Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mój ojciec miał dziwny zwyczaj. Kiedy spodobała mu się jakaś książka, kupował kilka egzemplarzy, żeby - jak tłumaczył - rozdawać ją studentom i przyjaciołom. Rzecz w tym, że od dawna nie pracował na uczelni, a swoją przyjaźnią obdarzał tylko nielicznych. W ten sposób po jego śmierci odziedziczyłem sześć egzemplarzy dzieła pod tytułem "Uczniowie Cieśli" (współczesny reprint oryginalnego wydania).
W 1948 r., tuż przed zadekretowaniem socrealizmu, wykładowca warszawskiej politechniki, Lech Niemojewski, opublikował monumentalny esej o posłannictwie i powinnościach architekta. Książka zdążyła się jeszcze ukazać u Trzaski, Everta i Michalskiego (Marszałkowska 51, jak zaznaczono na stronie tytułowej). Wydawnictwo przestało istnieć trzy lata później, a sam autor zmarł w 1952 roku.
Rzecz pełna jest biblijnych stylizacji, napisana archaiczną składnią, a uwagi na temat etyki zawodowej łaczą się rozważaniami religijnymi. Zdziwiło mnie to znalezisko na półce mojego bezwyznaniowego ojca.
Chociaż, czemu nie? Ojciec wierzył w architekturę. Wierzył, to znaczy traktował ją poważnie. Nawet, jeśli w książce Niemojewskiego przeskakiwał fragmenty o Mądrości Bożej, musiał być zachwycony czytając jego spiżowe zdania:
"Nie ma przebaczenia dla przedsiębiorcy, świadomie i cynicznie dającego zły materiał budowlany, złą konstrukcję, lichą robociznę".
"Nie ma przebaczenia dla człowieka fałszującego obliczenia".
"Nie ma przebaczenia dla człowieka, który inny plan zatwierdza, a inny buduje, zasłaniając za pomocą banknotów plany przed nazbyt wścibskim okiem inspektora budowlanego".
Autor nie wspomniał nic o chytrych deweloperach stawiających osiedla na terenach powodziowych, ale pewnie i na nich czeka ogień piekielny...
***
W najbardziej poruszającym rozdziale Niemojewski opisuje ruiny Warszawy i wyobraża sobie, że nad zburzonymi domami architekci wyznają dawne winy:
"Myślę - pisze - że niejeden z nas zapłacze krwawymi łzami, a uderzywszy się w piersi ze skruchą powie:
- Oto przede mną ruina gmachu, z którym związałem największe moje ambicje. Podeptałem plany regulacyjne i zadrwiłem sobie z najelementarniejszych zasad lojalności koleżeńskiej (...) Mówiono co prawda potem, że architekci wszystko zrobią za pieniądze, ale nie miano odwagi związać tego z moim nazwiskiem.
Drugi stanie przed inną kupą gruzów i powie: - Czyż warto było mówić koledze: albo ty, albo ja?
A trzeci: - Aby zbudować ten dom, wysadziłem z roboty kolegę...".
I tak dalej. Mocna rzecz! Mój ulubiony fragment brzmi tak:
"Szósty czuje jeszcze w ustach smak kolacji, na której dobito targu, a oto leży w gruzach, jak inne, korona jego intryg i podstępu".
Potem wizja zamienia się w proroctwo: umęczona stolica powstanie z ruin jako Nowe Jeruzalem, a umęczeni i bosi architekci ujrzą "Miasto Święte zstępujące z nieba, mające jasność świeżą jako kryształ" i zawołają "Warszawo!".
Może to i dobrze, że Lech Niemojewski już się nie dowie, jak dziś wygląda to Nowe Jeruzalem.
***
Architektura to straszny zawód. Architekt jest jak reżyser filmowy: swoje pomysły musi realizować z pomocą tłumu obcych ludzi i za cudze pieniądze. Jego pracy nie nagrodzą Oscarem, nikt przed nim nie rozwinie purpurowego dywanu, a kiedy inwestor wytnie połowę projektu, architekt nie wyda pełnej wersji na DVD.
Mój ojciec nie znosił kaznodziejstwa, wysokiego stylu i wzniosłych porównań. Nigdy nie powiedziałby o "drodze krzyżowej architektury" ani o "służbie w zakonie architektury". A jednak na jego półce znalazłem sześć egzemplarzy "Uczniów Cieśli" Lecha Niemojewskiego.
Obok stało przedwojenne prawo budowlane (znacznie mądrzejsze od współczesnego - jak twierdził), albumy o Bauhausie i wiele tomów o problemach mieszkaniowych, osiedlach społecznych i socjologii miasta.
Wszystko to wywarło i na mnie pewien wpływ. Też uważam, że architektura to poważna sprawa. I coś jeszcze. Niektórzy wzruszają się, oglądając "Przeminęło z wiatrem" albo słuchając Cecilii Bartoli... Mnie się tak robi na widok funkcjonalistycznej architektury z lat 30.
Nie muszę jeździć daleko. Trzy przystanki od domu. Osiedle przy Podskarbińskiej powstało w 1937 r. Dziewięć bloków ustawiono, zgodnie z awangardowym kanonem, wzdłuż linii północ-południe. W prostopadłych łacznikach mieściły się wspólne pralnie i suszarnie, dziś przerobione na mieszkania.
Jest to skromna architektura, która niczego nie próbuje udawać. Domy zbudowano najmniejszym kosztem, z najtańszych materiałów.
Dziwnym trafem nikt ich jeszcze nie przebudował, nie ocieplił warstwą styropianu ani nie upiększył różowo-żółtym tynkiem. Dzięki temu wciąż widać oszczędny detal: szary tynk i wykończenia z klinkierowej cegły, ceglane gzymsy, cienkie żelbetowe kolumny. Pod każdym oknem rdzewieją puste uchwyty na doniczki z kwiatami ("Warszawa w kwiatach" - ktoś jeszcze pamięta tę akcję Starzyńskiego?).
***
Własność prywatna odrasta jak trawa. Wspólne trawniki już dawno podzielono na spłachetki otoczone miniaturowymi płotami. Jakaś pani właśnie grabi swoją grządkę.
- Fajne osiedle - mówię.
- A idź pan!
- Źle tu pani?
- Jak na wsi żyjemy, każdy zna każdego.
- To chyba dobrze? - pytam.
- E, tam. Jakie dobrze! Do opieki nad kotem czy dzieckiem to może dobrze, ale tak... - macha ręką. - Za dużo ludzie o sobie wiedzą. I za dużo gadają.
Ciekawe, co by o tym powiedział Edward Szymański, który w 1935 r. pisał w jednodniówce "Robotnicza Spółdzielczość Mieszkaniowa w Warszawie":
"Inne tu niebo, inne tu słońce
niż pod murami Warszawy śpiącej:
nasza to zieleń, nasza to radość -
przestrzeń i radość naszym jest dziełem
i my tu swoi - gromadą".
Mieszkańcy następnej klatki są bardziej zadowoleni. Piją herbatę przy ogrodowym stoliku.
- To było na wojnę wszystko budowane. Ściany to mają po pół metra, wszystko z cegły - zapewnia ktoś z dumą.
- To kolej zbudowała!
- Nie kolej, tylko tramwaje.
- Dlatego to się TOR nazywało - wyjaśnia lokatorka z parteru.
- Nie, nie - prostuje zażywny mężczyzna - TOR to Towarzystwo Obrony Robotników.
Po powrocie sprawdzam w zakurzonych książkach ojca. Towarzystwo Osiedli Robotniczych było spółką należącą do skarbu państwa, powstało w 1934 r. z inicjatywy lewicowych działaczy spółdzielczych. Zbyt mały budżet sprawił, że w Warszawie TOR zdołał zbudować tylko dwa osiedla. Jedno na Kole, a drugie - mniejsze - na naszym Grochowie.
W torowskich inwestycjach chodziło nie tylko o powierzchnię i wysokość czynszu dostosowaną do możliwości lokatorów (z czym zresztą bywało różnie).
Najważniejsze, że mieli tam zamieszkać szczęśliwi robotnicy. Z ogrodem, wspólną suszarnią, kwiatami w oknach. A po drugiej stronie ulicy czekał na nich klub sportowy... Jego przedwojenna siedziba stoi do dziś. Pusta, z dziurawym dachem, wybitymi oknami i sporymi drzewkami wyrastającymi z rynien.
Klub Sportowy "Orzeł", piętrowy pawilon przykryty walcowatym dachem łączy, według określenia Marii Leśniakowskiej ("Architektura w Warszawie 1918-1939"), funkcjonalizm z nurtu strukturalizmu perretowskiego z elementami nowego klasycyzmu. O, rany! Po prostu jest lekki, finezyjny i prosty. Nawet teraz, w ruinie, wygląda świetnie.
Jest to projekt Macieja Nowickiego, jednego z najzdolniejszych i najoryginalniejszych polskich twórców. Następny obiekt sportowy, który zaprojektował, hala w amerykańskim mieście Raleigh, została wpisana na listę narodowego dziedzictwa USA.
Fantastyczna kariera Nowickiego nie trwała długo: po wojnie wyjechał z kraju, pracował przy projekcie siedziby ONZ w Nowym Jorku, wykładał. W 1950 r. zginął w katastrofie lotniczej, wracając z Indii, gdzie na zlecenie premiera Nehru miał stworzyć Miasto Idealne - Czandigarh, nową stolicę Pendżabu. Po śmierci Polaka zlecenie powierzono Le Corbusierowi.
W Warszawie zostały po nim niezrealizowane plany i tylko dwa domy. Jeden przebudowano "z zatarciem cech oryginalnych". Drugi wkrótce się zawali albo - co bardziej prawdopodobne - zostanie zburzony przez inwestora, który bez trudu dowiedzie, że takiej rudery nie warto już remontować.
Jak pisze "Gazeta Wyborcza", imieniem Nowickiego nazwano specjalną nagrodę za "innowacyjne rozwiązania w architekturze polskiej". Nie, żebym był przesądny, ale taka nagroda to jak zły omen.
***
Właściwie powinienem zakończyć mój spacer na Podskarbińskiej, ale w drodze powrotnej muszę zrobić jeszcze jeden przystanek.
Naprzeciwko wielkiego szpitala stoi nieduża kamienica. Na parterze do niedawna mieścił się sklep z eleganckimi alkoholami. Wydawało się to genialnym pomysłem biznesowym, póki CBA nie zaczęło instalować kamer w lekarskich gabinetach. Gdy cała Polska obejrzała policyjny reality show, winiarski interes zaczął podupadać. Dziś w tym miejscu jest sklep z używaną odzieżą (45 zł za kilogram). Zbigniewie Ziobro, twoje dzieło!
A może są to wydarzenia bez związku? Mniejsza z winem. Kamienica należy do Towarzystwa Budownictwa Społecznego i jest jednym z ostatnich domów zaprojektowanych przez mojego ojca. Dom jak dom, powiecie. Zbudowany najtańszym sposobem, kanciaty, z zabawną ślusarką i rytmem małych kwadratowych okienek. Pierwotna kolorystyka znika już pod warstwą brudu.
Na Kongresie Kultury w 2009 r. pewna pani zaliczyła mojego ojca do architektów stosujących "stylistykę międzywojenną". "Traktuję to - dodała - jako etap nieco zbyt stylizowany, niespełniający warunku pochodzenia »z tego czasu«". Niech będzie, chociaż patrząc na architekturę lat 90., myślę, że z tym czasem lepiej nie mieć za wiele wspólnego.
Ale w modernistycznej stylizacji jest coś jeszcze: powściągliwe, skryte i nieśmiałe marzenie o rozsądnym, racjonalnym państwie, mądrym prawie, prawdziwej polityce społecznej... Ha, ha, ha!
Proszę się nie śmiać. Uszanujmy smutek zmarłych architektów. Jest on bowiem także i naszym smutkiem.