Spełniamy marzenia, tanio

Od końca 2008 r. (początek kryzysu na rynkach finansowych) do dziś tysiące Polaków zderzają się ze skutkami swoich decyzji o wejściu w kredyty frankowe czy mamiące nierealnymi zyskami polisolokaty.

17.04.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Hołownia /  / Fot. Marek Szczepański dla „TP”
Szymon Hołownia / / Fot. Marek Szczepański dla „TP”

Pierwszym odruchem, który ma się po przeczytaniu tej książki, jest chęć zlikwidowania wszystkich polis, przetrząsanie szuflad i nerwowe wyciąganie z nich umów kredytowych, zapalenie papierosa (albo sięgnięcie po wino) i odtwarzanie w pamięci tych kilku rozmów, które spora część z nas odbyła z różnego rodzaju sprzedawcami usług finansowo-ubezpieczeniowych. „Chciwość” Pawła Reszki właśnie trafia do księgarń. To kronika dramatu, jaki w ciągu prawie 30 lat świeżego kapitalizmu wydarzył się w naszych głowach. Historia o tym, jak oszukiwaliśmy samych siebie, ukrywając banalną chciwość pod płaszczykiem zapobiegliwości, zaradności czy poczucia, że nam się po tylu latach komunistycznej ascezy coś wreszcie od życia należy.

W książce nie ma nazw firm, nie ma nazwisk. Chyba nie tylko dlatego, że autor nie miał ochoty przez resztę życia ciągać się po sądach z batalionami korporacyjnych prawników. Reszka nie tyle ujawnia nadużycia, co próbuje ustalić, dlaczego zbudowaliśmy świat, w którym nadużycia były normą.

Od końca 2008 r. (początek kryzysu na rynkach finansowych) do dziś tysiące Polaków zderzają się ze skutkami swoich decyzji o wejściu w kredyty frankowe czy mamiące nierealnymi zyskami polisolokaty. Reszka pokazuje, co siedziało wówczas w głowach ludzi, którzy im je sprzedali, pokazuje też jednak bez taryfy ulgowej świat tych, co ów finansowy tombak kupili. Którzy pakowali oszczędności całego życia w fundusze akcyjne, omamieni „magią procenta składanego”. Albo mając 3,5 tys. dochodu miesięcznie stawali na głowie, by wziąć kredyt frankowy z ratą w wysokości 3 tys. zł, bo „przecież jakoś to będzie”, i tak długo chodzili po mieście, aż znaleźli na tyle pazernego na prowizje pośrednika, że on im ów kredyt sprzedał.

Rynek usług finansowych od paru lat próbuje mozolnie odbudowywać swoją wiarygodność. Jasne, że nie wszyscy byli na nim draniami. Nie o to tu jednak chodzi, by się teraz wytykać palcami, ale by zrozumieć, że myśmy w 1989 r. wcale nie przeszli z piekła do raju. Nadal błąkamy się po ziemi, tyle że po innym jej zakątku. W tamtym komuniści zabierali ludziom (i dawali sobie) wolność, mówiąc, że tego wymaga od nas Ojczyzna, rozsądek i patriotyzm. W tym czyhają inne zagrożenia, np. stadka leszczy biznesu, których celem jest nasza kasa – cena, jaką podobno musimy zapłacić za bezpieczeństwo, zasłużony wypoczynek czy marzenia.

Napisałem „leszcze”, nie „rekiny”, bo gdy czyta się przedrukowane w książce Reszki motywacyjne, „prosprzedażowe” mejle z polskich korporacji, najbardziej boli prymitywna, tandetna otoczka, w jakiej całe to zło było u nas robione. Ta pełna koszmarnych zdrobnień polszczyzna („pieniążki”, „małe spotkanka”), to pozorne spoufalanie się z podwładnymi („kochany doradco”), przy jednoczesnym szantażowaniu ich publiczną infamią, jeśli nie wyrobią planu. To motywowanie przez obiecywanie „piwka” („beczułki już się chłodzą”) i „wódeczki przy barze” każdemu, kto sprzeda „regsa” (polisolokata z comiesięczną składką) – słowo daję, że rzygać się chce, gdy człowiek uświadomi sobie, iż los jego ciężko zarobionej krwawicy stawał się żerem w rękach tak żałośnie podrabiających „Wilka z Wall Street” postaci.

Postaci, które w walce o prowizję były w stanie człowiekowi wcisnąć każdy kit, a ich firmy tworzyły całe podręczniki owych kitów (nazywanych również „kiwkami”), rozpisywały scenariusze rozmów symulujących różne wątpliwości, które może mieć klient, i pokazujące agentowi, jak je obejść. Wszystko po to, by gość, który przyszedł do banku po 100 tys. kredytu, wyszedł z dwoma funduszami inwestycyjnymi, ubezpieczeniem na życie, trzema kontami i zestawem innych finansowych śmieci.

Sprzedawcy tłumaczą jednak: chcieliśmy dokładnie tego samego, co ten facet – zarobić, godnie żyć. Mają rację, tego systemu przecież by nie było, gdyby nie owi klienci, dający sobie wciskać wizję nieograniczonych wzrostów i dzikich zarobków za friko. Gdyby nie nasze na skróty wykonane zaadaptowanie się do porąbanego świata, w którym pieniądz nie jest narzędziem do obsługi relacji rynkowych, ale regularnym środkiem produkcji, takim jak kiedyś drewno, metal czy miedź. Nie „wmówiono nam”. Uwierzyliśmy w to, bo chcieliśmy. W bajkę, że jest możliwe włożyć tysiąc i za dziesięć lat wyjąć dziesięć tysięcy. Ot tak, po prostu, przelewając kasę panu w wąskim garniturze, który narysował nam właśnie plażę, słoneczko i drinka z palemką, a później rysunek zmiął, by ze współczuciem pochylić się nad marnym losem, jaki czeka nas na emeryturze zapewnianej przez ZUS. Czy on nie będzie marny? To za mało powiedziane. Czy więc nie należy oszczędzać, inwestować, ubezpieczać się? Ależ więcej niż jasne, że należy. Po drodze jednak piętnaście razy sprawdzając własne, najgłębsze motywacje. I kontrolując stan umysłu, który nie może przestać pamiętać, że kredyt to nie „spełnione marzenia”, ale kredyt. I tyle.

Szajba odbiła (prawie) wszystkim. Reszka z lubością i obficie cytuje oburzone głosy premierów, ministrów, wybitnych ekonomistów (większość z nich do dziś pokazuje się w telewizji, doradzając w kwestiach finansowych), którzy w 2006 r. walczyli, jak umieli, z Komisją Nadzoru Finansowego ostrzegającą, że kredyty we frankach to zło i źródło problemów. Padały teatralne frazy o gwałceniu wolności, o rzucaniu kłód pod nogi rozwojowi Ojczyzny, o mądrości Polaków, którzy wiedzą, co robią. Otóż np. ja nie wiedziałem, bo też miałem kredyt we frankach, i wyszedłem z niego z horrendalną stratą. Bo też dałem sobie kiedyś wcisnąć dwie polisolokaty (towarzystw z pierwszej ligi), które zlikwidowałem, tracąc 90 proc. kapitału.

Nie będę się z nikim sądził, byłem głupi (tak to dziś oceniam), za swoją głupotę zapłaciłem. Niektórzy zapłacili dużo więcej. Klienci nie mają domów, sprzedawcy – wciskający polisolokaty nawet swoim najbliższym – nie mają już nie tylko domów, ale też rodzin ani przyjaciół.

Co mogę z tym zrobić? Niewiele. Po pierwsze – polecić książkę Reszki, ku przestrodze. Po drugie – oddać tą drogą szacunek tym jej bohaterom, którzy (prędzej czy później, ale przecież lepiej późno niż wcale) zdecydowali, że będą uczciwi i finansowego szajsu nie będą ludziom wciskać. Po trzecie – pamiętać o prawdzie najprostszej z możliwych: pieniądze nie biorą się znikąd. A te, które biorą się znikąd, najczęściej szybko i z hukiem w ową nicość wracają, nierzadko pociągając za sobą tego, który właśnie je z radością przeliczał. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2016