Wielki błękit

Na półkach leżały spodnie w rozkosznej bludżinsowej tonacji. Mówiliśmy na nie "lewisztrausy", co oznaczało, że lepszych dżinsów po prostu nie ma.

31.03.2009

Czyta się kilka minut

Słynne dżinsy oczami słynnego artysty: Andy Warhol, "Levi’s" (1984) /fot. Andy Warhol Foundation / Corbis /
Słynne dżinsy oczami słynnego artysty: Andy Warhol, "Levi’s" (1984) /fot. Andy Warhol Foundation / Corbis /

Od kiedy zacząłem świadomie nosić długie spodnie, wiedziałem, że tylko jeden ich typ jest tego godny - dżinsy. I tak pozostało do dziś. Z prawdziwą niechęcią wkładam inne, i to tylko wtedy, gdy opresywność poczucia poprawności obyczajowej ujawni się z całą mocą. Względy społeczne nie są jednak w stanie zdusić wewnętrznego ja, które - pozbawione w pewnych okolicznościach dżinsowego przyodziewku - czuje się niepełne i nie do końca swoje.

Dopuszczam (ale tylko "gdzieś w tyle głowy"), że może być w tym coś patologicznego. Jeśli jednak miałbym się dobrowolnie poddać jakiejś kuracji, to tylko homeopatycznej, wedle hasła "podobne lecz podobnym". Co polecam uwadze producentów spodni denimowych.

Pierwszą miłością

były wranglery z modnej w latach 60. i 70. linii Blue Bell. Kiedy leżały w stosikach na półkach odzieżowych departamentów sklepów zwanych Pekao i Pewex, przyciągały wzrok dużymi żółtymi metkami z wyobrażonym na nich kowbojem. Postać ta, odziana w kurtkę dżinsową i takież spodnie, wykonywała zamach będący przygotowaniem do rzutu lassem.

Na długie lata ów kowboj stał się władcą wyobraźni, przechodząc liczne kontaminacje z bohaterami westernów, które niegdyś wielkodusznie pokazywała telewizja. Właśnie w mitologii westernu dostrzegam pierwsze, choć nie jedyne, źródło nieusuwalnej fascynacji dżinsami.

Świata chłopięctwa i młodości nie postrzegałem jako rzeczywistości szarej i siermiężnej (bo bawiliśmy się żołnierzykami, kopali ziemianki i chodzili na grandę), lecz i tak instynktownie czułem, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. Dla mnie było na Dzikim Zachodzie. Kiedy więc oglądałem, jak John Wayne czy Glenn Ford otrzepują po zejściu (lub nawet upadku) z konia swe złachane dżinsy, dostrzegałem w tych gestach archetypiczne wzorce męskości. Western był moją Księgą, dżinsy stały się nieodłącznym atrybutem i znakiem prawdziwego mężczyzny. Na początku lat 70., jako dziesięciolatek, przesiąkłem romantyką prerii i Gór Skalistych. Sympatię kierowałem ku indiańskim bohaterom westernowych książek i filmów, i niewiele trzeba było, żeby kultową częścią garderoby stały się dla mnie noszone przez czerwonoskórych legginsy. Czułem wszakże niestosowność ewentualnego ukazania się rówieśnikom (rówieśniczkom!) w skórzanych nogawkach i przepasce biodrowej, nawet zdobionych koralikami i frędzlami. Tymczasem dżinsy mogłem bezpiecznie nosić i mogłem je mieć! W tym przekonaniu umacniały mnie wizyty w Pekao i Peweksie, dokąd czasem zabierał mnie tato, kierując się ku innym stoiskom. Ja zaś z lubością kładłem wzrok na przepysznej niebieskości denimowej tkaniny, oddając się na zawsze we władanie ciemnego błękitu o nieznanej i egzotycznej w peerelu nazwie: indygo.

Za garść dolarów

można było w owych czasach przyodziać się we wranglery czy włoskie rifle (czyt. rajfle). Obdarowany stosowną kwotą (11 $) przez przybyłego z USA przyjaciela rodziców, naciągnąłem na nogi i lędźwie pierwsze w moim życiu prawdziwe dżinsy. Na prawym pośladku czułem subtelną obecność skórzanej naszywki ze stylizowanymi na sznur lassa literami "Wrangler". Obecny na metkach, a dziś już tak rzadko spotykany napis "Made in USA" kierował myśli ku dalekiej krainie, która jawiła się jako ojczyzna Przygody i Męskości. Z czasem zyskała jeszcze jedną cechę - to, co amerykańskie, stało się synonimem Jakości - solidności wykonania, estetyki, użyteczności, innymi słowy: tego, co Prawdziwe i Właściwe. Moja dotychczasowa egzystencja pośród siermiężnych peerelowskich "teksasów" i innych podróbek prawdziwych dżinsów (np. wyrobów szczecińskiej "Odry") - zderzona z doświadczeniem wranglerów - pozwoliła się uformować esencji: zdefiniowałem się jako zwolennik Prawdy, a nie Pozoru. Żadne polskie "teksasy" nie były tak błękitne, tak zgrabne, tak trwałe, tak męskie, tak uroczo się ścierające i - ma się rozumieć - tak naznaczone romantyką Zachodu (niekoniecznie Dzikiego). Jednocześnie - bez większych wyrzutów sumienia - tolerowałem w sobie poczucie Wyjątkowości: zachodnie dżinsy nie były wówczas w powszechnym użyciu, ich posiadacz mógł się czuć wyróżniony. W okresie burzy hormonalnej nie tłumiłem - ma się rozumieć - w sobie tego poczucia.

Prawdziwe dżinsy stały się dla mojego pokolenia pierwszym, jeszcze nieuświadomionym, sposobem ucieczki od komuny. Ich pierwotna symbolika wzbogacała się wraz z nabywaniem wiedzy o świecie - były już nie tylko atrybutem odważnych mężczyzn, synonimem Przygody czy tego, co Prawdziwe, Dobre, albo i Lepsze. Od kiedy stały się powszechnym strojem Dzieci Kwiatów, nabrały wyraźnego (choć i wcześniej przeczuwanego) waloru znamienia Wolności. Z zaciekawieniem odkryłem jednak wówczas, że Dzieci Kwiaty nie noszą spodni kowbojów. Hippisi nie kochali wranglerów, oni nosili levisy.

W samo południe

mojej młodości, wraz z przebudzeniem buntowniczej i wolnościowej strony mojej natury, popadłem w uzależnienie od wyrobów firmy Levi Strauss and Co. Z oczywistych względów egzystencjalno-bytowych długo było to uzależnienie platoniczne. W coraz obficiej zaopatrzonych sklepach Pewexu przenosiłem teraz z rówieśnikami moje spojrzenie na inne półki. Leżały tam spodnie o jeszcze rozkoszniejszej bludżinsowej tonacji. Mówiliśmy na nie "lewisztrausy", co w wolnym tłumaczeniu oznaczało, że lepszych dżinsów po prostu nie ma.

Podziwialiśmy detale: miedziane nity, metalowe guziki z nazwą firmy, charakterystyczny ścieg denimowej tkaniny, czerwoną wszywkę z wyrazem Levi’s i owo słynne V na kieszeniach - najsłynniejsze dżinsowe logo. Słowo "podziwialiśmy" jest całkiem na miejscu, gdyż levisy były droższe od innych dżinsów, nieomal niedostępne. Stopniowo wyrastałem z chłopięco-cielęcego zapatrzenia i począłem sobie tworzyć coś na kształt levisowej ideologii. Nadal - jak inne dżinsy made

in USA - pozostawały dla mnie oznaką i esencją amerykańskości, choć z intrygującym niemieckim akcentem. Mocno przemawiała do mnie historia bawarskiego Żyda, Leviego Straussa, który w 1853 r. w Kalifornii zaczął szyć solidne bawełniane spodnie dla robotników. To budziło westernową nostalgię, ale owa kraina Przygody i Porządku nie okazała się jedyną ojczyzną levisów. Mocniej nawet ujawniły swą przynależność do krainy Buntu, Wolności, Fantazji, rock and rolla.

W latach 50. na ekrany amerykańskich kin wkroczyli w levisach młodzieżowi buntownicy, owi bad boys, spod znaku Jamesa Deana i Marlona Brando. Te filmy, oglądane w Polsce dwadzieścia lat po premierze, nie wzmagały zapewne nastrojów buntu, ale przydawały levisom nowej tożsamości, podobnie jak "Hair" Miloša Formana. Dżinsy ze słynnym V na kieszeniach przybrały więc w moich oczach nieco dwuznacznej tożsamości: były made in USA, ale i kontr-USA, firmowały łachmaniarski look hippisowski, pozostając wciąż dla wielu towarem ekskluzywnym. Być jednocześnie symbolem Tradycji i Buntu - to mogło się przydarzyć tylko spodniom genialnym.

Dżinsy Levi’s

stały się składnikiem amerykańskiego mitu, mieniącego się dzisiaj różnymi barwami i odcieniami, są już także elementem popkultury. Mimo spowszednienia - wciąż kuszą, prowokują i uzależniają. Kevin Costner zamówił u Levis’a specjalne rajtuzy do roli Robin Hooda, Andy Warhol wykreował własny model. Co w nich jest u licha, że pośród setek innych spodni właśnie one stały się synonimem dżinsów?

Moje pierwsze levisy kupiłem jako człowiek dojrzały. Dojrzała też była moja satysfakcja - poznałem historię słynnych portek ze znaczkiem V, stałem się w równym stopniu użytkownikiem, co kolekcjonerem. Oglądałem i przymierzałem dziesiątki modeli. Umiem odróżnić levisy amerykańskie od nieamerykańskich i powszechnie dostępne od wyjątkowych, potrafię rozpoznać spojrzeniem i opuszkami palców niepowtarzalny, aksamitny meszek tkaniny made in USA, docenić obecność dużego "E" w nazwie wszytej do prawej kieszeni (rarytas!), zinterpretować wykończenie wewnętrznego szwu (kto ma białe z czerwonym paskiem, ten jest gość!). Teraz mogę więc, bez napinania się, ujawnić tajemnicę sukcesu spodni z legendarnej Valencia Street w San Francisco (któż dziś posiada wyprodukowane tam egzemplarze z unikatowym numerem 555 na nicie od guzika?).

Pomijając całą przypisywaną im mitologię (której całkiem pominąć nie można) i odporność na uszkodzenia (nawet rozrywanie końmi), trzeba stwierdzić krótko: rzeczone dżinsy najdoskonalej - według mnie - mieszczą w sobie tę tak potrzebną i tak często postponowaną część ciała (tak męską, jak i kobiecą) pomiędzy grzbietem a nogami. A do tego - mistrzowsko leżą na butach. Ot co.

Nie zamierzam rezygnować z tej pasji. Należę do wielu mocno dojrzałych maniaków, dla których firma od lat 90. XX wieku wypuszcza modele z limitowanej serii Levi’s Vintage Clothing. Sam jestem vintage, więc korzystam. A przy tym wracam do chłopięcych fascynacji, nosząc spodnie czy kurtkę wzór 1937 albo 1899. Mam więc swoje levisy, a młodzi mają swoje, zwisające. W świecie nieustannej zmienności trwanie levisów w kształtach niezmienionych od stulecia jest dla mnie pokrzepiające. Podświadomie otaczam również przywiązaniem znaczek V - w końcu już dawno wkroczyłem w wiek męski i wolałbym go określać mianem "victory" niźli tym przeciwstawnym. I już na sam koniec - regularne dbanie o higienę i schludny wygląd zawdzięczam również namiętności do levisów - bo one tylko czyste wyglądają dobrze.

PS. Pisałem ten tekst dla przyjemności. Żaden cytat ani informacja zamieszczone w artykule nie są opatrzone przypisem, bo - po prostu - nie pamiętam, kiedy i gdzie wyczytałem przywołane opinie. Zaręczam natomiast, że są prawdziwe. Muszę poczynić także zastrzeżenie drugie: w żadnym innym tekście - od frywolnego po naukowy - nie dokonałem tak bezkompromisowego wglądu w zakamarki mojej osobowości. No, ale ujawnienie pasji życia wymaga wyrzeczeń. Dlatego kilka innych pasji przemilczę.

Witold Bobiński jest adiunktem w Katedrze Polonistycznej Edukacji Nauczycielskiej Wydziału Polonistyki UJ. Autor kilku serii podręczników do języka polskiego i historii dla wszystkich typów szkół. Publicysta zajmujący się problematyką dydaktyczną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2009