Świat zilustrowany

Na łamach "Timesa" ukazało się ponad 30 tysięcy rysunków. Codziennie ktoś próbuje wymyślić nowy sposób na zilustrowanie tematów w rodzaju ocieplenia klimatu, polityki monetarnej czy kryzysu szkolnictwa. Nieszczęśnik dostaje na takie zadanie zaledwie kilka godzin.

21.07.2009

Czyta się kilka minut

W pracy rysownika przydaje sie dar proroczy. Rysownik Jan Kowalski przewidział przyszłość ZSRR. Niestety władze PRL również wykazały sie przenikliwością i rozpoznały kreskę Andrzeja Dudzinskiego. /
W pracy rysownika przydaje sie dar proroczy. Rysownik Jan Kowalski przewidział przyszłość ZSRR. Niestety władze PRL również wykazały sie przenikliwością i rozpoznały kreskę Andrzeja Dudzinskiego. /

Odkąd wynaleziono fotografię, rysunki przestały być gazetom potrzebne. Stały się czymś więcej: rozpustą, kaprysem i dziwactwem.

Jasne, czytelnicy chętnie zobaczą szkic z amerykańskiego sądu (Bernie - ależ on schudł! - chowa twarz w dłoniach, słuchając wyroku). Niektórzy lubią komiksy lub sążniste dowcipasy z podpisami w dymku. Ale po co ilustrować poważne artykuły? Nie lepiej dać zdjęcie?

Odpowiedzi można szukać w pasjonującej książce wydanej przez Columbia University Press. Na 250 stronach Jerelle Kraus opowiada, jak opiniowe strony "New York Timesa" stworzyły współczesny kanon gazetowej ilustracji. Pomimo że unikały rysunków sądowych, komiksów i żartów z dymkami.

Przy okazji, jakby mimochodem, Kraus przedstawia trzy dekady amerykańskiego dziennikarstwa i sztuki. Wie, o czym mówi. Sama przez lata była jednym z dyrektorów artystycznych "Timesa".

Miejsce na opinie

Dzisiaj, gdy w mediach wszyscy komentują wszystko, a gazetowe strony z opiniami utyły niczym amerykański nastolatek, trudno uwierzyć, że John Oakes, wynalazca stron Op-Ed, potrzebował dwunastu lat, żeby przekonać wydawcę do swojego pomysłu. Nie pomógł nawet fakt, że był bratankiem założyciela "New York Timesa".

Idea odznaczała się prostotą - przeznaczyć jedną stronę na teksty dostarczane przez autorów spoza redakcji, a przy tym zbyt długie, by je upychać w rubryce listów. Nazwa Op-Ed ("Opposite the Editorials") oznaczała po prostu, że kolumna sąsiaduje z komentarzami redakcyjnymi.

Zwłoka wyszła na dobre. Strony zadebiutowały w gorącym roku 1970, gdy życiem Ameryki wstrząsały konwulsje, a powojenne pokolenie zmieniało oblicze kraju. Debatowano o Wietnamie, "Czarnych Panterach", narkotykach, prawach obywatelskich, feminizmie. Kraus uważa, że te rozdyskutowane kolumny stały się zalążkiem dzisiejszych blogów.

Specyficzna treść wymagała specyficznych ilustracji. Najprościej ujął to jeden z rysowników. "Konkuruję z Goyą" - powiedział. Gdyby mógł istnieć idealny ilustrator stron Op-Ed, byłby połączeniem Rembrandta, Daumiera i George’a Grosza, polanym dużą porcją nowojorskiego humoru.

Brygada międzynarodowa

Artystyczna swoboda i prestiż. Chociaż stawki za rysunek były legendarnie niskie, artyści usłyszeli ten zew. W ciągu kilku lat do "Timesa" ściągnęła międzynarodowa brygada najlepszych rysowników.

Byli wśród nich Milton Glaser i Seymour Chwast, rdzenni nowojorczycy (chociaż określenie "rdzenny nowojorczyk" jest sprzecznością samą w sobie). Był Brad Holland, przybysz z Kansas City. Ralph

Steadman z Walii. Horacio Cardo z Brazylii. Roland Topor z Francji. Nie zabrakło uchodźców zza żelaznej kurtyny, jak Rumun Eugene

Mihaesco czy Peter Sis z Pragi. Znakomity Ardeshir Mohassess zbiegł z Iranu rządzonego przez szacha, ale od republiki islamskiej trzymał się z daleka i zmarł w Ameryce.

Jednak najliczniejszą delegację narodową mieli Polacy. Prawie jak w Parlamencie Europejskim. Najpierw debiutował Jan Sawka (znakomity plakacista, nie mylić z Henrykiem!). Robotę załatwił mu sam Papież: w 1979 r. Sawka opublikował rysunek, na którym ogromny Jan Paweł wyprowadza swój lud z domu niewoli. "To musiał wymyślić psychopata! " - protestował ambasador ZSRR  w Waszyngtonie.

Wkrótce ambasadorowi przybyło stresów. Stan wojenny przyniósł bojowe rysunki Jana Kowalskiego (pseudonim Andrzeja Dudzińskiego, który zamienił na "New York Timesa" warszawskie "Szpilki" i "Kulturę"). Janusz Kapusta pierwsze ilustracje tworzył, zanim jeszcze nauczył się angielskiego. Mignęły też prace Starowieyskiego, Stasysa i wielu innych.

Lista niebezpieczeństw

Wielkim tematem książki Kraus są rysunki odrzucone przez redakcję. Utarło się, że w takich przypadkach wypłacano autorom skromną kwotę na otarcie łez. W sumie wydawca wydał na to ponad milion dolarów...

Powody bywały różne. W 1980 roku, kiedy w Iranie przetrzymywano 52 amerykańskich zakładników, "Times" nie zdecydował się na publikację rysunku Ralpha Steadmana. Po latach sam artysta zgodził się, że nie był to dobry moment na "przedstawianie Chomeiniego jako wielbłąda pierdzącego w stronę Mekki". "Nieodpowiedni moment" to walijski understatement.

W swojej książce Kraus wylicza katalog tematów, które zawsze ściągały kłopoty. Na pierwszym miejscu, oczywiście, politycy. Nagi wytatuowany tyłek Kissingera (rys. David Levine) nie wchodził w grę.

Na drugim miejscu - seks. Śliska sprawa. Niektórzy redaktorzy potrafili się dopatrzyć seksualnych konotacji nawet w niewinnym obrazku Steadmana, przedstawiającym wymiotującego mężczyznę (świntuch Steadman sam się zdziwił). Kapusta musiał poprawiać falliczne ołówki. Nancy Stahl odrzucono rysunek przedstawiający żarówkę ("Nie będziemy drukować nagich piersi!").

Trzecią pozycję zajmują stereotypy rasowe, religijne i etniczne, w tym problematyka żydowska. Tutaj kryteria bywały płynne. W 1982 roku, gdy trwała pierwsza wojna libańska, Mark Podwal narysował izraelski czołg z lufą w kształcie menory. Początkowo rysunek został odrzucony. Jednak po siedmiu latach mógł się już ukazać. Skądinąd warto zauważyć, że na identyczny koncept "lufa-menora" wpadł rysownik warszawskiej "Karuzeli" już w 1968 roku.

Między skandalem a banałem

"Dzisiejsze gazety wyścielą jutrzejsze kosze" - jak mądrze zauważył bohater głupiego filmu. Z rysunkami jest podobnie: dzisiejsze odkrycia zamieniają się w jutrzejsze komunały.

Na łamach "Timesa" ukazało się ponad 30 tysięcy rysunków.

I wciąż powstają kolejne. Codziennie ktoś próbuje wymyślić nowy sposób na zilustrowanie tematów w rodzaju ocieplenia klimatu, polityki monetarnej czy kryzysu szkolnictwa.

Nieszczęśnik dostaje na takie zadanie zaledwie kilka godzin. W tym czasie żegluje po niebezpiecznych wodach.

Z jednej strony czai się groźba skandalu. Z drugiej - mielizna i banał. A wokół krąży stado konserwatywnych redaktorów. O asekuranctwie swoich byłych szefów Jerelle ma wiele do powiedzenia.

Nic dziwnego, że niektóre pomysły zaczynają się powtarzać. Lista powracających motywów obejmuje: drabiny, urwiska, postaci bez głowy (lub głowy oddzielone od postaci), kule ziemskie, skrzydła, ptaki...

Na mistrza takich metafor (metafurii - jak mawiają w Warszawie) wyrósł w "New York Timesie" nasz rodak, Rafał Olbiński, żonglujący zestawem ulubionych rekwizytów: drzew, żagli i oczu. Niektóre ilustracje kryją w sobie tyle znaczeń, że przestają znaczyć cokolwiek.

Artyści i urzędnicy

W latach 70. i 80. gazetowa ilustracja przeżywała swój rozkwit. O dzisiejszym "New York Timesie" Kraus pisze już dość chłodno. Gazeta się zmieniła. W 2007 r., po 94 latach, opuściła swoją słynną siedzibę przy 43. Ulicy i przeniosła się do nowoczesnego wieżowca (52 piętra, projekt Renzo Piano).

W nowym miejscu artyści i redaktorzy bardziej już przypominają pracowników wielkiej korporacji niż bandę ekscentryków i hippisów, którą byli w początku lat 70.

Ucichły dawne spory.

Gdy przed trzydziestu laty redakcja odrzuciła nagiego Kissingera, wściekły rysownik David Levine ostrzegał w "Village Voice", żeby redaktorzy "Timesa" już "nigdy, nigdy, nigdy się z nim nie kontaktowali".  Dziś grafik Edel Rodriguez deklaruje: "Moim zadaniem jest ilustrowanie tezy autora, a nie wyrażanie siebie". Inny twórca wtóruje: "Kiedy możesz rysować, co chcesz, robi się nudno". Jerelle przytacza te słowa z niemym zdumieniem.

Upadek muru berlińskiego sprawił, że wielu środkowoeuropejskich grafików wróciło do rodzinnych krajów. "Times" nieprędko podniósł się po tym ciosie.

Jedno nie ulega wątpliwości: jak długo gazety będą drukować ilustracje, tak długo obrazki ze stron "New York Timesa" pozostaną dla nich niedościgłym wzorem.

Jerelle Kraus, "All the Art That’s Fit to Print (And Some That Wasn’t)", Columbia University Press 2009.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2009