Skoro go nie ma...

Rysunki Tomaszewskiego często zbijały z nóg. To była absolutna nonszalancja i często totalna abstrakcja...

25.01.2011

Czyta się kilka minut

Akcja ,,Byłeś królewskim, a nie nadwornym projektantem. H. Tomaszewskiemu 2010”. Uczniowie i wyznawcy Henryka Tomaszewskiego odsłaniają plakat „Edward II”. Warszawa, 21 lipca 2010 r. / fot. Inka Rosocha /
Akcja ,,Byłeś królewskim, a nie nadwornym projektantem. H. Tomaszewskiemu 2010”. Uczniowie i wyznawcy Henryka Tomaszewskiego odsłaniają plakat „Edward II”. Warszawa, 21 lipca 2010 r. / fot. Inka Rosocha /

Trudno uwierzyć, ale w pięć lat po śmierci zaczęto o nim zapominać.

- Wspomniałem o Henryku Tomaszewskim studentom ASP - opowiada wybitny grafik. - Na sali było dwadzieścia osób i żadna nie wiedziała, o kim mówię.

Oczywiście, młodzi ludzie mogli sięgnąć po swoje smartfony i znaleźć w Googlu osiemdziesiąt cztery tysiące podpowiedzi. Ale żeby musieli sprawdzać w internecie nazwisko, które przez pół wieku było synonimem polskiej grafiki?!

Wyścig ze sobą

Pierwsze plakaty opublikował w 1936 r. Trzy lata później zaprojektował wnętrza na wystawę światową w Nowym Jorku i wygrał konkurs na fryz, który miał ozdobić budynek Dworca Głównego w Warszawie. Oczywiście przyszła wojna. Budowy nie dokończono, a razem z Warszawą i Dworcem spłonął też przedwojenny i okupacyjny dorobek artysty.

Powojenny Tomaszewski odrodził się jako rysownik satyryczny w Łodzi, a w 1947 r. zaczął regularnie współpracować z przedsiębiorstwem Film Polski. Powiadają, że od tych zleceń zaczyna się historia polskiej szkoły plakatu.

Osiągnięcie dojrzałego, rozpoznawalnego stylu zajęło mu jeszcze kilka lat, ale mistrzostwo Europy zdobył niemal natychmiast. Już w 1948 r. przywiózł z Wiednia pięć medali za plakaty. Od tej pory był jak Usain Bolt - ścigał się ze sobą. I wygrywał na wszystkich dystansach.

Jeszcze u schyłku kariery, w 1988 r. (miał wtedy 76 lat), za jednym razem zdobył złoty i srebrny medal warszawskiego biennale. Jakby organizatorzy chcieli powiedzieć: "on, a potem długo, długo, długo nic".

Czempion międzynarodowych wystaw i konkursów, magnes dla zagranicznych studentów ściągających do Warszawy, bohater niezliczonych wspomnień i anegdot.

No, ale w końcu to były tylko plakaty, prawda? Nie mógł malować prawdziwych obrazów? Takich, które wystawia się w muzeach i licytuje u Sotheby’ego? Dlaczego jeden z największych polskich artystów wybrał najbardziej nietrwałą, efemeryczną i nieważną ze sztuk wizualnych?

Owszem, plakat był - zwłaszcza początkowo - narzędziem masowej propagandy. Ale nawet wydrukowany w milionach egzemplarzy, żył krótko, po kilku tygodniach znikał razem z filmem, przedstawieniem teatralnym czy festiwalem młodzieży. Chociaż zmumifikowane okazy zapełniają galerie i albumy, to zapomnienie jest wpisane w naturę tego medium.

Nietrwałość i forma

Marionetki, krzesła, pogięte kartki, pantofle (ulubiony fetysz) - to atrybuty jego projektów. Koncepty Tomaszewskiego bywały bardzo zabawne (trochę w stylu tego czeskiego humorysty, Franza Kafki).

Cenił skrót i lakoniczność. W 1956 r. tłumaczył w wywiadzie, że plakat to jakby ktoś "zamiast całego długiego zdania wypowiedział jedno słowo lub napisał wykrzyknik".

Najciekawsze, że Tomaszewski, który potrafił rysować jak Ingres, a już na pewno jak Toulouse-Lautrec - i dowodził tego w pracach z początku lat pięćdziesiątych - z biegiem lat coraz bardziej upraszczał swoją kreskę, psuł ją, stawiał opór własnej wirtuozerii.

Jednocześnie jego plakaty nabrały niedbałej spontaniczności, właściwej pospiesznym szkicom. Był to pozór. W rzeczywistości rzadko ufał pierwszym pomysłom, pracował systematycznie i z mozołem.

Dwa wspomnienia pokazują paradoksalność jego warsztatu. W radiowej audycji Andrzej Dudziński opowiadał: "W latach siedemdziesiątych byliśmy kolegami na łamach »Literatury«. Rysunki Tomaszewskiego często zbijały z nóg. To była absolutna nonszalancja i często totalna abstrakcja... Nieraz słyszałem rozmowy w redakcji. - Co to jest? O co mu, do cholery, chodzi? - pytali się nawzajem. Nic nie rozumieli, oglądali do góry nogami, ale mimo wszystko drukowali, bo to wyszło spod ręki Henryka Tomaszewskiego".

W książce na 90. urodziny profesora Marcin Mroszczak opisał następującą scenę: "Henio otworzył szafę. Ze stosu plakatów do »Skoro Go nie ma« wziął ten, który leżał na wierzchu. Zaczął go zwijać w rulon. Nagle przerwał i wyjął następny spod spodu. Byłem kompletnie zaskoczony, bo oba plakaty były przecież identyczne. (...) Musiałem zapytać. Henio położył jeszcze raz plakat na podłodze i zobaczyłem. Na plakacie była naklejona niewielka łata, z fragmentem oka wyciętym z innej odbitki. Powiedział mi, że coś mu w tej pracy nie dawało spokoju. Męczyło i nie pozwalało zasnąć. Teraz, po kilku dniach wie, że oko bohatera narysował o milimetr za nisko".

Tyle mozołu, żeby udawać nieporadność. Nikt bez powodu nie wyrzeka się kreski Toulouse-Lautreca, prawda? Lubię myśleć, że ukrył w tym geście jakąś wiadomość dla przyszłych pokoleń. Na przykład: prawdy o naszych czasach nie znajdziecie w posągach, w architekturze, a już na pewno nie w archiwach. Szukajcie na kawiarnianych serwetkach, w żartach, drobiazgach, marginaliach.

Tematem Tomaszewskiego była nietrwałość. Nigdy mnie nie przekonywały prace jego francuskich naśladowców (skądinąd francuscy uczniowie Tomaszewskiego odnowili grafikę użytkową w swoim kraju). Owszem, kreskę mieli podobną, ale co mogli wiedzieć o prawdziwej nietrwałości?

Zdradzony przez ulicę

Nie było na świecie dizajnera, który cieszyłby się tak nieskrępowaną swobodą twórczą jak Tomaszewski. Z wyłączeniem polityki, oczywiście. Poza tym mógł wszystko. Jeszcze dziś, kiedy nie ma już takich zleceń, takich zleceniodawców ani takich nakładów, graficy przecierają oczy ze zdumienia. Naprawdę? Kiedyś klienci akceptowali takie rzeczy?

Inna rzecz, że Tomaszewski był prawdziwym fighterem. W 1958 r. Olgierd Budrewicz zacytował przemowę, którą grafik wygłosił podczas jakiegoś oficjalnego zebrania, na którym skrytykowano jego projekt: "Proszę państwa, przed wojną jeden z producentów pasty do zębów zamówił u mnie projekt mający reklamować jego wytwory. Zrobiłem i zaniosłem na Żabią. Woźny otworzył, pan dyrektor rękę podał i - ogląda. W jego oczach widzę absolutny brak zachwytu. Pokazuje piszącej na maszynie sekretarce i pyta o jej zdanie. Panna Zosia krzywi się i oświadcza, że wizja artysty do niej nie przemawia. Zapytuję, czy może wyjaśnić dlaczego. - A bo ja nie lubię zielonego koloru... - To ja wtedy wziąłem projekt, przeprosiłem za zabranie cennego czasu i oznajmiłem, żeby mnie pocałowali gdzieś i wyszedłem... A teraz, proszę państwa, to komu ja to powiem?...".

Znacznie później, w 1993 r., Jan Lenica, który od dawna już mieszkał na Zachodzie i pracował w kapitalistycznych realiach, napisał w albumie Tomaszewskiego: "Jego polem bitwy była ulica warszawska. (...) (Zazdroszczę mu tej ulicy, mnie jej brakuje. I tej wolności, z jaką zawsze mógł i może szaleć, nie licząc się z nikim, niczym. Kto, pytam, KTO w świecie zaakceptuje plakat do »Edwarda II«? (...) Tylko warszawska ulica przyzwala na wszystko swemu poecie".

Na początku lat dziewięćdziesiątych warszawska ulica jednak zdradziła. Do pewnego stopnia można ją zrozumieć. Pamiętam wykład, którego udzielił mi wtedy pewien biznesmen: "Nawet mi nie mów o polskiej szkole plakatu.... - krzyczał. - Ludzie już tym rzygają. Przez czterdzieści lat nie mogli kupić dwóch butów do pary, ale za to mieli najlepsze plakaty na świecie. Na każdym płocie sztuka wysoka, intelektualne żarty, tylko papieru toaletowego znowu nie rzucili... Ty myślisz, że robotnik z Żerania lubił te finezyjne metafory?". A ponieważ milczałem, sam dokończył: "Powiem ci, czego chcą ludzie. Żeby wreszcie było porządnie wydrukowane, kolorowe i błyszczało. Żadnych metafor. I żeby było widać, że artysta uczciwie się napracował".

Wolny rynek odpowiedział na to zapotrzebowanie, co na długie lata przesądziło o wyglądzie naszych ulic. I nie tylko ulic. I nie tylko o wyglądzie. O Tomaszewskim zapomniano.

Juliusz Cezar i peron trzeci

Dłuższe obcowanie z geniuszem nie zawsze wychodzi na dobre. Może dlatego polska grafika jest dzisiaj taka osobliwa?

W powojennej Polsce grafik był artystą i błaznem. Tworzył plakaty dla teatru i cyrku, a z problematyką dnia codziennego zmagał się, biorąc zlecenie na plakat BHP.

A tymczasem świat opanowali inżynierowie dizajnu, pracujący na zlecenie poczty, portów lotniczych czy spółek kolejowych. Ich żmudnej dłubaninie zachodnie społeczeństwa zawdzięczają nowe kroje pisma, piktogramy, oznakowanie ulic i autostrad... Plan nowojorskiego metra z 1979 r. uchodzi za arcydzieło komunikatywności - a mimo to wciąż jest poprawiany. Od czasów Bauhausu absolwenci szkół artystycznych pracują nad tym, by ich współobywatele nie próbowali pchać drzwi z napisem "Ciągnij" (i odwrotnie).

Ale czy to są zadania godne Polskiego Artysty (choćby i wizualnego)? Oczywiście, że nie. Geniusz Tomaszewskiego posłużył nam za alibi. Pozwolił lekceważyć mniej spektakularne dziedziny dizajnu. Co gorsza - upewnił rodaków, że sensem projektowania jest ten błysk, patent, greps, który wyniesie artystę w stratosferę kreatywności...

Spójrzmy dookoła. Mamy promocyjne logo miejscowości i resortów, setki przestylizowanych ilustracji, lawiny pomysłowych reklam. Tylko na dworcach ciągle się jakoś gubimy, bo nikt nie zaprojektował strzałki z napisem "Peron trzeci".

***

W Sopocie dobiegła końca wystawa Henryka Tomaszewskiego. Nawet jeśli nie zdążyliśmy jej obejrzeć, to HT jeszcze nieraz o sobie przypomni.

Ostatnio byłem z dziećmi na przedstawieniu o Pippi. W foyer wisiały pożółkłe afisze i podczas przerwy zobaczyłem chłopca, który zatrzymał się przed "Juliuszem Cezarem" (1971).

- Tato! - zawołał - zobacz, jakie fajne. Chodźmy na to!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011