Nauczyciele z najwyższym finansowym awansem w III RP. „Pieniądze to nie wszystko”

Nauczycielskie podwyżki nie wydźwigną z krachu zaniedbywanej latami grupy. Eksperci alarmują: potrzebujemy rewolucji w systemie rekrutowania szkolnych kadr.

16.01.2024

Czyta się kilka minut

Lekcja biologii w szkole podstawowej w Lublińcu, luty 2020 r. // Fot. Daniel Dmitriew / Forum
Lekcja biologii w szkole podstawowej w Lublińcu, luty 2020 r. // Fot. Daniel Dmitriew / Forum

Mam wspomnienie z wakacji: mój syn, który nie skończył wtedy jeszcze szkoły średniej, idzie do pracy jako pomocnik na budowie i dostaje 4 tysiące na rękę – opowiada Elwira Zabłocka, nauczycielka biologii i chemii z Sokółki na Podlasiu. – Byłam już wtedy nauczycielką dyplomowaną, czyli z najwyższym stopniem awansu. A dostawałam na rękę 3,5 tysiąca. Dla mnie obecna podwyżka, jeśli wejdzie w życie, będzie nie tylko zasłużonym awansem finansowym, ale też sygnałem, że nauczyciele wreszcie wracają do łask.

– Pewnie, że się cieszę, na ulicy takie pieniądze nie leżą. Choć ta podwyżka jest trochę przeceniana, biorąc pod uwagę wiele lat zaniedbywania nauczycieli, a później inflację – to już Iwona Zając, polonistka w jednej z przemyskich podstawówek.

– Zdecydowanie najwyższa – tak z kolei na pytanie, jak planowana przez rząd progresja zarobków ma się do tych wcześniejszych w III RP, odpowiada Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego, ostatni chyba w Polsce człowiek, w którego interesie byłoby wyolbrzymianie poborów grupy, którą od lat reprezentuje w negocjacjach. 

Ale nastroje w tej grupie są różne: od euforii po nieufność. „Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę na koncie” – niesie się jak refren po forach internetowych. I to wcale nie tylko w wykonaniu miłośników poprzedniej władzy – apatia, frustracja oraz chroniczna nieufność stały się przez dekady zjawiskami w tej grupie zawodowej ponadpolitycznymi.

Nic dziwnego: zdarzenia z ostatnich lat mogły się złożyć na coś w rodzaju zbiorowego stresu pourazowego.

Deforma, strajk, pandemia

Najpierw była reforma Anny Zalewskiej. Uderzyła w uczniów i (jak pokazał międzynarodowy ranking PISA, w którym Polska wyraźnie spadła) w jakość nauczania – ale też bezpośrednio w nauczycieli. Jednym zajrzało w oczy widmo zwolnienia w związku z likwidacją gimnazjów, innym wizja kompletowania etatu w oddalonych od siebie o kilometry placówkach. To na nauczycieli spadł też obowiązek realizowania misji niemożliwej – przeładowanych za sprawą reformy podstaw programowych.

Później był marzec 2019 roku i pamiętny strajk. – Jedni do niego w naszych okolicach przystąpili, inni nie. Ci pierwsi stracili przez to i tak przecież niewielkie, niemal całomiesięczne pobory. A strajk niewiele dał. Pozostały niesmak i frustracja – wspomina tamten czas Elwira Zabłocka.

Iwona Zając zapamiętała hejt: – To wtedy nastąpił, między innymi za sprawą polityków PiS, największy upadek prestiżu naszego zawodu. Nie tylko byliśmy mieszani z błotem, ale też skłócani z rodzicami za pomocą komunikatu: „Musicie teraz siedzieć z dziećmi w domu, bo nauczyciele strajkują”.

Minął rok, wybuchła pandemia. Jak pokażą późniejsze badania nastrojów nauczycieli, uczniów i rodziców, nadzorowane przez pedagoga z poznańskiego UAM, prof. Jacka Pyżalskiego, lockdown i nauczanie zdalne uderzyły najbardziej właśnie w pedagogów (aż 65 proc. deklarowało, że czuje się gorzej lub dużo gorzej). Wśród nowych nauczycielskich stresorów Pyżalski wymieniał m.in. mocną ekspozycję społeczną („Każda lekcja może być obserwowana czy transmitowana online przez kogokolwiek” – mówił „Głosowi Nauczycielskiemu”) i konieczność wkroczenia w obcy dla wielu świat nowych technologii.

Trudno się dziwić, że osłabieni nauczyciele nie zawsze byli w stanie wzmocnić uczniów. W ramach wspomnianego badania PISA spytano nastolatków na całym świecie, czy w czasie pandemii mogli uzyskać wsparcie, gdy go potrzebowali. W tym zestawieniu Polska znalazła się w ogonie stawki.

– Gdy nastał lockdown, miałam akurat pierwszą klasę, która nawet nie zdążyła się zgrać – wspomina Elwira Zabłocka, która uczy głównie w sokólskiej szkole zawodowej. – Stracili sporo ze swojego dzieciństwa. Mnie też brakowało kontaktu z nimi. Nawet samej mimiki, widoku twarzy, bo nie miałam sumienia nakazywać włączenia kamer, wiedząc, że dzieci mają w domach różne warunki.

Na koniec był jeszcze wybuch pełnoskalowej wojny za wschodnią granicą, której skutkiem był napływ setek tysięcy dzieci. Z ich przyjęciem, nauczaniem, ale też przywiezionymi do Polski traumami wielu nauczycieli zostało samych.

Na te skumulowane w ledwie pięciu latach zdarzenia nałożyła się – wbrew propagandzie rządu PiS, przyznającego nauczycielom podwyżki-ochłapy – powolna dewaluacja pensji. A ostatnio, w związku z inflacją, już nie taka powolna.

– Kilkanaście lat temu moja szkoła sypnęła nauczycielom dodatek świąteczny w wysokości 400 złotych, a ja to wzięłam i pojechałam razem z mamą do hurtowni spożywczo-przemysłowej – wspomina Iwona Zając. – Zrobiłyśmy zakupy na święta, i to na dwa domy, aż się samochód uginał. Teraz dostałam tego świątecznego 350 złotych, i starczyło na jedne zakupy. Bynajmniej nie świąteczne.

Opublikowany pod koniec 2022 roku raport Fundacji Naukowej Evidence Institute (we współpracy z ZNP) zawierał zestawienie, które zrobi wrażenie nawet na twardym zwolenniku stereotypowej wizji zawodu nauczyciela jako pracy lekkiej i nieźle płatnej: siła nabywcza pensji polskiego pedagoga zapikowała tak nisko, że w Europie wyprzedza jedynie pobory pedagoga węgierskiego i słowackiego. A ustępuje np. pensji bułgarskiej czy rumuńskiej.

W tym kontekście zapowiedziane przez rząd Tuska podwyżki jawią się nie jako obietnica luksusu, tylko poczynione rzutem na taśmę środki zaradcze tuż przed ostatecznym krachem. Co prawda podwyżki te zostały nie tak dawno wstrzymane wetem prezydenta Dudy do ustawy okołobudżetowej. Najprawdopodobniej jednak – z dwu-, trzymiesięcznym opóźnieniem, ale też z wyrównaniem do stycznia – wejdą wkrótce w życie.

Kto i na jakich zasadach je dostanie?

Awantura o średnie zarobki

Nie da się tego wyjaśnić bez uproszczeń, bo stopień komplikacji zasad, na jakich wypłaca się w Polsce nauczycielskie pensje, to horrendum na światową skalę. Uposażenia zależą od stopni awansu (te ostatnio się zmieniły, przechodząc z poprzednich czterech w trzy: początkujący, mianowany i dyplomowany), od miejsca zamieszkania (hojniejsze i biedniejsze gminy; wieś/miasto), od nadgodzin, a głównie od tego, ile nauczycielowi przysługuje dodatków z absurdalnie długiej listy.

Dla uproszczenia podajmy więc na początek wskaźniki tzw. pensji zasadniczej – to pułap, poniżej którego żaden polski pedagog nie ma prawa zejść. I tak nauczyciel początkujący po podwyżce dostanie 4900 złotych brutto; mianowany ponad 5 tysięcy, a dyplomowany (ci stanowią więcej niż połowę ponadpółmilionowej grupy) niecałe sześć tysięcy. Kwoty netto nadal głowy nie urywają: nauczyciel zaczynający przygodę ze szkołą zobaczy na koncie ok. 3700 złotych, mianowany ok. 100 więcej, a dyplomowany – ok. 4400 złotych.

To na szczęście nie wszystko, ale w dalszej analizie zaczyna się kłopot z uśrednianiem. Nadwyżka może wynosić marne 300-400 złotych, a może np. dobić do 2 tysięcy. O ile nauczyciel ma sporo nadgodzin, hojnego dyrektora, pracuje już długo w szkole (dodatek za wysługę lat wzrasta wraz ze stażem), a dodatkowo pobiera np. bonusy za wychowawstwo i pracę na wsi.

By pokazać polską przeciętną, można by przytoczyć tzw. średnie wynagrodzenie nauczycielskie (po podwyżkach wyniesie brutto ponad 6300, ponad 7400 i 9500 złotych, czyli na rękę ponad 4,5 tysiąca, niecałe 5,5 tysiąca i blisko 7 tysięcy) – tyle że samo pojawianie się tego wskaźnika w mediach od lat wywołuje furię nauczycielskich central i samych pedagogów. Nawet nie tak dawno ZNP pytał w specjalnym komunikacie: „Czy wiesz, że średnie wynagrodzenie nauczycieli to nie średnia, którą znamy z matematyki?”. I dalej: „To termin na potrzeby księgowych, teoretyczna konstrukcja prawna! Składa się z wielu elementów, których część nawet nie jest wynagrodzeniem, jak odprawy emerytalne i rentowe” – prostował Związek.

I być może uczyni to jeszcze raz, gdyż przynajmniej niektórzy eksperci są w tej sprawie innego zdania. – Doskonale rozumiem nauczycieli i ich frustrację, gdy widzą, że podawana w mediach średnia to znacznie wyższa kwota niż to, co dostają na konto – mówi „Tygodnikowi” prof. Mikołaj Herbst, ekonomista UW, specjalista m.in. w dziedzinie ekonomii edukacji. – Rozumiem też ZNP, który prowadzi negocjacyjną grę. Ale to wszystko nie zmienia faktu, że wynagrodzenie średnie daje nam najlepszy przeciętny obraz tego, ile zarabia i ile zarobi po podwyżkach polski nauczyciel.

Kluczowe pytanie brzmi: nowe stawki to już dużo, przeciętnie, czy może nadal słabo? I jeszcze ważniejsze: czy podwyżki uczynią zawód nauczyciela konkurencyjnym na rynku pracy, wymiatając ze szkół słynne zjawisko negatywnej selekcji?

Polonista nierówny fizykowi

Na pierwsze z pytań nie da się odpowiedzieć bez kontekstu.

Po pierwsze, geograficznego. By pokazać, jak on jest ważny, weźmy dwa skrajne przykłady. Nauczyciel początkujący z wielkiego miasta, który razem z – w jego przypadku nielicznymi –  dodatkami dostanie teraz np. nieco ponad 4 tysiące złotych, może mieć problem z zapłaceniem za wynajem mieszkania – a co dopiero ze swobodnym przeżyciem. Jego koleżanka, nauczycielka dyplomowana z dużym stażem i nadgodzinami, mieszkająca na wsi, z realnym zarobkiem ok. 6 tysięcy może być wysoko w lokalnej hierarchii zarobków.

Przyglądamy się polskiej edukacji nie tylko przy okazji początku i zakończenia roku szkolnego. 

Choć nie musi. – To prawda, że na podlaskiej wsi nauczycielska pensja waży więcej niż w Warszawie – przyznaje Elwira Zabłocka, która uczy też chemii w nieodległej od Sokółki wsi Geniusze. – Tyle że ja utrzymuję dom, będąc samotną matką.

Kontekst kolejny: rynkowy. Prof. Mikołaj Herbst opowiada o symulacji przeprowadzonej na Uniwersytecie Warszawskim – po czterech latach od ukończenia studiów przebadano zarobki absolwentów kojarzących się ze szkołą kierunków (polonistyka, matematyka, fizyka, geografia itd.), porównując do siebie średnie zarobki tych, którzy wylądowali w szkołach, z tymi, którzy wybrali inny zawód. Wynik: o ile w przypadku niektórych dyscyplin (np. polonistyki) przebitka na korzyść pracujących poza oświatą wyniosła 10 proc., w innych (matematyka) sięgnęła ponad 70 proc. A w przypadku informatyków nawet 180 proc.!

Wniosek jest oczywisty: obecne podwyżki, choć faktycznie znaczne, nie dokonają rewolucji. – Gdyby podobne szacunki wykonać po 30- i 33-procentowej progresji, szkolna pensja okazałaby się już całkiem atrakcyjna np. dla polonistów, historyków, geografów czy wuefistów, ale nadal mało konkurencyjna dla informatyków, fizyków, matematyków, germanistów czy romanistów – komentuje prof. Herbst.

To dlatego nauczyciele i reprezentujące ich centrale nie chcą się dać zagłaskać jednorazowymi podwyżkami – domagają się mechanizmu stałej waloryzacji, którą zresztą zwycięska Koalicja Obywatelska obiecywała w swoich słynnych „stu konkretach”.

– Teraz podwyżki zależą wyłącznie od woli politycznej – mówi Sławomir Broniarz. – Doświadczyliśmy tego choćby w czasie krachu gospodarczego z lat 2008-2010, gdy musieliśmy twardo, choć skutecznie negocjować zwiększenie pensji w związku z nagłym spadkiem ich wartości. Dlatego wynagrodzenie zasadnicze nauczyciela powinno być według nas powiązane z jakimś stałym ekonomicznym wskaźnikiem.

Na pytanie z jakim, prezes ZNP odpowiada: punktem odniesienia powinna być średnia krajowa. – Niech płaca nauczyciela początkującego będzie jej równa, a pobory pedagoga na wyższych stopniach awansu wynoszą np. 1,2 i 1,5 tego wskaźnika – proponuje Broniarz.

– To byłby koniec epoki targów między związkami a rządem? – pytam.

– Zwykle nie było targów: rząd ogłaszał tabelę płac z pozycji siły i koniec. Ale tak, to byłby koniec ożywionej debaty o pensjach nauczycieli – odpowiada szef ZNP.

Co na to rządzący? Marszałek Hołownia wyjął z zamrażarki złożony dawno temu przez ZNP obywatelski projekt ustawy – ma wiązać nauczycielskie pensje właśnie ze średnią krajową.

Ale prof. Herbst uważa, że to wskaźnik dla zawodu nauczyciela nieadekwatny: – Punktem odniesienia powinien być poziom średnich wynagrodzeń osób, które mają podobne wykształcenie co nauczyciele – mówi ekonomista UW.

Pytanie tylko, na ile wprowadzenie takiego mechanizmu jest realne. – Spodziewam się, że politycy będą się przed tym bronić rękami i nogami – dodaje prof. Herbst. – Każdy sztywny wydatek rosnący w związku ze wzrostem innych wskaźników stanowi niebezpieczeństwo dla budżetu. Być może realniejsze okaże się wprowadzenie bardziej miękkiego mechanizmu: np. stałego monitorowania przez MEN we współpracy z organizacjami pozarządowymi poziomu wynagrodzeń nauczycieli w stosunku do pensji rynkowych. Ale być może nowa ministra edukacji wywalczy waloryzację ustawową. To również pytanie o to, jaką będzie miała w rządzie pozycję. Dotychczasowi ministrowie, może z wyjątkiem Katarzyny Hall, mieli słabą.

Kto uczy nasze dzieci

Pytanie też, czy nowa oświatowa władza będzie miała wizję reform głębszych niż tylko finansowy awans pedagogów. Eksperci od lat mówią o konieczności zrewolucjonizowania systemu kształcenia nauczycieli. – Kiedyś mawiano, że ta reforma jest trudna, bo mamy oddzielone od siebie ministerstwa edukacji i nauki – mówi prof. Herbst. – Za kadencji PiS-u je połączono, ale niewiele to dało. Mam nadzieję, że ponowne rozłączenie resortów nie będzie wymówką dla bezczynności.

Dziś nawet związki zawodowe przyznają: nauczycielem w Polsce może zostać niemal każdy. – Bardzo niewiele wiemy o człowieku, który wchodzi pierwszego września do klasy, by uczyć nasze dzieci – diagnozuje prezes Broniarz. – A osoba kształcąca się na nauczyciela musi od początku wiedzieć, że wymagania wobec niej nie ograniczają się do wiedzy merytorycznej. Dotyczą też np. wrażliwości i empatii.

Dziś ścieżki nabywania nauczycielskich uprawnień są w Polsce z grubsza dwie. Dla nauczania początkowego (klasy 1-3 podstawówek) to studia pedagogiczne. A dla pozostałych zwykle kierunkowe (np. z historii, matematyki czy fizyki) uzupełniane – w trakcie studiów lub po ich zakończeniu – kursem pedagogicznym.

– Mamy masę prywatnych uczelni, które kształcą w sposób kuriozalny – mówi szef ZNP. – Jedna z nich reklamowała nie tak dawno roczne studia nauczycielskie. Słyszałem o przypadku, że kandydat chciał się zapisać na takie studia… w środku roku. Usłyszał, że to nie jest przeszkoda, gdyż „będzie w stanie wszystko nadrobić”.

I prezes Broniarz, i prof. Herbst są za stworzeniem w przyszłości listy uczelni, które byłyby uprawnione do kształcenia nauczycieli. Ale potrzebna jest też, dodają, zmiana filozofii nauczania. – Obecny model, oparty na kształceniu kierunkowym, się nie sprawdził – mówi ekonomista UW. – Jest oparty na fałszywym założeniu, że dzięki temu przyciągniemy do oświaty osoby z dużą kierunkową wiedzą. A tak nie będzie, dopóki szkoła będzie rynkową „ostatnią deską ratunku”, a oświata będzie przyciągać również ludzi bez specjalnego talentu i bez większego entuzjazmu. Odwróćmy więc logikę systemu kształcenia: w pierwszych latach studiów uczmy pedagogiki, wyławiając ludzi z nauczycielską pasją, a na dalszych etapach kształćmy ich kierunkowo.

Prezes Broniarz dodaje, że takie „wyławianie” mogłoby się odbywać już w szkołach średnich (podobny postulat, choć bez konkretów, powtarza w mediach ministra Barbara Nowacka). A praktyki nauczycielskie miałyby ruszać już od pierwszego roku studiów. – Stwórzmy w najbliższych latach dziesięć dobrych uczelni pedagogicznych, które kształciłyby kandydatów do tego zawodu – dodaje prezes ZNP. – Pomoże nam w tym demografia: mamy mało dzieci, więc możemy ten system kształcenia przestawić na inne tory, nie obawiając się, że odstraszymy kandydatów większymi wymaganiami.

Demografia już daje o sobie znać. Co prawda w większych miastach szkoły są nadal przepełnione, a problem stanowią wakaty. Średnia wieku polskiego nauczyciela ciągle szybuje, wynosząc już 47 lat. A nowych kandydatów brak. – Jeszcze kilka lat temu mieliśmy w naszej szkole w każdym roku kilkoro praktykantów – wspomina Iwona Zając. – Teraz bywają lata, że nie ma ich w ogóle.

Ale już na terenach wiejskich bywa odwrotnie. – We wsi Geniusze, w której uczę, siódma klasa to dwie dziewczynki. A ósmej w ogóle nie ma, bo nie ma dzieci – opowiada Elwira Zabłocka. – W okolicy są szkoły, gdzie jest więcej nauczycieli niż uczniów. Z kolei w mieście Sokółki, gdzie pracuję w szkole zawodowej, musimy konkurować ze szkołami z większych miast, np. Białegostoku. Nie tylko uczymy, wychowujemy, ale też mamy za zadanie przekonywać kandydatów na uczniów, by zechcieli do nas przyjść. Na Podlasiu nauczyciele boją się o pracę.

Za kilka lat mogą o nią drżeć – właśnie w związku z demografią – w całej Polsce. Pytanie, czy polskie państwo ma pomysł, jak sprawić, by nie drżeli ci najlepsi. Taki pomysł byłby wart więcej niż 11 miliardów złotych, które nowy rząd wyda rocznie na nauczycielskie podwyżki. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Cena dobrej szkoły