Szkockie pokrzepienie

Wakacyjna wędrówka po Szkocji? Po kraju zimnym, wietrznym, mglistym, deszczowym, pozbawionym ciepłego morza? Dlaczego nie? Wszak to ojczyzna Nessie, tajemnicza i romantyczna kraina bohaterów Waltera Scotta i fantastycznych gór, co pewien czas portretowanych w wielkich filmowych produkcjach.

21.08.2006

Czyta się kilka minut

Ruiny zamku Dunotarr /
Ruiny zamku Dunotarr /

Ten stereotypowy kompleks wyobrażeń może jednocześnie zniechęcać i kusić (zależnie od upodobań), ale jest wart, by go skonfrontować z własnym doświadczeniem. Pierwszą przyczyną podróżowania pojmowanego jako zwiedzanie, poznawanie, jest ciekawość, wola przekonania się "na własne oczy", wynikająca albo z niewiary w opinie innych, albo odwrotnie - z chęci potwierdzenia entuzjastycznych czy zachęcających relacji. Szkocja działa na wyobraźnię, bo ważnym składnikiem jej potocznego image'u jest tajemniczość, otaczająca ponurą i krwawą historię, gotyckie zamczyska czy choćby ciemne wody Loch Ness. Któż zaś nie chciałby się zetknąć z tajemnicą, odczuć ją i może - choć trochę - odtajemniczyć? Przypisana Szkocji w potocznym mniemaniu zagadkowość (z domieszką grozy) jest poniekąd jej znakiem firmowym, podobnie jak synonimem Wenecji jest piękno, a Paryża szyk.

Romantyczność istnieje

Podróż wzmacnia, wręcz napina relację: ja - świat. W codziennym życiu istnieje ona również, ale nasza uwaga nierównie mocniej skupia się na "ja". W podróży "ja" mocniej uzależnia się od świata, bardziej się z nim liczy, wyraźniej go dostrzega. W takiej sytuacji łatwiej przekonać się o autentycznym istnieniu desygnatów pojęć, które często wydają się zaledwie abstrakcją, intelektualnym tworem, uczuciowym mirażem.

Edynburg potrafi przekonać, że widzialny i dotykalny świat w istocie ma wymiar zwany romantycznością. Wyrastający z wulkanicznej skały zamek, szeregi wspinających się ku górze budynków z szarobrązowego kamienia czy wzgórze z niedokończoną kamienną pergolą, nasiąknięte deszczem siąpiącym z nisko zawieszonych chmur, to zaledwie uwertura do symfonii romantycznych przeżyć obserwatora. Chodząc po deszczowym Edynburgu skłonny byłem przyjąć, iż romantyczność to dojmujące poczucie bycia kimś pojedynczym, samotnym, mocno, niezwykle mocno uzależnione od przedziwnej symbiozy natury i wytworów człowieka. Wyrastające w deszczowe niebo samotne kolumny kamiennej pergoli pozostaną dla mnie na długo wzniosłym symbolem smutku. Nie miałem wówczas żadnej wątpliwości co do tego, po co istnieją puby. Smutek i pojedynczość istnienia potrzebują wyrazistych intermediów.

Słońce, które innego dnia zalało Edynburg, o dziwo, nie usunęło dziwnego poczucia zanurzenia w romantyczności. To niemożliwe w mieście, gdzie wielkie, skaliste pagóry wulkanicznego pochodzenia wrastają w środek miejskiej zabudowy. Skręcając z szerokiej ulicy, zostawiając po lewej pałac rodziny królewskiej, można się wspiąć na strome i wysokie zbocze lub puścić się łagodniej biegnącymi po pagórach ścieżkami. Miasto przechodzące w góry i góry, które stają się miastem - wszystko jest jednym, tym bardziej jeszcze, iż przeciwległą granicę zabudowy stanowi brzeg morskiej zatoki. Słoneczny Edynburg to romantyzm bez spleenu i bólu istnienia, przeciwnie nawet - nasycony jakimś Friedrichowskim poczuciem mocy, płynącym z owego współ-bycia z naturą.

Podróż po Szkocji zarówno osadza podróżnika w konwencji, jak i wytrąca z niej - romantycznie zamglone jeziora z arturiańskich mitów (których słusznie należało tu oczekiwać) na wybrzeżu ustąpią miejsca dziko lub karaibsko wręcz romantycznym plażom (Thurso i Morar). Takie poturbowanie przywiezionej przez wędrowca wizji - to premia najbardziej przeze mnie w podróży ceniona i wyczekiwana.

Groza autentyczna

Jeśli ktoś się naczytał powieści Horacego Walpole'a czy Ann Radcliffe, to Szkocja będzie mu Ziemią Obiecaną. Tak bowiem, jak istnieje w świecie romantyczność, w różnych odcieniach i stężeniach, tak również ma w nim swoje miejsce groza w stanie czystym. Nie wierzyłem, pókim nie dotarł w pieszej wędrówce (ścieżką nad skalnym klifem!) do ruin zamku Dunotarr, posadowionych na wysokiej, nadbrzeżnej skale. Romantycznie współodczuwająca natura zadbała o stosowną scenerię - stalowe chmury i stada kraczących ptaszysk dopełniały obrazu całości. Obserwowany przecież z bezpiecznego miejsca, zamek wywołuje nieodparte poczucie grozy - swą dramatyczną, skrytą w ruinach historią i niedostępnością, a zarazem niemożnością opuszczenia (to tylko wrażenie - w istocie jest droga). Groźny pomruk morza nasyca ten świat filmową zgoła grozą. To poczucie często nie opuszcza mnie podczas podróży - wrażenie bycia w filmie, odwiedzania widzianych już kiedyś na ekranie miejsc, słuchania odgłosów na podobieństwo ścieżki dźwiękowej. Widać doświadczamy niekiedy rzeczywistości tak stężonej, jak materia filmowego świata. W podróży ruch kamery jest zastępowany przez ruch "ja", poza tym jest jak w kinie - nieustannie zmieniająca się zawartość kadru.

Strzelające w niebo wieże zrujnowanych katedr, niewspierające niczego kolumny, zawieszone na niczym łuki, okna, które wcale nie są przejściem do innego świata - budzą grozę, jak wszystko, co odarto z przeznaczenia, wydarto życiu. Friedrichowsko malownicze ruiny katedr w St. Andrews, Melrose, Jedburghu i wielu innych miejscach robią wrażenie pustki po życiu, jakiegoś miejsca "bez". Może to właśnie jest istotą grozy - pustka, brak, nic, nicość.

Szkocja dba o wędrowca - jeśli ten sam wystarczająco o siebie zadba. Godzinę drogi od mrocznego zamku Dunotarr stoi bajkowo śliczny Crathes Castle, którego (wraz z ogrodem) nie powstydziłaby się Toskania. Godzina drogi między skonwencjonalizowanymi, wzorcowymi, a przecież i rzeczywistymi: grozą i ślicznością.

Lepiej niż w filmie

Dla mocno dojrzałego dziś pokolenia czterdziestolatków kultowy był niegdyś film "Nieśmiertelny" z Christophem Lambertem. I jak dziś miłośnicy "Amelii" szukają w Paryżu kawiarni "Deux Moulins", tak owi starsi kinomani z rozrzewnieniem stanęliby na szczycie jednej ze szkockich gór i spojrzeli w zielone doliny, które konno przemierzał Nieśmiertelny. A jest to doprawdy widok filmowy, jeśli uznać ten przymiotnik za absolutny superlatyw w opisie scenerii.

Sfałdowane, wypiętrzone, poszarpane, zielono-skaliste bryły, groźne wąwozy, połacie ziemi, po których szybko przemykają cienie wędrujących chmur. Ruchome obrazy! Pęd chmur, zmiany oświetlenia, przynoszą wciąż nowe widoki. W tym kinie natury dojmujące jest wrażenie jej potęgi, kreowane przez doznanie przestrzeni. Szkockie góry nie imponują wysokością, ale rozsiadły się tak majestatycznie, iż każda z nich ma jakby swą osobną, nienaruszalną godność. Doznawane tu przez wędrowca wrażenie przestrzeni wzmaga wiatr, który wciąż rzeźbi materię tego świata. To mocne, wyraziste doznanie powtarza się na szerokich szkockich plażach, jak ta w St. Andrews, gdzie wiatr kręci wędrujące nad ziemią bicze z piasku i wręcz pozwala się oprzeć jak o ścianę.

Zwolennicy ożywiania filmowych wrażeń powinni też pojechać kolejką z Fort William do Mallaig, na zachodnim krańcu Szkocji - trasą Harry'ego Pottera. Jeśli już odmawiać temu filmowi jakichkolwiek zasług, to trzeba mu przynajmniej przyznać tę jedną - spopularyzowanie miejsca istotnie baśniowego. Mijane krajobrazy przypominają świat Tolkienowski. Okazuje się, że to nie człowiek wymyślił scenerię fantasy. Po drodze - zaskoczenie. Zupełnie nieoczekiwanie pojawia się piaszczysta zatoka na kształt karaibskiej plaży - to wspomniane White Sands of Morar. Sielskiego piękna tego miejsca nie jest w stanie zmącić trójka Polaków, która parskając w wodzie siarczyście przeklina...

Surowość, swoista dzikość szkockiej przyrody i krajobrazu przywodzą na myśl podobną scenerię innych celtyckich krain - Irlandii, Bretanii, hiszpańskiej Galicji. To zadziwiające, w jaki sposób historia przypisała tym spokrewnionym ludom tak podobne geograficznie, a tak odległe od siebie miejsca. Magia tych krain udziela się też współczesnym podróżnikom. Kto zobaczył Szkocję, zatęskni do Irlandii, Bretanii, Galicji. Wszędzie tam powitają go wysokie skaliste brzegi, poszarpane góry i niemal tak samo brzmiąca muzyka. Przemierzający te szlaki wędrowiec otrzyma premię, po którą - być może - świadomie lub nieświadomie zmierzał. Znajdzie się bowiem w krainie mitu, który nie mógł sobie znaleźć stosowniejszego miejsca narodzin niż surowe piękno tych krain.

Ameryka w Europie

Obecność europejskich klimatów w Ameryce specjalnie nie dziwi. To w końcu w Starym Świecie tkwią korzenie Nowego. Ale zjawisko odwrotne zaskakuje. Jest to jedno z tych zaskoczeń, dla których się podróżuje, dla których ryzykuje się wyprawę. Glasgow zdumiewa turystę... Nowym Jorkiem. Nowojorskość to kaniony ulic biegnących regularnie w górę i w dół, których ściany stanowią wielkie, imperialne gmachy o wysmakowanych fasadach. Nieciekawe - sądząc z przewodnikowych opisów - industrialne miasto okazuje się fascynującym teatrem architektury, od neogotyckiej po modernistyczną, także tę "post". Chodząc po ulicach, myślę o wędrówce stylów, idei, tendencji artystycznych przez Atlantyk. Trochę mi wstyd, że nie znam jej chronologii. Glasgow zaskakuje również jeszcze inaczej, trochę bardziej boleśnie. Niektóre ulice pną się tak stromo, że marzę o schodach ruchomych. Ale cóż, ryzyko podróży...

Dobrze ułożona trasa to ponad połowa sukcesu każdej wędrówki, która zaczyna się zawsze na długo przed wyruszeniem w drogę. Solidne przygotowania nie chronią przed rozczarowaniami, jakim stało się dla mnie nieciekawe, wręcz brzydkie granitowe Aberdeen, docenione jednak w przewodniku Michelina. Ale jeśli już zahaczyć o tę "stolicę ropy", to tylko po to, by następnie zaczerpnąć świeży haust romantyzmu w malowniczym, przytulonym do rzeki Inverness. Ostatnim etapem szkockiej wędrówki powinno być zaś Glasgow, najbardziej ze szkockich miast wychylone w nowoczesność, przyszłość. Zabrzmi tu jedynie dyskretne echo romantyzmu w postaci neogotyckich budynków Charlesa Mackintosha, ustępując miejsca połączonym chórom industrialnej moderny i postmodernistycznej dezynwoltury z metalu, szkła i kamienia. Glasgow wyrywa się z objęć celtyckiego mitu, z uścisku ponurej i napełnionej dumą szkockiej historii.

Ludzie

W "Modlitwie Pana Cogito-podróżnika" Zbigniew Herbert dziękuje za spotkania z ludźmi poznanymi podczas wędrówek i prosi o opiekę nad nimi. Rzeczywiście, chyba jest tak, że sens podróży dopełnia się w kontakcie z tym, kto staje na twojej drodze lub choćby na jej poboczu. Szkocję wspominam jako świat ludzi otwartych, dostrzegających drugiego i czerpiących ze spotkania autentyczną satysfakcję.

Pamiętam grupę szkockich Polaków, którzy po mszy w kościele w St. Andrews nie dali mi długo wyrwać się ze swych objęć, gromadząc w niezwykłym ożywieniu coraz większe zbiegowisko rodaków ("A pan z Polski, wiesz, z Krakowa"). Będę wspominał starszą panią, która w autobusie do królewskiego Stirling, nagle, ni stąd ni zowąd, zaczęła mi opowiadać o swojej rodzinie i urodzie szkockich miast, rubasznego Kierona (gościł nas w swoim B&B w Inverness), który wstając od internetu radośnie obwieszczał, dumny ze swego znaleziska: "Witek, Wisła wylosowała Gruzinów!". Zapamiętam kierowcę miejskiego autobusu w Glasgow, który natychmiast zatrzymał pojazd, by na mapie pokazać nam, zagubionym turystom, gdzie jesteśmy i skierować we właściwą stronę; szkockiego przedsiębiorcę, który pod niebo wynosił zalety polskich pracowników.

Szkocja pokrzepia...

nie tylko zaskakującą i zdecydowaną przewagą dni słonecznych w lecie nad deszczowymi. Szkocja pokrzepia turystę spełnieniem wiezionych przez niego nadziei i wyobrażeń, często w wymiarze zwielokrotnionym i wzmocnionym - zobaczyć ruiny zamku to nie to samo, co wspiąć się na nie, popływać łódką po jeziorze to frajda, ale wygrzewać się na piaszczystej plaży, to już prezent od szkockiej przyrody. Przede wszystkim jednak pokrzepia fakt, że do każdego zakładanego celu wyprawy Szkocja dodaje podróżnikowi coś jeszcze, bonus, premię - ruiny zamku Urquhart do jeziora Loch Ness, wesołe Highland Games w każdej większej miejscowości, neogotycką scenerię zwykłego Bed & Breakfast, no i w końcu zimnego Guinessa (Guiness Cold), którego u nas wciąż nie uświadczysz i przy którym zdrożone "ja" wędrowca może powoli powracać do siebie.

Witold Bobiński jest polonistą, autorem podręczników, stałym współpracownikiem "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2006