Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W świetle tempa „procesu” i determinacji władz, aby doprowadzić do skazania dwóch 25-latków, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że zostaną straceni.
Przerażające świadectwo funkcjonowania „wymiaru sprawiedliwości” na Białorusi dał kiedyś w swoich wspomnieniach Oleg Ałkajew, były szef więzienia w Mińsku. I tym razem wszystko wyglądało jak zawsze: prezydent nie ułaskawia skazanych, egzekucja strzałem w tył głowy – jej data nie jest podawana, pochówek w nieznanym miejscu, rodzina nie ma prawa do odbioru ciała. Takich wyroków – wykonywanych najczęściej nocą, gdzieś w lesie – na Białorusi zapada rocznie około 30. Ten jest wyjątkowo przerażający, bo w sprawie zamachu terrorystycznego sprzed roku nie wiemy praktycznie nic. Komu był „potrzebny” wybuch bomby? Spekulowano, że miał odwrócić uwagę od kryzysu gospodarczego w kraju. Nie wiemy, kto podłożył ładunek. Rozstrzelanym nie udowodniono winy: manipulowano materiałem dowodowym, zeznania wymuszano siłą, na ubraniach „sprawców” nie znaleziono materiałów wybuchowych, nie poznaliśmy też ich motywu itd. Dzmitryj Kanawałau i Uładzisłau Kawaliou stali się kozłami ofiarnymi.
Białoruski reżim próbował wpisać dokonywane po cichu, ponad dekadę temu, morderstwa polityczne w system kary śmierci działający legalnie na Białorusi. Kiedy Ałkajew odkrył ten fakt, pozostało mu tylko uciec za granicę. Naczelnik więzienia uświadomił sobie, że reżim jest w stanie pozbyć się każdego, kto mu zagraża. Tym razem reżim pokazał, że za każdą próbę „destabilizacji” sytuacji na Białorusi może grozić najwyższa kara.