Syn swego kraju

Do Saint Malo zajechałem o zmierzchu. Hotel stał na nabrzeżu. Znalazłem wolne miejsce i zostawiłem auto. Wyszedłem na bulwar.

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Na zachodzie ciemność gasiła złotoczerwoną zorzę. Widziałem granatowy zarys wyspy. W dole słychać było fale przypływu uderzające o brzeg. Księżyc w pierwszej kwadrze był srebrny i czysty. Znalazłem otwarty bar, usiadłem na stołku i poprosiłem podwójną wódkę i małe piwo. Tak właśnie wyobrażałem sobie przybycie do obcego kraju: pusty bar, księżyc, odgłos fal, a między nimi krucha cisza. Tak wyobrażałem sobie przybycie do kraju, o którym nic się nie wie. Do kraju, do którego przyjechało się przypadkiem.

Podobało mi się to osamotnienie z czarnoskórym barmanem, którego postać podwajała się w lustrze, podobała mi się jego zdawkowa uprzejmość chwilę przed zamknięciem. Podobała mi się melancholia mojej podróży, z której miało nic nie wyniknąć poza przyjemnym i nienatarczywym doświadczeniem obcości. Ale przecież po to zazwyczaj wyjeżdżamy: po bezpieczną obcość, w której się odbijamy. Jak ten barman w lustrze.

Gdy wyszedłem, zorza już zgasła. Patrzyłem w huczącą ciemność i myślałem: Tam jest Anglia. Anglia, w której kiedyś byłem i najpewniej do niej nie wrócę. Jak do wielu innych miejsc, które nie zostawiają śladów w sercu. Ale chciałem dać szansę Saint Malo. Przypływ rozbijał się o starą palisadę w dole. Prawie nikogo nie było. Szedłem całkiem sam, wsłuchany w huczącą czerń kryjącą kraj, w którym nigdy nie byłem. A gdybyś tak zaraz wyjechał? – zapytałem sam siebie. Gdybyś raptem zawrócił w tej podróży, unosząc w pamięci wieczorny obraz nieznanego miasta z jego ciemnym i solnym zapachem, z jego dyskretną obcością, z odbiciem barmana w lustrze i stygnącym ciepłem starych murów? Cóż by się takiego stało? Przecież te obrazy już na zawsze pozostałyby w tobie. Zapewne mocniejsze i bardziej wyraziste niż te, które miał przynieść jasny dzień, pogodny poranek w swojej banalnej oczywistości. Z tym podnoszeniem żaluzji, zapachem kawy, z tą ociężałą i solenną powtarzalnością tysięcy wcześniejszych poranków, z których składał się ten kraj.

Był to śmiały plan literacki z gatunku tych, że jedzie się osiem tysięcy kilometrów, bo gdzieś na mapie przeczytało się nazwę miejscowości, która brzmi pięknie i obco jak na przykład Murgob w Pamirze. Tak, dobry plan, ale nie możesz tego zrobić swojemu wydawcy, dodałem w myślach i zawróciłem w stronę hotelu. Wziąłem rzeczy z auta. Od kobiety w hotelowym barze kupiłem butelkę wina i poszedłem na górę.

– Wiesz, Francuzi też mają długie weekendy – powiedziała Margot następnego dnia przed południem. – Paryż ma długi weekend, Rouen ma, Nantes ma.

Byłem już po porannym spacerze i dwóch kawach. Wyjąłem nawet zza wycieraczki mandat za trzydzieści euro. Margot spojrzała na niego obojętnie i schowała do torebki: – Wydawca się tym zajmie.

Aut wciąż przybywało. Stały na światłach i trąbiły. Zupełnie jak w Astanie albo w Ułan-Bator. Chodziły trzyosobowe patrole w kamizelkach kuloodpornych i z tymi śmiesznymi karabinami FAMAS przypominającymi trąbki.

– To dlatego, że jest festiwal – wyjaśniła Margot. Pierwszy raz byłem na festiwalu literackim, którego pilnowało wojsko. Nawet przyjemnie mi się zrobiło. Ktoś wreszcie poważnie traktował literaturę. Zaczynał się odpływ i tłum gęsiego drobił po mokrym piasku na wyspę z grobem Chateaubrianda. A my poszliśmy występować przed publicznością. W jakimś kinie wszystko się odbywało. Ludzi trochę było. Prowadzący wiedzieli, o czym mówią. Przeczytali książkę. Po francusku nazywała się „l’Est”. Ktoś z publiczności zapytał, dlaczego jeżdżę na wschód. Bo mam bliżej, odpowiedziałem. Odpowiedź, tak mi się wydawało, była dość inteligentna. I pomyślałem sobie, że słusznie słuchałem instynktu przez te wszystkie lata. Że szkoda mi było czasu na Paryż i wolałem śnić o Tatarii i Takla Makan. Że wolałem umierać z nudów jadąc do Ułan Ude, że wolałem zdychać z gorąca na Stepie Głodowym i trząść się w śpiworze, gdy nad Selengą szronił się poranny przymrozek.

Co by tam jedni i drudzy nie myśleli, byłem przecież synem swojego kraju. I zanim większość to pojęła, czułem synowskim zmysłem, dokąd mój kraj zmierza. Czułem, dokąd go ciągnie. Czułem, w którą stronę kieruje go zew ciemnej, dawnej krwi. Zanim potrafiłem to powiedzieć, wiedziałem, że tak jest. Dlatego dość wcześnie pojąłem, że Paryż, Zachód, Środziemnomorze, Dante wraz z Petrarką oraz Wspólnota Węgla i Stali, to są bardzo piękne i pożyteczne rzeczy, ale tutaj, w kraju, którego jestem nieodrodnym synem, dość ekstrawaganckie i niepraktyczne. Bo jesteśmy plemieniem, które potrzebuje chana. Chana, który nam powie, kim jesteśmy i co mamy czynić. A jak nas ten chan znudzi, to pójdziemy do innego. A jak i ten nie zaspokoi naszych mglistych i najtajniejszych pragnień, to przecież step szeroki, chanów na nim dość, więc odnajdziemy następnego, który nam końcu powie, jak się ostatecznie sprawy z nami mają. Z czyich kości i krwi kość i krew nasza.

Tak pomyślałem, ale siedziałem cicho. To była przecież trudna wiedza i, jak mi się wydawało, zupełnie publiczności niepotrzebna. Potem poszliśmy zwiedzać zabytki miasta, ale to było dość trudne, bo wszystko zasłaniali ludzie. Do grobu na wyspie wiódł wydeptany szlak szerokości autostrady. Ale wieczorem miał nadejść przypływ i wygładzić piach. To mnie trochę uspokajało.

Wstałem po piątej, wziąłem prysznic i spakowałem rzeczy. Do auta miałem kawałek, ale za wycieraczką nie było mandatu. Zapaliłem silnik, westchnąłem i powiedziałem cicho: żegnaj, Saint Malo, pewnie się nie zobaczymy, ale jesteś piękne i takim cię zapamiętam. Szosa była zupełnie pusta. Po godzinie zajechałem na zieloną, cienistą stację. Zatankowałem, wziąłem podwójne espresso i kilka red bulli. Ludzie jeszcze spali w swoich przyczepach i kamperach. Ktoś się poruszył w niewielkim namiocie. Może przewracał się na drugi bok. Dopiłem kawę i jak najciszej odjechałem. Prosto na wschód, w stronę wstającego słońca. Zastanawiałem się, czy dam radę dociągnąć do NRD.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018