz. II, „Quo vadis”, „Balladynę” czy „Syzyfowe prace”.


Czytaj także: Piotr Laskowski: "Ciemny lud" tego nie kupi


– To kuriozalne, że mamy przerobić całą tę listę, a jednocześnie nie zabić w dziecku pasji czytania. Mam siostrzenicę w siódmej klasie, która mimo że dużo czyta, dopiero niedawno znalazła czas na lekturę książki dla przyjemności. Ostatnio powiedziała, że z powodu tempa prac znienawidziła szkolne lektury – mówi dyrektorka jednego z małopolskich gimnazjów.

Inna nauczycielka, ucząca języka polskiego w wiejskiej podstawówce z klasami gimnazjalnymi, dodaje: – W klasie czwartej niektóre treści z fonetyki przypominają te, które wcześniej były w gimnazjum... A podstawy dla klas VII i VIII są zupełnie niepojęte. Po pierwsze dlatego, że nie zazębiają się z tym, czego uczono we wcześniejszych klasach zgodnie ze starymi podstawami. Po drugie z tego powodu, że mamy pracować na literackich tekstach, dla których dzieci nie znają jeszcze kontekstu historycznego. I po trzecie: niektóre książki, jak „Balladyna” czy „Pan Tadeusz”, są dla nich nieprzyswajalne, zwłaszcza gdy jest tak mało czasu.

Nauczyciele do szkoły!

Nastrojów nie zmienią pojedyncze gesty władzy. Anna Zalewska obiecała nauczycielom podwyżki. Pierwsza z nich, pięcioprocentowa, zacznie obowiązywać od 1 kwietnia, kosztem jednak zlikwidowanego – i pobieranego przez niektórych nauczycieli – dodatku mieszkaniowego. W kolejnych dwóch latach nauczyciele mają dostać kolejne dwie pięcioprocentowe podwyżki. Trudno jednak te zmiany uznać za zapowiedź finansowego awansu, biorąc pod uwagę fakt, że ta grupa zawodowa nie miała waloryzowanych pensji od ponad pięciu lat.

– Nadal są w polskim systemie nauczyciele, których wynagrodzenie pozostaje na poziomie płacy minimalnej – mówi prezes Broniarz. – A ci lepiej zarabiający mają miesięczne pobory i tak wyraźnie niższe niż krajowa średnia. Nasz postulat, by nauczyciele dostali 15-procentową ­podwyżkę od razu, nie był skokiem na budżet. Gdy zapytaliśmy wiceminister Marzenę Machałek, jakie kalkulacje towarzyszyły koncepcji „trzy razy 5 procent”, nie uzyskaliśmy odpowiedzi.

Sukcesem miała być likwidacja tzw. godzin karcianych, czyli dodatkowych – będących częścią pensum – obowiązków nauczycieli, polegających głównie na pracy indywidualnej z dziećmi i młodzieżą. Za tę pracę dyrektorzy mieli odtąd wynagradzać dodatkowo. Ale już wiadomo, że w wielu miejscach to fikcja: nauczyciele albo nadal wykonują pracę za darmo, albo dostają za nią groszowe wynagrodzenie.

„Zmienia się świat, musi się też zmieniać szkoła i nauczyciel” – to zdanie wypowiadało wielu ministrów edukacji. Podobne padło niedawno z ust minister Zalewskiej, która zapowiedziała zmiany w kształceniu i doskonaleniu szkolnej kadry. „Z badań wynika jednoznacznie, że ponad 60 proc. nauczycieli dyplomowanych po prostu się nie uczy” – dodała, zapewne nie tonując w ten sposób nastrojów w środowisku. MEN zapowiada obowiązek doszkalania od 1 września 2018 r. A także – wspólnie z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego – wprowadzenie nowego systemu kształcenia kandydatów do zawodu.

Co ma się zmienić? Urzędnicy MNiSW odpowiadają oględnie, ale chodzi głównie o ograniczenie szkół wyższych kształcących nauczycieli (przez podniesienie wymagań) i opracowanie nowych – przystosowanych do zmieniającej się rzeczywistości i wymogów współczesnej pedagogiki – standardów kształcenia. O tym, jak kształcenie kandydatów do zawodu dzisiaj wygląda, a jak wyglądać powinno, mówi na kolejnych stronach prof. Witold Bobiński. Dotykał tego również ubiegłoroczny raport NIK. W największym skrócie: mający wejść do zawodu student dostaje wiedzę teoretyczną, ale kiepskie praktyczne przygotowanie.

– Na uczelniach kształcimy prymusów, którzy mają wiedzieć wszystko. I większość „wie”: że uczeń ma być swobodny, ma myśleć, analizować. Tyle że tego wszystkiego studenci nie doświadczają na praktykach, bo po pierwsze jest ich za mało, a po drugie często nie są potem omawiane – diagnozuje Iga Kazimierczyk.

Działaczka „Przestrzeni dla edukacji” prowadzi i ewaluuje praktyki studenckie na kierunku pedagogicznym.

– Obiema rękami podpisuję się pod diagnozami NIK. Studenci często czują się bezradni w zderzeniu ze szkolną rzeczywistością, a gdy rozpoczynają pracę, mają wrażenie, że są niedostatecznie przygotowani do zawodu – mówi Kazimierczyk. – Powodem jest m.in. to, że mamy za mało czasu nie tylko na same praktyki, ale także na ich omówienie. Pierwsze doświadczenia w pracy z dziećmi i młodzieżą mają ogromne znaczenie w rozwoju przyszłego nauczyciela. Tyle że możliwość choćby godzinnej, indywidualnej rozmowy z każdą osobą, która skończyła praktyki, o tym, co wydarzyło się w sali lekcyjnej, to nierealistyczne marzenie.


Czytaj także: Przemysław Wilczyński: Program partii programem szkoły


– Prowadziłam niedawno szkolenie na temat indywidualizacji nauczania – mówi cytowana już dyrektorka gimnazjum. – To byli świetni, refleksyjni i zarażeni pasją uczenia młodzi ludzie. Ale mówili też, że tego, czego teraz się dowiadują, wcześniej nikt ich nie uczył, że zostali wrzuceni na głęboką wodę. I że nie zostali przygotowani do radzenia sobie w wychowawczych sytuacjach kryzysowych.

Zmiana tego stanu rzeczy to praca na dekady. Obowiązek szkoleń wśród uczących już nauczycieli niewiele wniesie, poza zwiększeniem frustracji tej grupy zawodowej.

Podzielone środowisko

Grupy – dodajmy – jak nigdy dotąd podzielonej. To też pokłosie reformy: niektórzy nauczyciele – choćby ci pracujący w podstawówkach – mogli poczuć się potencjalnymi beneficjentami zmian. Inni – na czele z zatrudnionymi w „wygaszanych” gimnazjach – żyją w niepewności. Na to nakładają się podziały ideowe: jedni nauczyciele, choćby zrzeszeni w ZNP, uczestniczyli w protestach. Inni reformę poparli, jeszcze inni mogli uznać, że protesty nie mają sensu, skoro machina ruszyła.

Dzisiaj nikt o protestach już nie mówi. Nawet prezes ZNP przyznaje, że dotychczasowe akcje nie przyniosły skutku, że pora na „pracę u podstaw”. Mówi też – we wcześniejszych wypowiedziach dla „TP” – że skala protestów z 2017 r. pokazała konformistyczne oblicze znękanego kolejnymi reformami stanu nauczycielskiego.

Frustracja spowodowana zmianami w systemie szkolnym nie będzie więc miała ujścia na ulicach ani ministerialnych korytarzach. Prędzej na korytarzach szkół, w pokojach nauczycielskich bądź – co gorsza – w lekcyjnych salach. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2018