Świeżą kreską

Najmłodsza generacja polskich ilustratorów przedstawia się światu. Niepostrzeżenie stali się potęgą artystyczną.

16.09.2013

Czyta się kilka minut

Alek „Liskula” Morawski, Wizytówka /
Alek „Liskula” Morawski, Wizytówka /

Nazywam się Alek Morawski. Urodziłem się w Stanach, lecz wychowałem głównie w Polsce. W Warszawie jako dziecko spędzałem godziny przed telewizorem, chłonąc kreskówki z Cartoon Network i amerykańskie filmy na kasetach VHS. Ale fascynowały mnie też polskie bajki ze starymi ilustracjami, rysunki z elementarza, książeczki z Plastusiem. Gdy wróciłem za ocean i zacząłem tam chodzić do szkoły, moją ulubioną kreskówką stała się „Aaahhh!! Real Monsters”, idealnie pasująca do mojego szczeniackiego gustu. Cartoonowy humor amerykańskich produkcji, a do tego pokręcone potwory i wypłowiałe kolory. Godzinami rysowałem własne wersje przedstawianego w niej świata, którego klimat wydawał mi się bardzo swojski. Nieprzypadkowo, bo potem okazało się, że dyrektorem artystycznym tych produkcji był rosyjski animator Sergey Shramkovsky. Jeśli więc coś mnie ukształtowało, wpłynęło na mój styl najsilniej, to właśnie te amerykańskie kreskówki tworzone przez wschodnich animatorów.

Nazywam się Bartek „Arobal” Kociemba. Pochodzę z Barlinka, takiej małej miejscowości na Pojezierzu Zachodniopomorskim. Miejsce dla mnie bardzo ważne, gdzie mieszka moja rodzina, ale też pełne natury, starych głębokich lasów, zwierząt. A skąd wywodzę się w sensie twórczym? Punktem wyjścia są emocje, relacje z innymi ludźmi. To chyba się jakoś łączy, wiesz? Bo najbardziej mnie interesuje właśnie igranie z dzikością albo jej poskramianie, mierzenie się z różnymi lękami, proces odnajdywania harmonii.

A ja jestem Jan Bajtlik. Artysta grafik z kraju, w którym ludzie w moim wieku, zamiast zastanawiać się, skąd się wywodzą („Where I come from?”) mówią sobie raczej „Where I’m going?” – czyli dziś jedziemy do Berlina, jutro do Tokio. Nie tylko po laury, ale i po inspiracje, naukę, nowe doświadczenia. Bo tworzymy u siebie rzeczy, które są konkurencyjne na rynku międzynarodowym. Pokazujemy światu, że Polska to nie tylko Chopin czy rodzima szkoła plakatu, ale całe pokolenie oryginalnych twórców. Pełen optymizm!

Where I come from? Skąd jestem, skąd przychodzę? Punkt wyjścia, podstawowe zagadnienie. Taki jest też tytuł polskiej ekspozycji w ramach festiwalu Illustrative w Berlinie – jednej z najważniejszych imprez prezentujących nasze prace na tle twórczości grafików i ilustratorów z całego świata. Ty też prosisz, żebyśmy sobie zadali to pytanie. Szukasz wspólnego mianownika? Nie będzie łatwo. Na wystawie znalazło się miejsce dla ponad trzydziestu autorów, a jak już widać, każdy z nas odpowiedziałby inaczej.

JAK TAM WEJŚĆ?

Spotykamy się w sierpniowy wieczór przy Friedrichstrasse: para znajomych grafików i trójka ich koleżanek. Ja w Berlinie od kilku dni, oni przyjechali z samego rana. Specjalnie na wernisaż Illustrative. Od Direktorenhaus, budynku dawnej mennicy położonego tuż nad rzeką, dzieli nas krótki spacer. W zabytkowych wnętrzach, które na ponad tydzień zmienią się w międzynarodowe centrum grafiki, od trzech lat działa galeria sztuki nowoczesnej. To już szósta odsłona festiwalu. Przedsięwzięcie, prowadzone przez Katję Kleiss i kuratorowane przez Pascala Johanssena, w przeszłości wędrowało też po innych stolicach Europy. Tym razem, choć nie rusza się z Berlina, nakierowane jest na Polskę. Więc po drodze robimy zakłady, czy na wernisażu zjawią się głównie nasi rodacy mieszkający w stolicy Niemiec oraz znajomi z Warszawy – w końcu pociągiem jedzie się tu teraz krócej niż do Wrocławia. Nie jesteśmy optymistami. Piątek, pora stosunkowo wczesna jak na berliński rytm.

Dopiero za kilka godzin wyjścia z głównych stacji S-Bahnu, mostki na Warschauer Strasse i Kreuzbergu oblepiać będzie nastawiony zabawowo tłum. Ciągnie w różne strony, lecz nie do Mitte – ta część dawnego centrum, zszywanego mozolnie od ponad dekady, skupiającego głównie urzędy, muzea i inne instytucje, uchodzi za atrakcję głównie dla turystów. Wieczorami i w weekendy raczej zamiera.

Docieramy pod Direktorenhaus, a tam zaskoczenie. Tłum. Na pierwszy rzut oka – kilkaset osób. Tłoczą się przy wejściu, ochroniarz każe ustawiać się w kolejce, żeby w niewielkim budynku nie zapanował ścisk. Idziemy przeczekać nad Szprewę. Mija kilka kwadransów, nic się nie zmienia, bębniarze anonsujący wernisaż wciąż wybijają te same rytmy, reszta gości też czeka wytrwale.

– Chodźmy coś zjeść i wrócimy za godzinę – decydujemy. W pierwszym napotkanym po drodze lokalu zaczepiają nas dwie niemieckie dziewczyny: – Też nie udało się wam jeszcze dostać do środka?

ZACZĘŁO SIĘ W SIECI

„Skąd jestem?” – ten motyw przewodni jeszcze długo będzie obijać mi się po głowie. Pascal Johanssen, kurator Illustrative, pytany przed rozpoczęciem imprezy, czemu poświęcił tak dużo miejsca polskim ilustratorom, podkreślał, że Polska Szkoła Plakatu uchodzi za kanon sztuki graficznej. Istotnie, tak było. Ale co ze współczesnymi twórcami? Przecież od lat 50. i 60. ubiegłego wieku, kiedy zachwycano się dokonaniami Jana Młodożeńca, Waldemara Świerzego czy Janusza Stannego, minęło już sporo czasu.

Po drodze były „Szpilki” pod kierownictwem Krzysztofa Teodora Toeplitza. Otworzyły nowe możliwości uzdolnionym grafikom, studentom i tym świeżo po studiach, skupiając wokół tytułu takie nierozpoznawalne jeszcze wówczas szerzej nazwiska jak Andrzej Dudziński, Jan Sawka, Andrzej Krauze, Andrzej Mleczko czy Edward Lutczyn, i tworząc nową jakość pism ilustrowanych. To dzięki nim z kolei w latach 90. polską prasę zdominowała moda na pełne aluzji rysunki komentatorskie – „własnych” rysowników miał chyba każdy liczący się tytuł.

Nowa era, w której debiutowała większość pokazywanych w polskiej sekcji Illustrative autorów, nastała dopiero wraz z wysypem alternatywnych pism, nierzadko zakładanych i współtworzonych przez ich rówieśników jak „Max”, „Machina” czy bezpłatne „City Magazine” i „Activist”. Szlak przecierały też „Wysokie Obcasy”, magazyn „Gazety Wyborczej”, publikując prace zdolnych debiutantów, niekoniecznie po studiach na ASP. Do tego w klasycznym sensie – jako ilustracje do tekstów, a nie powiązany z nimi aluzyjny komentarz. Ale przede wszystkim pojawił się internet, medium pozbawione ograniczeń.

– Dziesięć lat temu, kiedy zaczęłam zajmować się ilustracją na poważnie, przez myśl mi nie przeszło biegać z portfolio po klientach, po prostu publikowałam prace w sieci – mówi Agata „Endo” Nowicka, kuratorka polskiej prezentacji w ramach Illustrative (wspólnie z Marią Zaleską). – Tak zaczynało wielu artystów. Nowym medium, jakim była sieć, szybko zainteresowały się tradycyjne media, do dziś zresztą ją analizują. Dla nich było to odkrycie, a dla nas niespotykana do tej pory możliwość autopublikacji i autopromocji. Sam fakt prowadzenia bloga z koślawymi rysunkami wystarczał, by stworzyć na ten temat artykuł.

Choć Polish Illustration Focus w ramach berlińskiego festiwalu nie jest bynajmniej projektem autorskim Endo (to wspólne przedsięwzięcie Stowarzyszenia Twórców Grafiki Użytkowej, skupiającej rysowników nowego pokolenia Fundacji ILLO, którą prowadzą razem z Marią Zaleską, i Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej), nie da się ukryć, że zainteresowanie młodymi polskimi ilustratorami w kraju zaczęło się w dużej mierze właśnie od niej. Rosnąca popularność rysunków publikowanych wówczas na blogu komix.blog.pl ośmieliła do działania innych. Równoległym impulsem było też wykorzystywanie jako ilustracji w mediach prac młodych, dziś uznanych artystów niedefiniujących się jako graficy czy ilustratorzy – Agaty Bogackiej, Wilhelma Sasnala, Marcina Maciejowskiego.

Bartek „Arobal” Kociemba: – Jako nastolatek przeżywałem silne zauroczenie Agatą Bogacką, a kiedy założyłem swojego bloga, Endo była jedną z pierwszych osób, które dawały mi sygnały, żebym tego nie odpuszczał, tylko rysował, rysował, rysował.

– Internet zdziałał niewątpliwie cuda dla ilustracji – mówi Alek Morawski. – Przed erą facebookowych fanpage’y w internecie działało kilka stron, gdzie rysownicy, przeważnie amatorzy, wrzucali swoje prace do krytyki. Portale w rodzaju Digart czy Eastern Frontline dawały każdemu równą szansę, ale tworzyły też hierarchię twórców. Byli tacy, którzy dostawali najwyższe oceny, najwięcej komentarzy, ich prace były nagradzane wyróżnieniami ze strony moderatorów. Dziś te portale świecą pustkami, ale ogromna część z tych popularnych tam użytkowników przebiła się do głównego nurtu i zarabia na chleb rysowaniem.

Upraszczając, można więc uznać, że młoda polska ilustracja wyszła z internetu i przewinęła się przez media drukowane, by trafić wreszcie tam, gdzie jej miejsce – do galerii sztuki. Bo „ilustrator to artysta do wynajęcia, ktόry rόwnolegle stara się realizować swoje artystyczne ambicje”, jak mawia niemiecki kurator Illustrative Pascal Johanssen.

Agata Nowicka podkreśla, że w polskiej części wystawy znalazły się prace wykonane jako ilustracje do artykułów prasowych, które zachwycały widzów jako autonomiczne dzieła sztuki, prezentowane już w oderwaniu od ilustrowanej przez nie treści.

– Festiwal ma dużą publiczność. Zależało nam, żeby obejrzeli tę wystawę ci, do których najtrudniej dotrzeć, kiedy chce się wyeksportować polską sztukę na Zachód – dodaje.

Co sprawiło, że także w Polsce ilustracja przestaje być wreszcie traktowana jako zajęcie czysto warsztatowe, wręcz odtwórcze, dodatek do cudzego tekstu?

– Chyba osiągnęliśmy masę krytyczną – zastanawia się Arobal. – Jest nas już całkiem spora grupa, w wielu przypadkach znamy się, lubimy i wspieramy, to tworzy pewien trend. Grunt dla ilustracji przygotowała fotografia, która w latach 90. zdobyła szturmem media, a wraz z nimi cały świat. Coraz bardziej oczywiste staje się, że ilustracja też nie musi być graficznym przerywnikiem, ale równoprawnym sposobem formułowania myśli. Poza tym niesie z sobą zwinność, lekkość, powiew świeżości.

SPOSÓB MYŚLENIA

Przeczekanie było dobrym pomysłem – dopiero teraz, grubo po dziesiątej, udaje się nam wejść do Direktorenhaus bez trudu. Najpierw dwa piętra, gdzie wśród prac blisko 200 artystów z całego świata odnajdujemy kilkoro naszych – w tym Arobala, Endo i Bożki Rydlewskiej. Do baru w jednym z pomieszczeń przechodzi się przez pomalowaną na czarno ścianę z rysunkami Tymka Jezierskiego. W środku wciąż mnóstwo ludzi, stale napływają nowi, przeciskają się w grupkach wąskim korytarzem, robią zdjęcia. Słychać głównie rozmowy po niemiecku i angielsku.

By obejrzeć polską ekspozycję, trzeba dotrzeć na sam strych – tam, na blisko stu metrach powierzchni, zgromadzono prace większości naszych autorów. W tym otoczeniu można znów poczuć się dziećmi, które kiedyś – jak Endo – podglądały ukradkiem rysunki Mai Berezowskiej czy książki z rysunkami Jana Marcina Szancera i Janusza Stannego. Kuratorki wybrały miejsce nieprzypadkowo. Miało tak właśnie się kojarzyć – z tajemnicą, krainą dziecięcych zabaw, której atmosferę każdy z prezentowanych tu twórców przywołuje na własny sposób – surrealistyczne opowieści związanego z „Lampą” Macieja Sieńczyka sąsiadują z erotycznymi fantazjami Ady Buchholc i barwnymi kolażami Jana Dziaczkowskiego.

Na wystawie próżno szukać dwóch takich samych twórców. Wybrano tych, którzy mają już rozpoznawalny styl i język. Żadnych kopii. A jednak nawet niezorientowany obserwator na pierwszy rzut oka dostrzeże, że coś ich łączy: retro odniesienia, rodzaj buntu wobec estetyki współczesnej reklamy i mediów.

– Tezą, jaką postawiłyśmy z Marią Zaleską, było to, że pokolenie ilustratorów urodzonych w latach 70. i 80. wychowywało się w jeszcze dość zamkniętym na popkulturę świecie, w zamian mając do dyspozycji książki ilustrowane przez mistrzów polskiej ilustracji czy artystów związanych z polską szkołą plakatu – mówi Agata Nowicka. – Wspólne doświadczenia wizualne odbijają się w ich pracach. Oczywiście w miarę otwierania granic i postępu globalizacji lokalne style gdzieś się gubią i rozmywają, ale na tej wystawie koncentrowałyśmy się głównie na tym, żeby te wpływy odnaleźć.

– W porównaniu do np. amerykańskiej sceny ilustracji, mało jest u nas wirtuozów realizmu, starannego rzeźbienia w cieniach i skupiania się na perfekcyjnej anatomii. Widać za to dużo sentymentu i zamierzonej infantylności – zauważa Alek Morawski.

Przestrzenią spójną nowej polskiej ilustracji jest więc nostalgia, choć współcześni autorzy podkreślają, że jeżdżą po świecie i czerpią inspiracje z wielu źródeł. Bo mimo sentymentów i szacunku dla starszych o kilka pokoleń artystów nieustanne odniesienia do Polskiej Szkoły Plakatu czy Polskiej Szkoły Ilustracji, dostrzeżone na samym początku przez krytyków, są już dla nich nieco krępujące. Chcieliby być utożsamiani z tym, czym sami aktualnie się zajmują.

Za spoiwo, zdaniem Morawskiego, służy też kolorystyka. Dominują szarości, zgniłe zielenie, wyblakłe czerwienie i beże. Typowe brudne kolory polskich podwórek, które rzucają się w oczy w zestawieniu z pracami z innych krajów.

Jan Bajtlik dodałby, że wyróżnia nas coś jeszcze: sposób myślenia. Nie tylko podczas Illustrative. – Wiele razy zasypiałem na wielkich wystawach plakatu lub ilustracji prasowej, a budziłem się na widok prac, które krzyczały i mówiły wprost. To były często polskie prace. Umiemy mówić na temat. W różny sposób. Nawet wówczas, gdy skupiamy się głównie na stylistyce i formie. Mamy poczucie humoru. No i przede wszystkim jesteśmy wszechstronni.

DOKĄD ZMIERZAM

Kilka tysięcy osób w ciągu dziesięciu dni – to bilans odwiedzin Polish Illustration Focus. Odzew ogromny – przyznają artyści. – Cały czas przychodzą wiadomości i komentarze. Właśnie dostałam maila od dużego wydawnictwa, które chce opublikować prace kilku artystów obecnych na wystawie w albumie, nad którym właśnie pracują – cieszy się Agata Nowicka. – Oczywiście, żeby trwale wprowadzić w świadomość zagranicznych kuratorów, redaktorów i dyrektorów artystycznych istnienie różnorodnego świata współczesnej polskiej ilustracji, działań takich jak ta wystawa powinno być dużo więcej – dodaje.

Chyba więc czas zmienić pytanie przewodnie na „Where I’m going?” i czekać na odpowiedź.

Alek Morawski: – Korzyści z wystawy? Chyba za wcześnie. Z tym bywa jak z ruletką. Czasem ktoś zapisze sobie nazwisko w notesie i zadzwoni ze zleceniem pięć lat później. Moim największym sukcesem było uzyskanie statusu złotej płyty przez debiutancki album rapera Małpy – „Kilka numerów o czymś”, do którego robiłem okładkę. Lubię ten zawód za to, że często najbardziej zaskakujące zamówienia okazują się najprzyjemniejsze.

Bartek „Arobal” Kociemba: – Dla mnie zawsze ważniejsze są prace, które dopiero narysuję, niż te, które wiszą już gdzieś na ścianie. Na razie pracuję nad indywidualną wystawą, ale nie wiem, czy w ogóle uda mi się ją narysować. A czy po Illustrative pojawią się nowe zlecenia? Czas pokaże.

Jan Bajtlik: – W swojej robocie nie mam wymarzonego szczytu i nie myślę w kategoriach kariery. Nie martwię się też o zlecenia, odkąd dwa lata temu zrobiłem taki plakat: „Weź się do kupy”. Propagował sprzątanie po psach wśród ich właścicieli. Telefony w sprawie kupna plakatu wciąż dzwonią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013