Ostatni Ormianie wyjeżdżają z Karabachu. Korespondencja z granicy armeńsko-karabachskiej

Władze Armenii twierdzą, że w ciągu kilkunastu dni po jego kapitulacji Górski Karabach opuściło sto tysięcy Ormian i nie został już nikt. Azerbejdżan twierdzi, że został ich tam tysiąc.
z Goris (pogranicze Armenii i Górskiego Karabachu)

07.10.2023

Czyta się kilka minut

Ostatni Ormianie wyjeżdżają z Karabachu
Ormiańscy uchodźcy z Górskiego Karabachu w Goris, 30 września 2023 r. / KAREN MINASYAN / AFP / EAST NEWS

Paweł mówi, że kazali mu stać ze spuszczoną głową i nie patrzeć żołnierzom w oczy. Jego żona, matka, babcia i córka stały w jednym rzędzie. On, razem z innymi mężczyznami, w drugim. Nie sprawdzali im paszportów, tylko liczyli każdego po kolei. A potem pytali:

– Skąd jedziesz?

– Ze Stepanakertu.

– Z Chankendi! – poprawiali ormiańską nazwę miasta na azerską. – Czyj jest Karabach?

– Azerbejdżański.

Dali butelkę wody, ciastko i puścili dalej. Do Armenii. Punkt kontrolny przy wyjeździe z tzw. korytarza laczyńskiego był dla karabachskich Ormian pierwszym kontaktem z azerbejdżańskimi żołnierzami. Wieczorem, 1 października, rzecznik spraw obywatelskich nieuznanej przez nikogo Republiki Górskiego Karabachu, Gegam Stepanjan, powiedział, że na jego terenie nie ma już Ormian. Tego dnia ostatnie piętnaście osób miało przyjechać do przygranicznego miasta Goris.

To jednak wersja oficjalna, tak jak oficjalne są liczby, które podaje ministerstwo spraw wewnętrznych Armenii. Zdaniem ministerstwa Republikę Górskiego Karabachu opuściło dokładnie 100 514 osób. Ale tę liczbę nawet sami karabascy Ormianie podają w wątpliwość. Nie wierzą, że tylu ludzi było tam w czasie blokady, którą Azerbejdżan rozpoczął w połowie grudnia 2022 r.

Nie ma jednak żadnych innych statystyk, które potwierdziłyby lub podważyły te słowa. Tak samo jak nie wiadomo dokładnie, ilu Ormian zdecydowało się zostać w Karabachu po tym, jak jego władze podpisały kapitulację. Strona armeńska mówi o kilkunastu osobach, azerbejdżańska o około tysiącu.
 

Operacja I 

19 września Azerbejdżan przystąpił do – jak to nazwały władze w Baku – „lokalnej misji antyterrorystycznej”, aby „przywrócić porządek konstytucyjny” na swoim terytorium. Żądania miał trzy: kapitulacja i rozwiązanie quasi-rządu w Stepanakercie /Chankendi, całkowita likwidacja nielegalnych grup militarnych, czyli obcych (tj. karabachskich) sił zbrojnych na swoim terytorium oraz złożenie przez nich broni.

– Na kilka godzin przed atakiem dostaliśmy po ormiańsku esemesy z Azerbejdżanu – mówi Narine, siostra Pawła. – Napisali do nas, że odpowiadają za nasze bezpieczeństwo i proszą, byśmy trzymali się z daleka od strategicznych punktów wojskowych oraz nie wspierali separatystycznych bojówek.

Problem polegał na tym, że Martakert, w którym Narine mieszkała – kilkutysięczne wtedy jeszcze powiatowe miasteczko – był podczas 24-godzinnej ofensywy ostrzeliwany najsilniej. Nie było jak trzymać się z daleka od tego typu infrastruktury, bo mieściła się niemal przy ich domach.

– A separatystami byliśmy wszyscy. Każdy miał broń i każdy by jej użył. W Karabachu od dziecka uczymy się obsługi kałachów – mówi Narine.
Jej nastoletnie córki, Armine i Edita, kiwają głowami i mówią, że potrafią rozłożyć i złożyć karabin AK-47 w trzydzieści sekund z zamkniętymi oczami. Ale nie mogą mi pokazać. Broń musieli zostawić w domu. – Swoją wrzuciłem do wychodka. Niech sobie wyciągną – mówi Paweł.

Na jego kolanach siedzi czteroletnia Natali, cała umorusana czekoladą. Zachłannie je cukierek za cukierkiem. Nikt jej nie ogranicza. Nadrabia. Przez wiele miesięcy jedyną słodką rzeczą, do jakiej mieli dostęp, były winogrona, które rosły w ogrodzie.

Od połowy grudnia 2022 r. Azerbejdżan blokował jedyną drogę, która łączyła Górski Karabach z Armenią, tzw. korytarz laczyński. Nie wpuszczał pomocy humanitarnej pod pretekstem nielegalnego przewozu broni na jego terytorium. W kwietniu postawił na drodze punkt kontroli granicznej.

– Wtedy zaczęły się poważne problemy z jedzeniem – opowiada Paweł. – Z Armenii nie przyjeżdżał żaden transport. Azerbejdżan dostarczał pomoc humanitarną, ale jej nie braliśmy. Z godności i z obawy, że chcą nas otruć. Jedliśmy to, co wyrosło w ogrodzie i na polu. Mam nadzieję, że moja córka nie będzie tego pamiętać i nie będzie żyć z traumą, jak ja.

Pierwsza wojna

Paweł urodził się w czasie pierwszej wojny karabachskiej, kilka miesięcy po tym, jak zginął jego ojciec. Tato był młody, miał zaledwie 25 lat. Paweł od małego żył otoczony jego zdjęciami i pośmiertnymi medalami.

– Mój ojciec był pamięcią – mówi. – Teraz przed wyjazdem zakopałem jego medale w ogrodzie, bo Azerowie zabronili nam je wywozić z Karabachu. Zrobiłem też zdjęcie jego grobu. Pewnie już nigdy go nie odwiedzę.

Pamięcią wielkiej armeńskiej wygranej w pierwszej wojnie karabachskiej żyli wszyscy. To było wielkie zwycięstwo i jeszcze większy mit. Spory między Azerami a Ormianami o ten kawałek ziemi można powiedzieć, że trwały „od zawsze”.

Za czasów Związku Sowieckiego Karabach był autonomicznym obwodem i wchodził w skład Azerbejdżańskiej ­Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Mieszkali w nim zarówno Azerowie, jak i Ormianie. Jednak od lat 60. XX w. ci drudzy zaczęli zabiegać o włączenie tego terenu w granice Armeńskiej Republiki Sowieckiej. W azerskich rodzinach na świat przychodziło więcej dzieci, a oni obawiali się, że w niedalekiej przyszłości będą w Karabachu mniejszością.

Kiedy pod koniec lat 80. imperium sowieckie już na poważnie zaczęło trzeszczeć w szwach, coraz głośniej zaczęły też trzeszczeć relacje między Ormianami a Azerami. Zaczęło się od zamieszek na terenie Karabachu, zginęło wtedy około dwustu ludzi. Ormianie powołali komitet „Karabach”, który coraz głośniej zaczął się domagać przyłączenia go do armeńskiej republiki. Ale Moskwa nie wyraziła zgody.

W lutym 1988 r. w azerbejdżańskim Sumgaicie doszło do pogromu Ormian, zginęły 32 osoby. Po tym zdarzeniu Ormianie zaczęli opuszczać Azerbejdżan, a Azerowie Armenię. Został jednak Karabach, w którym nadal mieszkali obok siebie.

Krótko po rozpadzie Związku Sowieckiego, Azerbejdżan zniósł status Karabachu jako obwodu autonomicznego, a zaraz po tym Ormianie ogłosili jego niepodległość. W lutym 1992 r. dokonali masakry na azerskiej ludności w Chodżale (azerska nazwa: Xocalı). Według Human Rights Watch zginęło w niej ponad dwustu cywili.

Pierwsza wojna o Karabach skończyła się w maju 1994 r. sromotną klęską Azerbejdżanu. Region musiało opuścić ponad 40 tys. Azerów (łącznie całą Armenię 80 tys.). Azerbejdżan stracił kontrolę nie tylko nad Karabachem, ale także nad siedmioma prowincjami przylegającymi do niego, które znalazły się pod armeńską okupacją.

Druga wojna

Przez kolejne trzydzieści lat Azerowie obiecywali powrót i zemstę, ale nikt w to nie wierzył. Na pewno nie w Karabachu.

– Uczono nas, że jesteśmy doskonałymi wojownikami, a Azerbejdżan nie zna się na wojaczce – mówi Paweł. – Czciliśmy naszych bohaterów, śpiewaliśmy o nich piosenki, czuliśmy dumę z naszego zwycięstwa.

– Rosłam w przekonaniu, że jeden Ormianin pokona dziesięciu Azerów – mówi nastoletnia Armine. – Jak żyjesz w takim micie, to nawet na sekundę nie przyjdzie ci do głowy myśl, że to kiedykolwiek może się zmienić. W naszych oczach byliśmy niepokonani.

Azerbejdżan też wierzył w mit Karabachu, to w opozycji do niego budował swoją państwowość. W ciągu trzech dekad pilnie odrabiał lekcje. Jego prezydent Ilham Alijew za główny cel postawił sobie przywrócenie integralności terytorialnej swojego kraju. Nie szczędził pieniędzy na zbrojenia, szkolenia i armię.

W 2016 r. doszło w Karabachu do trwających cztery dni walk, w których Azerbejdżan zajął kilka wzgórz o strategicznym znaczeniu. Jednak pełna ofensywa zaczęła się jesienią 2020 r. W efekcie Azerbejdżan odzyskał kontrolę nad wszystkimi okupowanymi przez Armenię terenami oraz nad obszarem około 70 procent Karabachu.

Ta wojna przeszła do historii jako druga wojna karabachska albo wojna 44-dniowa (tyle trwała). W doprowadzeniu do rozejmu udział brała Rosja. Była mediatorką. Porozumienie podpisano w listopadzie 2020 r. i na jego mocy do okrojonej Republiki Górskiego Karabachu wysłano kontyngent rosyjskich wojsk, nazwanych pokojowymi, który miał chronić karabachskich Ormian.

– A my im wierzyliśmy – mówi Paweł. – Do ostatniej chwili byliśmy pewni, że Rosja nas obroni, że jej na nas zależy.

„Jak z nimi żyć?”

Przez kolejne trzy lata trwały negocjacje pokojowe między stronami. Armenia nie chciała polegać tylko na Rosji, starała się wciągnąć w nie USA i Unię Europejską.

Azerbejdżan, jako wygrany i silniejszy, rozdawał karty. Chciał podpisać pokój na swoich warunkach. A te miał trzy: uznanie przez Armenię jego integralności terytorialnej, w której skład wchodzi separatystyczna Republika Górskiego Karabachu, przeprowadzenie delimitacji i demarkacji granicy między państwami (jednej z dawnych wewnętrznych granic Związku Sowieckiego, nie została przeprowadzona po 1991 r.) oraz deblokada dróg, które miałyby połączyć Azerbejdżan z jego eksklawą Nachiczewanem. Drogi miały przebiegać przez Sjunik, południową prowincję Armenii. Celem Azerbejdżanu jest otwarcie tuż przy granicy z Iranem korytarza eksterytorialnego, który łączyłby go bezpośrednią drogą lądową z Turcją. Korytarz miałby znajdować się pod kontrolą rosyjskich tajnych służb FSB.

Trzyletnie rozmowy do niczego nie doprowadziły. Armenia chciała doprecyzować, w jaki sposób będą chronieni karabachscy Ormianie, którzy zamieszkują de iure terytorium Azerbejdżanu, i ustalić, na podstawie jakich map będzie poprowadzona granica między państwami. Obiecała też deblokadę dróg przez południową prowincję, ale pod warunkiem, że będą się znajdować pod jej kontrolą. Na to nie godził się ani Azerbejdżan, ani Rosja.

W końcu 19 września Azerbejdżan podjął działania zbrojne, by ostatecznie „rozwiązać kwestię karabachską”, którą – od podpisania porozumienia w listopadzie 2020 r. – traktował jako swoją wewnętrzną sprawę. Po trwających dobę walkach Ormianie z Karabachu skapitulowali. Baku przejęło kontrolę nad całym Karabachem, a mieszkającym tam Ormianom dało wybór: przyjąć obywatelstwo azerbejdżańskie i zintegrować się ze społeczeństwem albo odejść.

Odeszli.

– A jak mamy z nimi żyć? – pyta Paweł. – Może rok byłby spokój, ale potem na pewno zaczęłyby się prześladowania. Wróciliby ci, którzy mieszkali tu wcześniej, i mściliby się na nas.

„Rozbiłem, co się dało”

Według Baku na odzyskanych terenach ma się osiedlić 150 tys. Azerów – potomków tych, którzy odeszli z tych ziem trzydzieści lat wcześniej.
– Baliśmy się zostać – mówi Paweł. – Chodziły plotki, że Azerowie zbudowali dla nas wielkie więzienie w Agdamie, mieście, które zrównaliśmy z ziemią w latach 90. Mówiono, że pomieścimy się w nim wszyscy, a oni będą nas zmuszać do przymusowej pracy przy odbudowie. W każdej plotce jest trochę prawdy.

Pawłowi ciężko było odejść. Chciał na koniec spalić swój dom, żeby nic po nim nie zostało. Ale się nie odważył. Rosyjscy „mirotworcy”, którzy mieli ich ochraniać, nie pomagali przy ewakuacji i Ormianie wszystko musieli robić na własną rękę.

– Wziąłem siekierę i rozbiłem, co się dało – mówi. – Wiem, że oni i tak by tego nie wzięli. Zrobiłem to z bezsilności. Wylałem ponad sto litrów wódki, którą upędziłem na winogronach. Ale obok medali ojca zakopałem 50 litrów tutowki, wódki z morwy. Oznaczyłem to miejsce na ­Google Maps. Kiedyś, jak wrócimy, będzie jak znalazł.

Nie mieli paliwa. Zostawili samochód i ewakuowali się autobusem z innymi mieszkańcami wioski. Wzięli dokumenty i lekarstwa. Załadowali schorowanych dziadków i ruszyli w drogę. Paweł: – Dziadek był bardzo chory. Chcieliśmy jeszcze w Stepanakercie zahaczyć o szpital, żeby przewieziono go do Erywania helikopterem, ale nikt nie miał już do tego głowy i nie dało się nic załatwić.

W korku w tzw. korytarzu laczyńskim stali dwie doby. Na samym azerbejdżańskim punkcie granicznym dziadek zmarł. Paweł: – Szkoda, że tak wyszło. Lepiej byłoby, gdyby się skończył w Karabachu. Tam się urodził, wychował, o niego walczył. Tam jest pochowany jego syn, mój ojciec. Żałuję, że doczekał takiego upokorzenia i umarł na azerbejdżańskiej kontroli.

Ciało dziadka zawieźli do Erywania, stolicy Armenii. Stamtąd pojedzie w dalszą drogę do rosyjskiego Stawropola. Tak jak Paweł i jego rodzina. – Nie zostaniemy w Armenii – mówi. – Nie chodzi już nawet o to, że czujemy się przez nią porzuceni, bo nie kiwnęła palcem. Chodzi o pracę. W Rosji mieszka nasza rodzina, są lepsze perspektywy. Tak, Rosja też nas rzuciła, ale przecież gdzieś trzeba żyć.

Poważnie w Armenii

Kiedy Azerbejdżan wkroczył zbrojnie do separatystycznego Karabachu, premier Armenii Nikol Paszynian po raz kolejny powiedział, że uznaje integralność terytorialną Azerbejdżanu i nie zamierza wciągać swojego kraju w konflikt zbrojny. Bał się, że walki przeniosą się na terytorium Armenii i Azerbejdżan, idąc za ciosem, siłą przebije drogę do Nachiczewanu (to tzw. korytarz zangezurski), a Armenia straci kontrolę nad swoją południową prowincją.

W Armenii zaczęły się protesty. Jedna część demonstrantów wyszła na ulice, by protestować przeciw Rosji. Druga, podgrzewana przez Moskwę, żądała odejścia Paszyniana ze stanowiska premiera.

W minioną środę 4 października Paszynian powiedział, że może podać się do dymisji, jeśli będzie pewien, że ten ruch rozwiąże wszystkie problemy bezpieczeństwa Armenii. Powiedział to kilka godzin po tym, jak Alijew odwołał wizytę w hiszpańskiej Granadzie, gdzie odbywało się spotkanie Europejskiej Wspólnoty Politycznej – forum kilkudziesięciu krajów Europy (bez Rosji i Białorusi), powołanego po rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Alijew i Paszynian mieli spotkać się tam w obecności przewodniczącego Rady Europejskiej Charlesa Michela, kanclerza Niemiec Olafa Scholza i prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Prezydent Azerbejdżanu tłumaczył, że nie będzie w nim uczestniczył ze względu na „niszczycielskie stanowisko” Francji i nieobecność w Granadzie swojego sojusznika, prezydenta Turcji Recepa Erdoğana.

Tego samego dnia Siergiej Lebiediew, przewodniczący Rady Wspólnoty Niepodległych Państw – organizacji zrzeszającej część krajów powstałych po upadku imperium sowieckiego – ogłosił, że najbliższy szczyt WNP odbędzie się 13 października w Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Do WNP należą zarówno Armenia, jak i Azerbejdżan.

Tymczasem w Armenii nastroje są poważne. Paszynian mówi, że jest gotowy podpisać porozumienie pokojowe, które zagwarantuje jego krajowi kontrolę nad drogami przebiegającymi przez jego terytorium. Rosyjska propaganda mocno pracuje nad podważaniem autorytetu premiera Paszyniana i zrzuca na niego winę za kapitulację Karabachu. Podkreśla, że na marne poszło ponad trzydzieści lat walk o region, w których życie straciły tysiące ludzi.

Armenia z jednej strony z nadzieją patrzy w stronę Zachodu, z drugiej spodziewa się kolejnej eskalacji na swoim terytorium.

***

Podczas eksodusu Ormian z Górskiego Karabachu zmarło pięć osób (to dane z Caritasu w mieście Goris). Wszystkie w naturalny sposób.

Ale jeszcze przed azerbejdżańskim punktem granicznym na świat przyszedł chłopiec. Nazwano go Wreż. Po polsku: Mściciel. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ostatni Ormianie wyjeżdżają z Karabachu