Stodoła pod wspólną kontrolą

Armenia i Azerbejdżan nigdy nie uzgodniły przebiegu granicy. Dziś posiłkują się mapami Google’a i sowieckimi. Kosztem konkretnych ludzi.
z pograniczaormiańsko-azerskiego

10.05.2021

Czyta się kilka minut

Nowa granica poszatkowała drogę z Goris do Meghri, która łączy południe Armenii z resztą kraju. Co chwila mija się napisy „Witamy w Azerbejdżanie”. Kwiecień 2021 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Nowa granica poszatkowała drogę z Goris do Meghri, która łączy południe Armenii z resztą kraju. Co chwila mija się napisy „Witamy w Azerbejdżanie”. Kwiecień 2021 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Trudno się w tym wszystkim połapać. Za posterunkiem armeńskiej policji rozłożyła się baza rosyjskiej straży pogranicznej. Chwilę potem pojawia się napis po azersku i angielsku: „Witamy w Azerbejdżanie”. Dalej serpentyny wiodą do wspólnej pozycji azersko-rosyjskiej. Tam jadących z drugiej strony wita podobny napis. Potem znów stacjonują siły Armenii. Po drodze powiewają trójkolorowe flagi Armenii, Azerbejdżanu i Rosji. Jadący tą drogą wypatrują flag przez szyby. Gdy słońce ostro świeci, nie widać, którą właśnie mijamy.

Poza tym krótkim odcinkiem sprawa ma się z grubsza jasno. Jadąc na południe z miasta Goris do Kapanu: na lewo od drogi są terytoria kontrolowane przez Azerbejdżan, a sama trasa i wszystko, co na prawo, to Armenia. Choć chyba nie wszędzie. Chyba, bo tego do końca nikt nie wie.

Granica, która wyłoniła się jesienią 2020 r. – po tym, jak Ormianie przegrali sześciotygodniową wojnę z Azerami – jeszcze krzepnie. Jeszcze się chybocze. Właśnie ta niepewność wzbudza największe obawy wśród mieszkańców okolicznych wsi, a także wśród ormiańskich pasażerów samochodów i autobusów, którzy ze strachem i ciekawością jednocześnie patrzą przez okna, robią zdjęcia i nagrywają filmiki azerskich pozycji. Wielu z nich po raz pierwszy widzi żołnierzy sąsiedniego kraju z tak bliska.

Ta kręta droga to dziś granica dzieląca dwa państwa. Problemem jednak jest to, że nie wiadomo, gdzie dokładnie przebiega. Armenia i Azerbejdżan nigdy nie porozumiały się w sprawie wspólnej granicy. Oba państwa posiłkują się mapami wojskowymi jeszcze z czasów sowieckich. Choć są one bardzo dokładne, mają też mankamenty. Największym jest to, że są przestarzałe i nie uwzględniają zmian, do których doszło w ostatnich dekadach.

Czekając na skutki

Wieś Worotan leży w południowo-wschodniej części Armenii. Gdy jedzie się trasą na południe, wioska zaczyna się tam, gdzie dziś jest wspólna baza wojsk Azerbejdżanu i rosyjskiej straży pogranicznej. Worotan to raptem kilka ulic i dokładnie 287 mieszkańców.

Jeden z nich, Surik Ohanjanian, ma 52 lata i jedną trzecią swojego życia pełni funkcję przewodniczącego okręgu administracyjnego wsi Worotan. Zna ją jak własną kieszeń. Przez kilkanaście lat widział wiele. Ale nigdy jeszcze nie miał do czynienia z takim bałaganem, jaki nastał po przegranej wojnie i porozumieniu o rozejmie zawartym 10 listopada 2020 r.


Czytaj także: Paweł Pieniążek: Korytarz strachu


– Nie rozumiemy, co się tutaj dzieje – mówi mi Ohanjanian. – Kapitulacja, na którą przystał nasz premier, wpłynęła na nasze życie. Tylko jeszcze nie wiemy, jak bardzo.

Mianem kapitulacji określa podpisanie porozumienia przez premiera Armenii Nikola Paszyniana, który swój podpis złożył obok podpisów prezydentów Azerbejdżanu Ilhama Alijewa i Rosji Władimira Putina. Armenia została zmuszona do przyjęcia niekorzystnych dla siebie warunków. W myśl tej umowy nieuznawana republika Górskiego Karabachu musiała oddać Azerbejdżanowi ponad 70 proc. terenu, który wcześniej kontrolowała. W tym także terenów przygranicznych.

Linia na mapie

Wojna o Górski Karabach to najdłużej trwający konflikt na obszarze posowieckim. Zaczął się pod koniec lat 80. XX w., początkowo od protestów, pogromów i wysiedleń. Następnie doszło do wojny między nowo powstałymi państwami Armenią i Azerbejdżanem.

Przed wybuchem konfliktu granica dzieląca Armeńską Socjalistyczną Republikę Sowiecką od Azerbejdżańskiej SRS była tylko formalna – nie miała dzielić dwóch państw, w końcu obie republiki były częścią jednego kraju.

Gdy w 1994 r. Armenia zwyciężyła i zawarto rozejm, to Ormianie dyktowali warunki. Terytoria Górskiego Karabachu i przyległe ziemie azerskie kontrolowała odtąd nieuznawana w świecie Republika Górskiego Karabachu, później nazwana Arcachem. Po tym, jak azerska ludność została wysiedlona, zamieszkiwali ją niemal wyłącznie Ormianie. Przez prawie trzy dekady nie było jasne, gdzie zaczynał się Karabach, a gdzie Armenia. Granica pozostawała bytem fikcyjnym, zapewne jeszcze bardziej niż w czasach sowieckich.

Dopiero zeszłoroczna odsłona wojny o Karabach doprowadziła do dramatycznych zmian. Ku zaskoczeniu obywateli Armenii w pobliżu ich domów pojawili się azerbejdżańscy żołnierze. Zasady, na jakich zajmowali określone pozycje, budziły wiele kontrowersji. Oto nagle między dwoma krajami znalazła się kopalnia złota. Albo: przy świeżo wyremontowanym lotnisku, które miało zacząć funkcjonować, przeszła linia graniczna i jego przyszłość stanęła znów pod znakiem zapytania. Poszatkowana została też wspomniana droga z Goris do Kapanu i dalej do Meghri, położonego już nad granicą z Iranem [reportaż autora z Meghri publikowaliśmy w poprzednim numerze „TP” – red.], bez której dostęp do południowej części Armenii jest utrudniony. Łącznie 116 miast i wsi w Armenii znalazło się w budzącej niepokój odległości do pięciu kilometrów od granicy z Azerbejdżanem.

Uzbrojeni w GPS-y

Mieszkańcy mówią, że przez pierwszy miesiąc w Worotanie było spokojnie. Dopiero po tym, jak 1 grudnia ostatnie terytoria zostały przekazane Azerbejdżanowi, zaczęły się problemy. Ohanjanian naiwnie liczył, że żołnierze strony przeciwnej nie będą zbliżać się do granicy. Wówczas powstałaby strefa buforowa. Ale Azerowie podchodzili coraz bliżej.

Ohanjanian wraz z innymi mieszkańcami wsi zorganizował protest, podczas którego zablokowali drogę Goris– –Meghri. Domagali się, by Azerowie nie zbliżali się do Worotanu. Ohanjanian wciąż uważa, że to najlepsze rozwiązanie. – Tylko to może zagwarantować nam więcej bezpieczeństwa – mówi.

Kilka dni po proteście azerbejdżańscy wojskowi przyszli do Worotanu. Mieszkańcy byli bezbronni, we wsi nie było wtedy żołnierzy armeńskich. Sami musieli rozmawiać z przybyszami. Ci nie byli agresywni ani nawet niemili, ale za to bardzo stanowczy.

Najpierw wywiesili flagę na asfaltowni. – W czasach sowieckich za nią przebiegała granica i zaczynało się ich terytorium. Ale kto wtedy o tym myślał, przecież wówczas nie mieliśmy tych GPS-ów – mówi Ohanjanian.

Azerowie przybyli do wioski nie tylko z bronią, lecz także z odbiornikami nawigacji satelitarnej i telefonami komórkowymi z wirtualnymi mapami. Na ich podstawie mówili, które tereny należą się im, a tym samym, z których mieszkańcy mają się wynieść. Rozmowy były bezprzedmiotowe. Ohanjanian przekonywał, że te ziemie należą do ich wsi, pokazywał dokumenty. W odpowiedzi żołnierze pokazywali swoje mapy i GPS-y. „Zgodnie z GPS-em to jest nasze – usłyszał Ohanjanian. – Wasz premier podpisał umowę, więc teraz stąd idźcie”.

Skrót „GPS” przyprawia Ohanjaniana o białą gorączkę. Uważa to za absurd, że ktoś na podstawie mapy w telefonie określa granicę. Trudno się z nim nie zgodzić, gdy dochodzi do sytuacji – co nagrał dziennikarz Sputnik Armenia – jak kierowca koparki rył dół graniczny, posiłkując się Google Maps w swoim telefonie. Aplikacja ta nie powinna być traktowana jako wiarygodne źródło w takiej kwestii: Google Maps słynie z pokazywania użytkownikom z różnych krajów różnych granic, aby nie podpaść miejscowym władzom.

Pszczoły musiały zostać

Kilka dni po incydencie w asfaltowni Azerowie przyszli do brata Ohanjaniana. Powiedzieli, że ma godzinę na zabranie rzeczy i opuszczenie domu, w którym prowadził niedużą restaurację. Obok domu miał też kilka uli. Wszystkiego nie dało się zabrać w tak krótkim czasie. Żołnierze mieli mu powiedzieć, aby przyszedł później wziąć pozostałe rzeczy, lecz gdy wrócił, już go nie wpuścili.

– Nie miał gdzie się podziać w Worotanie. Wraz z żoną i trójką dzieci pojechali do teścia, do jednej z pobliskich wsi – mówi Ohanjanian.

Nad domem jego brata Azerowie wywiesili swoją flagę i teraz stacjonują w nim na stałe. Reszta licznej rodziny Ohanjaniana – jego żona i ich dorosłe już dzieci, z własnymi rodzinami – wciąż są we wsi. – Jeśli zabiorę swoją rodzinę, to kto tu zostanie? – pyta.

Nie wiadomo, czy to wsparcie moralne wystarczy, by przekonać ludzi do pozostania. Wprawdzie od zawarcia listopadowego rozejmu tylko kilka osób wyprowadziło się z Worotanu, ale panuje nastrój przygnębienia. Poza asfaltownią i domem z restauracją wieś straciła 30 hektarów ziemi, w tym uprawy winogron, a także kolejną restaurację. W ten sposób mieszkańcy stracili pastwiska dla krów i część z nich postanowiła już sprzedać bydło. – Nie ma teraz z czego żyć – mówi Ohanjanian.

Choć od 10 listopada nie było w okolicy starć zbrojnych, w powszechnym przekonaniu nowy konflikt jest kwestią czasu. – Będzie wojna – uważa Ohanjanian. – Dla mnie ona nigdy się nie skończyła.

Dlatego tak mu zależy, aby obie strony były rozdzielone strefą buforową. Poczucie bezbronności, obok złej sytuacji gospodarczej, jest najtrudniejsze do zniesienia.

Wygnańcy

O strefie buforowej nie mają co marzyć mieszkańcy Szurnuchu, oddalonego od Worotanu w linii prostej na południe osiem kilometrów. Licząca dwustu mieszkańców wieś została przedzielona na pół. Dwanaście domów i dwie trzecie jednej ze stodół znalazły się po stronie Azerbejdżanu, jedenaście domów i jedna trzecia stodoły pozostają pod kontrolą Armenii. W niedużej odległości od siebie w wiosce są trzy posterunki: Azerów, Ormian i Rosjan.

Gdy w grudniu 50-letnia Anusz Atanesian i inni mieszkańcy usłyszeli, że mają opuścić swoje domy, podobnie jak ich sąsiedzi z Worotanu zablokowali drogę, by pokazać, że nigdzie się nie ruszą. Udało im się tylko odroczyć wyprowadzkę. Na początku stycznia już nie było dyskusji.

Był to nieprzyjemny i zimny dzień. Szybko się ściemniało. Atanesian zabrała rzeczy pierwszej potrzeby, wyprowadziła krowy i świnie. Zostawiła za sobą dom i nieduży sad. Rosły w nim jabłonie i wiśnie, miała też truskawki, maliny i jagody. – Nie ma tam nic materialnego, czego byłoby mi szkoda, bo to można kupić. Zostały tam jednak drzewa, które zasadziły moje dzieci i wnuki, a także lata naszej ciężkiej pracy. Tego żałuję najbardziej – mówi Atanesian.

Przenieśli się na armeńską stronę Szurnuchu. Ich krewni mają tu dom, ale sami od dawna mieszkają gdzie indziej. Pozwoli im się do niego wprowadzić. Budynek jest zapuszczony, w środku jest zimno, dach ledwo się trzyma, na ścianach jest grzyb, a w drewnianej podłodze dziura na wylot.

Małżeństwo Atanesianów próbuje uczynić budynek zdatnym do życia. Są meble, działa telewizor (mąż doprowadził prąd). Na zewnątrz Atanesian posadziła aksamitki, by stworzyć namiastkę przytulności. Nie mają jak hodować krów, więc je sprzedali. Pozbyli się też większości świń. Zostawili jednak maciorę, która teraz ma małe. Zbudowali prowizoryczną zagrodę, choć chcieliby zrobić coś solidniejszego.

Jakie emocje wywołało w niej nagłe pojawienie się granicy? Najpierw strach, a potem poczucie uwięzienia. – Te ziemie zostały po prostu przekazane. Nie czuję złości ani nienawiści, tylko coś mocniejszego, czego nie potrafię opisać. Po tych wszystkich ofiarach i okropieństwach z ostatnich miesięcy bardzo trudno jest się z tym pogodzić – przyznaje Atanesian.

Może kiedyś

Atanesian mówi, że nie jest w stanie spojrzeć z sympatią na stacjonujących po drugiej stronie wsi azerbejdżańskich żołnierzy. Choć pewnie mogą być wśród nich dobrzy ludzie. Niektórzy nawet do niej machali. Ale na razie koegzystencja wydaje się niemożliwa. – Może za dwa-trzy pokolenia to się zmieni – mówi.

Atanesian wraz z mężem postanowili, że nie wyprowadzą się z Szurnuchu, choć mogli i oferowano im w tym pomoc. Nie są jednak gotowi, aby wyjechać. Z okna budynku, gdzie teraz mieszkają, widać ich rodzinny dom i ogród. W zasięgu wzroku, lecz nieosiągalne.

– Wolę żyć w takich warunkach, ale z możliwością patrzenia na mój dom, niż spędzać resztę życia w komforcie, ale bez tego widoku – mówi kobieta.

W kącikach jej oczu pojawiają się łzy. Choć wciąż mieszka w tej samej wsi, to już nie czuje się u siebie. ©

Współpraca: SONA MARGARIAN

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2021