Alicja Hintz była 12-letnią dziewczynką, gdy po powstaniu warszawskim została wywieziona do Auschwitz. Opowiedziała nam swoją historię

Nie miała koszmarów sennych. Nie zapadła się w sobie, nie zamknęła w goryczy. Blizny są i dziś, ale rany się zagoiły. Wtedy przetrwała obóz, bo była z mamą. A później to już zawsze były razem.

23.01.2024

Czyta się kilka minut

Alicjia Hintz, zdjęcie z książeczki zdrowia wydanej  przez Zarząd Miejski w Warszawie, 1948 r. oraz portret współczesny 2024 r. / fot. Filip Klimaszewski dla "TP"
Alicjia Hintz, zdjęcie z książeczki zdrowia wydanej przez Zarząd Miejski w Warszawie, 1948 r. oraz portret współczesny 2024 r. / fot. Filip Klimaszewski dla "TP"

Kuchenny taboret postawiła w ciasnym przedpokoju. Kiedy chce wyjść z domu, uchyla drzwi. Ubrana i gotowa siada na taborecie. Czeka, aż ktoś będzie szedł klatką schodową, wtedy poprosi o pomoc. Bo choć mieszka na parterze, a schodów jest tylko siedem, dla niej to o siedem za dużo. Nogi od chorego serca popuchły i chodzik trzeba znieść. Bez wsparcia sąsiadów nie da rady.

Kiedy widzimy się po raz pierwszy, za oknem jest jesień i covid. Na stole herbata, książki i fotografie, wycinki z prasy i kserówki dokumentów.

Jest też książeczka porad lekarskich wydana w 1948 r. przez Zarząd Miejski w m. st. Warszawie na nazwisko Marii Hintz. W rubryce „zatrudniony” przybito fioletową pieczątkę: „pensja wdowia”. Obok zdjęcia Marii jest zdjęcie jej córki. Wesołe oczy, uśmiech, włosy splecione w ciasny warkocz, kokarda.

To ona sprzed 80 lat. Alicja Hintz, urodzona w Warszawie, rocznik 1932. Uczennica, więźniarka, numer obozowy 84390. Sześć miesięcy w Auschwitz-Birkenau i trzy w Blankenburgu, filii Sachsenhausen.

Wspomina: – Przeżyłam, bo byłam krótko. Ale psów do dziś panicznie się boję. Małe toleruję, dużych nie wytrzymuję. Choćby mnie zapewniali, że najspokojniejsze.  

Do Auschwitz odważy się pojechać dopiero 20 lat po wojnie. Musi się upewnić, czy dobrze pamięta. Chce znaleźć kobietę, która uratowała mamę. Bo może jej się tylko zdawało? Pójdzie do biura, sprawdzi. Tak, wśród lekarzy była Czeszka. Nazwisko nieznane, dokumentów brak. Kartoteki, rejestry i ewidencję raportów Niemcy zniszczyli, opuszczając obóz. Przetrwało może 10 procent akt.

Dlatego tak cenna jest pamięć. Dlatego Alicja nigdy nie chciała zapomnieć, dlatego jeszcze raz chce o tym opowiedzieć.

Wola

Dzień 1 sierpnia 1944 r. był upalny. Alicja miała dwanaście lat, choć wyglądała na osiem. Od kilku lat żyły z mamą same, we dwie – tato, urzędnik miejski, zmarł w 1941 r. na tyfus.

Pamięta, że tego dnia ubrały się z mamą w letnie sukienki i sandałki. Mama w kapeluszu, elegancka jak zawsze. Była z zawodu modystką, artystyczna dusza. Nie wiedziała, co się wydarzy. Poszły do babci na obiad, z Racławickiej na Kaczą. Po siedemnastej zapukał sąsiad. „No, to już teraz panie nie wyjdą. Powstanie”.

Babcia mieszkała w dwupiętrowym domu. Mieszkańców niewielu, zmieścili się w piwnicy. Po ośmiu dniach wygarnęli ich Niemcy, Ukraińcy i Łotysze. Starych i chorych zastrzelili od razu na podwórku, resztę popędzili przez płonącą Wolę. Gdy mijali ogród Szpitala Dziecięcego Karola i Marii na Lesznie, widzieli, jak przy nakrytym stole biesiadują Niemcy. Dwa dni wcześniej rozstrzelali tu stu pacjentów i pracowników. Tydzień wcześniej los Warszawy przesądził rozkaz Hitlera: Warszawa ma być zrównana z ziemią. Pierwszą dzielnicą sukcesywnie wymordowywaną była Wola.

Zapraszamy do lektury archiwów „Tygodnika” poświęconych tematowi Holokaustu i obozów. To reportaże historyczne, rozmowy z ocalałymi, a także tymi, którzy nie chcą pozwolić, by świat zapomniał.

Przy kościele św. Wojciecha Niemcy oddzielają kobiety od mężczyzn. Alicja z mamą są w grupie, którą pędzą na Dworzec Zachodni, a stąd do Pruszkowa. Tam, w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, jest obóz przejściowy. Ludzie jadą na roboty przymusowe do Rzeszy albo do obozów koncentracyjnych.

Wspomina: – Siedziałyśmy z mamą w hali, gdzie wcześniej reperowano lokomotywy. Był straszny brud, moje jasne sandałki utytłane smarem. Ciasno, człowiek koło człowieka. Potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy na miejscu.

Auschwitz

12 sierpnia wsiadły do pierwszego transportu z Pruszkowa do Auschwitz. Pociąg towarowy, okienko wąskie i wysoko. Jakiś pan się podciągnął, drugi go podtrzymał. Pyta: „No, gdzie jedziemy? Jak skręci w lewo, to w porządku. Jak w prawo, to już po nas”. Skręcił w prawo.

Na miejsce przyjechali w nocy, ale reflektory i łuna z krematoriów rozświetlały niebo. Rampa, jak wszystko tu, była przemyślana. Przejścia prowadziły albo do baraku przyjęć, albo do komory gazowej, albo do obozu kwarantanny. Alicja: – Selekcjonowali ludzi od razu na rampie. Oddzielili mężczyzn od kobiet. Znów krzyk. Płacz. I te psy. Dusiłam się od dymu i swądu palonych ciał.

Później dowie się, że sierpień 1944 r. był czasem, gdy w Auschwitz mordowano setki tysięcy węgierskich Żydów.

Tymczasem trafiają z mamą do baraku przyjęć. Siedzą przez noc, może dwie. Potem, jak wszyscy, muszą rozebrać się do naga. Dostaną numery. Prostokątna łatka z numerem ma być przyszyta do ubrania, tatuaż z numerem na zawsze zostanie na lewym przedramieniu. Dostaną też czerwone trójkąty z literą P (polscy więźniowie polityczni). I worki na rzeczy, które trzeba porządnie podpisać. Gdy pół roku później Alicja z mamą będą wiezione na roboty do Berlina, otrzymają te worki z powrotem. Mama znajdzie w swoim trochę złotówek z Warszawy.

To będzie później. Teraz ma być prysznic i trzeba przejść przez wgłębienie w podłodze napełnione lizolem. Trzeba zamoczyć nogi, ogoloną głowę i inne ogolone części ciała. Alicja nigdy nie widziała tylu nagich ciał: kobiety, staruszki, dzieci mniejsze, większe, chłopcy. Obsługa męska. Patrzy, jak mama próbuje się zasłonić, odwrócić. Ale czym? Gdzie odwrócić, jak wszędzie pełno ludzi?

Po prysznicu idą korytarzem, funkcyjne rzucają im ubrania. Złapała kurtkę. Z potężnego mężczyzny, rękawy do ziemi. Jak to nosić? „Nie płacz, głupia, bierz, przyda ci się. Jeszcze się nią przykryjesz” – słyszy. Dostała też buty, dwa różne. Męski narciarski ze ściętym czubem, krótki, duży. I but od łyżew, cholewka długa do kolana, sznurowana. Szybko poobcierały nogi do ran. Szybko nauczyła się też spać z butami pod głową. Żeby ktoś ich nie ukradł. Bo jak bez butów wystać na apelu?

Blokszpera

Dzieci do lat czternastu mieszkają w bloku 16A, matki w bloku 16. Czasem można z daleka zobaczyć przyklejoną do szyby twarz. Przed blokiem jest barak z rzędem betonowych otworów latryny.

Dzieci jest pół tysiąca, najmłodsze ma dwa lata. Śpią na dwupoziomowych kojach, Alicja na niższej.

Życiem dzieci rządzi blokowa i sztubowe. Blokowa jest Polką z Krakowa, żydowskiego pochodzenia. Straciła już męża i dziecko. Alicja: – Śliczna. Świeża. Kolory piękne, chusta pod brodę, nawet w pasiaku ładna i zgrabna. Cera krew z mlekiem, dołeczki na twarzy, białe zęby. Chodziła ze szpicrutą i tłukła, gdzie popadło, głowa, plecy, nogi. Chyba mściła się na nas za to, że jeszcze żyjemy.

Blok podzielony jest na cztery sektory, sztuby. Każda sztubowa ma we wnęce kuchenkę, przy której tłoczą się dzieci. Może będzie coś do jedzenia? Może ugotuje kartofle i będzie polewkę rozlewać? Alicja: – Piłam tę wodę po kartoflach  i myślałam: Boże, dlaczego mama nigdy nie dawała mi tak pysznego rosołu!

Na śniadanie ćwierć blaszanego kubka żołędziowej kawy. Na obiad zupa z włóknistych liści jarmużu. Ale dzieci i tak proszą o dolewkę. Na kolację dzienna porcja chleba. Wąziutka pajda z kawałkiem margaryny, czasem z łyżką marmolady. Alicja łamie swój chleb na pół, by mieć coś na rano.

Część baraków jest murowana, część drewniana. Jedne i drugie bez sufitu i podłogi. Baraki drewniane wzorowane są na stajniach polowych Wehrmachtu – ściany i dachy z nieszczelnych desek. W blokach murowanych przez środek biegnie rura, która łączy cztery piecyki. W barakach drewnianych przez całą długość biegnie piec z cegły. Jednak i tu, i tu jest zimno. Niemcy są państwem norm. Norma nakazuje, by w miejscach gromadzenia ludzi był system grzewczy. Ale normy nie precyzują, ile kubełków węgla ma przypadać na piec.

Dzieciom bez pozwolenia nie wolno schodzić z koi. Siedzenie na koi nazywa się „blokszpera”. Schodzą na apel, czasem mogą iść do bloku matek. Czasem zjawia się doktor Mengele. Przystojny, wytworny. Zawsze sympatyczny, uśmiechnięty. Alicja: – Zastrzyki nam robił. Też dostawałam, ale nie wiem, na co.

Rewir

Czasem blokowa wymyśla dzieciom zajęcie. Jak tłuczenie kamieniem cegły na miałki puder. Alicja ma utłuc pół litra pyłu. Blokowa wsypuje puder do wody, miesza – trzeba pomalować nim cegiełki dolnej koi. Alicja, tłukąc cegłę, odbija sobie dłoń, ale pracy nie przerywa. Niewykonanie zadania oznacza bicie.

W kojach są pluskwy i wszy, nocą po nogach biegają szczury. Do przykrycia jeden koc na szóstkę dzieci. Koje są tak wąskie, że muszą naraz przekręcać się z boku na bok.

Męczą nocne apele: wyrywają ze snu, trzeba wstać i stać. Ale gorsze są dzienne. Niemcy jeżdżą na motorach między lagrami i przyjmują meldunki. Stać trzeba, aż się zgodzą wszystkie liczby. Apel trwa pięć, sześć godzin, czasami pół dnia. Dużo dzieci ma biegunkę.

Alicja: – W Warszawie stale byłam chora. Rodzice nigdzie nie mogli się ruszyć, bo musieli się mną zajmować. A tam ani razu nie zakasłałam.

Za to mama łapie wszystkie choroby. Jej ciało pokrywa się wielkimi krostami. Alicja:  – Cicha, spokojna, subtelna, ciężko obóz znosiła. Ale jakoś dawała sobie radę. Panie przynosiły jej igły i nici, szyła im z koców spódnice.

Alicja idzie do mamy, gdy tylko może. Ale tamtego dnia mamy nie ma w bloku, nie ma w koi. Nikt nie wie, co się z nią stało. – Nigdy nie byłam zaradna, bo nie musiałam być. Dziewczynka z dobrego domu, rozpieszczona jedynaczka. Wtedy coś się we mnie zmieniło.

Dowiedziała się, że mama jest w rewirze, tj. szpitalu. Pytała, jak dojść. Poszła. Nocą, wąskim przejściem między drutami, przerażona, że zastrzeli ją wartownik z wieżyczki. Obozowy rewir ma wejście dla Niemców oraz drugie robocze, dla personelu i wynoszenia zmarłych. Alicja musi utorować sobie drogę przez wyższy od niej stos zamarzniętych ciał. Zgrabiała z zimna, odciąga je od wejścia za nogi, ręce. Nie śmie deptać po zmarłych.

W środku gęsto od chorych. Trzypiętrowe wąskie łóżka, na każdym poziomie trzy osoby. Mama siedzi w kucki, kolana pod brodą. Nieprzytomna od gorączki. – Nie poznała mnie. Całowałam, płakałam, rozpaczałam. Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Lekarka. Czeszka. Ruda, piegowata, niska, gruba. Łamaną polszczyzną wyjaśniła, że to malaria. Powiedziała: jak teraz wiem, że ona ma ciebie, to dam jej leki i wyzdrowieje.

To właśnie śladu po tej kobiecie Alicja będzie szukać wiele lat później w biurze Muzeum Auschwitz-Birkenau. – Bo co by było, gdyby nie ona? Śmierć z choroby, albo komora gazowa, albo zastrzyk z fenolu. Mama nie miałaby szans. A co wtedy ze mną?

Sachsenhausen

Maria Hintz zdrowieje. Nie zdąży jeszcze dojść do siebie, gdy w połowie stycznia 1945 r. z transportem matek z jednym dzieckiem zostaje wywieziona do Blankenburga. To filia obozu Sachsenhausen, 20 km od Berlina. Kilkanaście dni później, 27 stycznia, do Auschwitz wchodzi Armia Czerwona. Znajdzie m.in. grupę 700 dzieci.

Według danych Muzeum Auschwitz-Birkenau w obozie zamordowano bez rejestracji ponad 200 tys. dzieci i nastolatków. Z dzieci zarejestrowanych 216 tys. stanowili Żydzi, 11 tys. Romowie, 3 tys. Polacy, ponad tysiąc Białorusini i po kilkaset Rosjanie, Ukraińcy i inni. W ocalałej ewidencji będzie też nazwisko Alicji.

Ale o tym Alicja dowie się później. 27 stycznia 1945 r. jest pod Berlinem. Nowy obóz to skupisko jednopiętrowych bloków. Pokoje na osiem osób: cztery matki, czworo dzieci. W każdym cztery podwójne łóżka, szafa, stół. To luksus dla więźniarek z Auschwitzu.

Materialnym śladem z tamtych dni jest Arbeitskarte, karta pracy, ze zdjęciem Marii Hintz. Widać siniak nad górną wargą. – Bo wszystkie zęby jej w Auschwitz wybili.

Kartę pracy ze zdjęciem dostaną w Blankenburgu także większe dzieci. Alicja nie, jest za mała i za wątła.

Codziennie rano Niemiec zabiera więźniarki, wieczorem odwozi z powrotem. Robią, co każe. Jak trzeba odgruzowywać, odgruzowują, jak trzeba sprzątać sale w magistracie, sprzątają. Ciągle głodne. Na początku mama ma trochę pieniędzy z wymienionych na marki złotówek. W pobliskim sklepie jest piwo w kance, sok z buraków w butelkach i – o dziwo – ślimaki w sosie. Ale pieniądze szybko się kończą i zostaje wikt obozowy: gotowane obierki.

Alicja: – Nosiłam przy sobie blaszaną puszkę, a nuż coś się trafi. Raz znalazłyśmy z mamą w gruzach placek. Ze zwykłego ciasta, grubości palca, kawałek duży jak pół dłoni. Moczyłyśmy go trzy dni. Tę wodę żeśmy popijały, pyszna była.

W dzień pracują po dwanaście godzin. W nocy są naloty, więc biegiem do schronu. Potem biegiem na górę, by się położyć, ale zaraz znów syreny. Do głodu i zmęczenia dochodzi niewyspanie.

Alicja Hintz w chustce, którą nosiła w obozie w Auschwitz-Birkenau. Warszawa, 16 stycznia 2024 r. / Fot. Filip Klimaszewski dla „TP”

Warszawa

Alicja: – Wyzwolili nas Rosjanie. Część to była dzicz, ale część kulturalni ludzie. Ci drudzy przychodzili, posiedzieli, pośpiewali, przynieśli chleb. Ale przed tymi pierwszymi kobiety musiały się zamykać.

To Sowieci kazali im opuścić Blankenburg, uzasadniając to tym, że front może się jeszcze cofnąć i Niemcy mogą wrócić. Postanowiły dostać się jakoś do Warszawy. Wędrowały miesiąc. Czasem podjechały pociągiem, czasem samochód je podwiózł. – A każdy po drodze się dziwił: do Warszawy? Po co? Przecież tam same ruiny.

W swoim mieszkaniu zastały cztery obce rodziny. Nie pomogło zaświadczenie z milicji, że mama jest właścicielką. Straciły wszystko. Był maj, chodziły na nabożeństwa majowe. Ktoś je przenocował, ktoś powiedział, że za odgruzowywanie można dostać bochenek chleba. Odgruzowywały więc i tułały się po rodzinie. Najpierw u wujenki, gdzie na śniadanie, obiad i kolację jadły zacierki z kaszą jaglaną. Potem u ciotki na Pradze, gdzie mama w kuchni robiła kapelusze. Bo na Targowej budziło się już życie, kobiety chciały wyglądać.

Potem Alicja poszła do szkoły, a dzieci śmiały się, gdy bezładną ręką próbowała pisać na tablicy. W 1948 r. zaczęła liceum. Jednak przez wieczne chorowanie i słabość mamy zamiast matury wolała zrobić kurs maszynopisania. Pracowała, a w niedzielę chodziła na czyny społeczne. Sadziła drzewa, sprzątała skwery. Wieczorem biegła na Mariensztat – tańczyć przy akordeonie na rozkładanych deskach.

Szczęście

Wiele lat po wojnie Alicja została podopieczną Stowarzyszenia „Znaki Nadziei”. Powstało w 1977 r. we Frankfurcie nad Menem z inicjatywy Kościołów ewangelickich, by dbać o pamięć i próbować zabliźnić wojenne rany. Alicja: – Zawsze chciałam pamiętać. Ale nie histeryzowałam, jak niektóre przyjaciółki. Co zaczynają mówić, to zalewają się łzami.

Stowarzyszenie do dziś wspiera więźniów niemieckich obozów. Pomaga finansowo, opłaca sanatoria, zaprasza do Niemiec. Lista podopiecznych z roku na rok się kurczy. Alicja ostatni raz była w sanatorium w 2018 r., w Kołobrzegu. Spotkała kolegów i koleżanki z bloku 16A. – Tańczyliśmy, bawiliśmy się. Tu jest album, proszę zobaczyć. Nie wyglądamy na 80 lat. Skąd!

Jechała tam, by się bawić. Prosto od fryzjera, odstawiona, zawsze coś nowego sobie na ten wyjazd kupiła. W Niemczech też była kilka razy, jeździli do szkół. Żeby mówić. Pamięta te spotkania, atmosferę. Młodzież słuchała i pytała o życie w Auschwitz. Jak nie poddać się strasznym przeżyciom. I czy skrzywdzony przez ludzi może nadal czuć się bezpiecznie wśród ludzi. Czy zło przemija. – Tych pytań zawsze tyle mieli, że wyjść nie można było.

Nazwisko Alicji jest w bazie Muzeum Auschwitz-Birkenau, co roku dostaje zaproszenia na organizowane tam uroczystości. W archiwum historii mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego jest nagranie jej obozowej relacji. Przez kilka lat była członkinią Zarządu Głównego Stowarzyszenia Więźniów Byłych Dzieci Hitlerowskich Obozów Koncentracyjnych. Państwo też o nią dba: ma dodatek kombatancki, ryczałt energetyczny i szereg ulg należnych byłym więźniom. Żałuje tylko, że do szkoły nikt nigdy jej nie zaprosił.

Czasem dziwi się sama sobą. Jak to jest, że człowiek może być taki plastyczny? Że tyle przejdzie w dzieciństwie, a ma siły, by przetrwać i żyć szczęśliwie? Ona wyszła za mąż z miłości. Co chciała, osiągnęła. Ma dwie córki, wnuczki.

Mimo wszystko, życie jej się udało.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Dwunastolatka z kokardą