Śmierć komiwojażerów

Amerykańska kultura popularna zmienia się w obliczu kryzysu: o problemach związanych z finansowym krachem mówi coraz więcej bohaterów małego i dużego ekranu.

09.03.2010

Czyta się kilka minut

Choć Jason Reitman nakręcił dotąd jedynie trzy pełnometrażowe obrazy, trzeba go dziś zaliczać do najważniejszych twórców Hollywood. Przewrotny reżyser podkopuje fundamenty amerykańskiej kultury, wchodzi w dialog z mitami założycielskimi i zagląda pod podszewkę ekonomiczno-społecznego systemu. Podczas gdy jego koledzy po fachu zazwyczaj puszą się, przybierając pozy wieszczów, on udaje trefnisia. Jego filmy łatwo więc zlekceważyć.

Lepiej jednak tego nie robić. Bo kino Reitmana zawsze kryje drugie dno, zagrzebane pod warstewką fabularnej zwiewności i blichtru.

Wnuk Arthura Millera

W najnowszym filmie Reitmana "W chmurach" (jednym z wielkich przegranych tegorocznych Oscarów) bohater Ryan Bingham jest człowiekiem sukcesu, specjalistą w zarządzaniu "zasobami ludzkimi", pracownikiem firmy, która przeprowadza grupowe zwolnienia. Co dzień posyła pocałunki zawodowej śmierci. Jest beneficjentem finansowego kryzysu - 322 dni w roku spędza na lotniskach, między jedną a drugą podróżą. Za każdy kolejny lot przewoźnicy przyznają mu dodatkowe kilometry, które może wykorzystać na podróż życia. Ale dla Ryana te lojalnościowe bonusy nie są środkiem, lecz celem samym w sobie, zaś największą satysfakcję sprawia mu ich bezcelowe pomnażanie.

Opowiadając historię Binghama, Reitman mówi o źródłach amerykańskiego kryzysu. Bohater "W chmurach" jest ucieleśnieniem kapitalistycznego marzenia, z drugiej zaś strony - jego karykaturą. Żyje w świecie iluzji - przyjazne uśmiechy stewardes i recepcjonistów hotelowych są dla niego substytutem międzyludzkich więzi. Nie ma tu miejsca na zbędne emocje. Zwalniając z pracy kolejnych nieszczęśników, Ryan zapewnia ich, że "to nic osobistego". W tych niewinnych słowach udaje się uchwycić okrucieństwo amerykańskiego kapitalizmu - zamkniętego na żywego człowieka, odrzucającego jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności. Mechanizmy systemu są nieubłagane, zapłakana twarz zwalnianego ojca nie może więc budzić odruchu współczucia. Nawet uczucia należy podporządkować logice materializmu. Jak Willy Loman w "Śmierci komiwojażera", słynnej sztuce Arthura Millera, bohaterowie Reitmana podporządkowują swoje moralne i życiowe wybory wartościom społeczeństwa konsumpcji.

Bez piedestału

Gospodarcza zapaść, o której mówi autor "W chmurach", nie ominęła przemysłu filmowego. Boleśnie odczuło ją legendarne studio MGM, które zbankrutowało w 2009 r.: do lamusa odszedł znany wszystkim kinomanom ryczący lew, a fani filmów o Bondzie w niepewności czekali na to, kto wykupi prawa do ekranizacji jednej z najsłynniejszych serii w historii kina.

Strachu najedli się także producenci "Avatara", którzy na przestrzeni lat zainwestowali w film Camerona blisko pół miliarda dolarów, a kinowy sprawdzian oznaczał dla nich walkę o być albo nie być.

Ale społeczne reperkusje dotknęły nie tylko bazę przemysłu kinowego, także filmowa nadbudowa mimowolnie nie uległa zmianie. Gdy w grudniu 2006 r. do kin za oceanem

wchodził obyczajowy dramat "W pogoni za szczęściem" Gabriele Muccino, krytyk "Premiere" Ryan Devlin pisał, że Hollywood niezbyt często mówi o tym, jak to jest być biednym w Ameryce. Dziś, po przeszło dwóch latach od wybuchu kryzysu, reżyserzy z Fabryki Snów coraz częściej zajmują się ludźmi wykluczonymi. Modne komedie ze studia Judda Apatowa ukazują młodych mężczyzn pozbawionych perspektyw i ambicji, którzy nie chcą lub nie potrafią odnaleźć się w świecie konsumpcji. W "Soliście" Joe Wrighta rozdźwięk między warunkami życia bezdomnego, chorego psychicznie muzyka oraz popularnego dziennikarza przywodzi na myśl dychotomię rodem z powieści Wellsa.

Także nominowany do Oscara "The Blind Side" Johna Lee Hancocka ukazuje świat rozdarty: opowieść o czarnoskórym, bezdomnym chłopcu, który zostaje adoptowany przez rodzinę milionerów, to naiwne i poruszające zaproszenie do przekraczania klasowych granic. Utrzymany w melodramatycznej tonacji film nawołuje do interwencjonizmu, mówi, że ludzie społecznie wykluczeni potrzebują pomocnej dłoni, by odkryć w sobie siłę do walki. Frekwencyjny sukces obrazu Hancocka pokazuje, że amerykańska publiczność potrzebuje pocieszenia i nadziei, wizji świata, w którym zacierać się będą granice, a w ich miejsce pojawi się nadzieja na lepsze "kiedyś".

Złoty kozioł ofiarny

Nic nie jest jednak lepszym pocieszeniem niż publiczna egzekucja, polowanie na czarownice, zakończone krwawym happy endem. Oprócz krzepienia serc pastelowymi historiami, filmowcy coraz częściej ruszają więc na poszukiwania winnych ekonomicznej zapaści. Kierunek poszukiwań może być tylko jeden - głównym winowajcą jest zepsuty bogacz.

W amerykańskiej kulturze popularnej figura kapitalisty zawsze naznaczona była dwuznacznością. Człowiek sukcesu był ucieleśnieniem budującego mitu o przedsiębiorczym pucybucie, z drugiej jednak strony budził zazdrość publiki. Był tym, któremu się udało, kimś, kim widzowie chcieliby być, a raczej - kogo chcieliby zastąpić. Im kapitalista bogatszy i potężniejszy, tym łatwiej wzbudzał niechęć publiczności. Nie bez przyczyny głównymi przeciwnikami Bonda po zakończeniu jego zimnowojennych batalii byli demoniczni przemysłowcy, zarządzający gigantycznymi sumami i wyzyskujący zwykłego człowieka.

Bracia Spierig, twórcy "Daybreakers. Świt", wykorzystując sztafaż wampirycznego kina zbudowali toporną, acz wymowną metaforę. Bohaterami ich horroru science-fiction są krwiopijcy, którzy tak rozprzestrzenili się na Ziemi, że aby przeżyć, muszą zakładać specjalne hodowle ludzi - niekończące się źródło świeżej krwi. Gdy ich spółki debiutują na giełdzie, krew staje się towarem. Tyle tylko że przez zachłanność rynkowych potentatów, wampirom grozi śmierć głodowa. Stworzony przez nich bezduszny system sprawia, że społeczni wyrzutkowie uśmiercani są dla dobra ogółu, a wampir wampirowi staje się wilkiem.

Opowiadając o świecie zimnej ekonomii, Spierigowie stworzyli obraz amerykańskiej gospodarki - zdehumanizowanego systemu, który przez zachłanność tuzów wepchnął w niebyt zwykłych obywateli. W "Daybreakers…" krwiopijców zabija własna zachłanność, a głównymi winowajcami światowego kryzysu są finansowi potentaci. Nieprzypadkowo twórcy filmu sięgają po entourage kina korporacyjnego - akcentują w ten sposób i tak nadto czytelne metaforyczne znaczenia. Ich film demonizuje system, jednocześnie personifikując zło, a grany przez Sama Neila biznesman jest ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze.

My, Rzymianie

Z krytyką niemoralnego systemu występują także autorzy filmów dokumentalnych, a najgłośniejszym wykwitem kryzysowej twórczości jest "Capitalism: A Love Story" Michaela Moore’a. Najlepiej rozpoznawalny dokumentalista świata jasno dostrzega winnych upadku amerykańskiej gospodarki. Już w pierwszej sekwencji porównuje USA do rzymskiego imperium: fasadowej potęgi zbudowanej na niewolnictwie, wyzysku i społecznych dysproporcjach. Reguły niesprawiedliwości są niezmienne - fanaberie bogaczy i ich niepohamowana chciwość spychają uczciwych ludzi na margines.

Moore nie bawi się w półcienie - obok poczciwego wąsacza z Illinois, któremu sąd odbiera dorobek życia, widzimy finansowego rekina, za bezcen skupującego przejmowane przez bank nieruchomości, zaś z ust butnego księdza dowiadujemy się, że kapitalizm jest grzechem. Film Moore’a przywołuje przy tym niebezpieczną logikę - pokazuje, że remedium na nieudane rządy elit jest oddanie władzy w ręce ludu. "Ich jest 1 proc., nas - 99 proc." - mówi reżyser. W jego dokumencie kapitalista jest wcieleniem zła, a dobrobyt z założenia jest pochodną nieszczęścia innych ludzi. Prawie jak w słynnej powieści Breta Eastona Ellisa, "American Psycho", w której kultura yuppie była faszystowskim wynaturzeniem kapitalistycznych ideałów. Prawie, bo twórczość Moore nie ma inspirować do myślenia, lecz podpowiadać - banalne przecież - rozwiązania.

Na szczęście nie jest on jedynym autorem dokumentów, który mówi o zagrożeniach wynikających ze współczesnego kapitalizmu. Subtelniejszą walkę z systemem prowadzą choćby Andy Bichlbaum i Mike Bonanno - bohaterowie i autorzy filmu "Yes-Meni naprawiają świat". W swym dowcipnym dokumencie obnażają bezrefleksyjność, z jaką traktujemy świat wielkich korporacji. Podszywając się pod przedstawicieli wielkich przedsiębiorstw Bichlbaum i Bonanno składają dziwne deklaracje i organizują na pozór dowcipne happeningi. Jednocześnie przerażają bardziej niż wszelkie deklaracje Michaela Moore’a - pokazują bowiem, jak we współczesnym świecie bełkotliwy język wielkich konsorcjów zagłusza logikę i moralność.

Z podobnymi problemami mierzy się "Doktryna szoku", którą niedługo oglądać będziemy na ekranach kin. Adaptacja głośnej książki Naomi Klein, zrealizowana przez Michaela Winterbottoma, to opowieść o tym, jak polityczne przewroty w Rosji, Chile i Iraku wykorzystane zostały przez neoliberałów do sprywatyzowania niemalże całych krajów, w efekcie doprowadzając do zachwiania społecznej równowagi i utraty przez najbiedniejszych jakichkolwiek zabezpieczeń socjalnych. Twórcy "Doktryny szoku" zwracają ostrze kamery przeciw Miltonowi Friedmanowi, laureatowi Nobla w dziedzinie ekonomii i doradcy prezydentów Nixona oraz Reagana. Jest w tym coś ironicznego, bo przed laty ten sam naukowiec był pieszczochem małego ekranu, a dziesięcioodcinkowy serial "Wolność wyboru", w którym wychwalał zalety kapitalizmu, przeszedł do historii amerykańskiej telewizji.

Lustrzane odbicie

Wobec gospodarczego kryzysu ludzie telewizji stają przed trudnymi wyborami - jak autentycznie mówić o błędach kapitalizmu, gdy jest się jednym z jego największych beneficjentów. Od samych początków telewizja żyła przecież dzięki konsumpcjonizmowi i reklamom. Spoty promocyjne pokazywane na małym ekranie stanowiły najlepszą dźwignię handlu i były jedną ze składowych amerykańskiego systemu ekonomicznego.

Z tym większym zaciekawieniem obserwować można zwrot, jaki dokonuje się dziś w telewizji za oceanem. Odkładając na bok związki z wielkim kapitałem, stacje starają się wyjść naprzeciw publiczności, oswajając jej niepokoje i lęki. Zamiast sprzedawać widzom iluzję lepszego życia, pokazują, że postaci z małego ekranu przeżywają dziś te same problemy: zmagają się z załamaniem amerykańskiego rynku mieszkaniowego, bezrobociem czy biedą (choćby bohater serialu "Wyposażony" - nauczyciel, który dorabia do pensji jako pan do towarzystwa). Obok seriali o zamożnych lekarzach pojawiły się produkcje poświęcone gorzej zarabiającym pielęgniarkom: znakomita "Siostra Jackie" z telewizji Showtime oraz "Hawthorne" z kablowej TNT.

Ta sama stacja z sukcesem wypromowała inny kryzysowy produkt - znany również w Polsce serial "Uczciwy przekręt". Opowieść o współczesnych Robin Hoodach znakomicie wstrzeliła się w gęstniejącą atmosferę podejrzliwości wobec świata biznesu. Sympatyczna grupa przestępców tydzień po tygodniu staje naprzeciw farmaceutycznych koncernów, bezdusznych ubezpieczycieli i podejrzanych biznesmenów. A że ukradzione od nich pieniądze trafiają w ręce biednych, publiczność chętnie siada przed telewizorami, przez kolejny sezon utrzymując ten niskobudżetowy serial w ramówce.

O tym, że obalanie finansowych bożków jest całkiem opłacalne, przekonali się także twórcy "Układów" - serialu, którego trzeci sezon jest rozpisaną na odcinki aferą Bernarda Madoffa, w czerwcu minionego roku skazanego na 150 lat więzienia za rekordowe malwersacje finansowe. A telewizja CBS od kilku tygodni emituje dokumentalny serial "Undercover Boss", w którym zamożni ludzie stojący na czele znanych korporacji na jeden dzień przemieniają się w szeregowych pracowników swoich firm. Przesłanie jest zawsze to samo - ciężko pracujący Amerykanie zasługują na więcej, niż otrzymują. Doku-drama CBS ujawnia paradoks współczesnej telewizji - medium nastawionego na masowego widza, a zarazem ściśle uzależnionego od elit i wielkiego kapitału. Produkcje emitowane na małym ekranie cynicznie balansują więc pomiędzy socjalistycznymi sentymentami i lojalnością wobec kapitalistycznego systemu.

***

Guy Sorman pisał niegdyś, że cechą najlepiej charakteryzującą amerykański świat jest teatralizacja życia, tworzony wciąż od nowa spektakl, który pozwala oswajać rzeczywistość. Nie powinno więc dziwić, że jankeska kultura próbuje dziś zmierzyć się z problemem finansowego krachu. O społecznych niepokojach, lękach i oczekiwaniach mówią twórcy butnych dokumentów i przerysowanych horrorów, telewizyjni komedianci i autorzy obyczajowych dramatów. I choć nie doczekaliśmy się jeszcze dzieła na miarę "Śmierci komiwojażera", łatwo dostrzec, że kultura popularna zmienia się w obliczu kryzysu.

W dyskusji o kapitalizmie, społecznych nierównościach i fundamentach amerykańskiej kultury, spośród kakofonii głosów najdojrzalej brzmi ten należący do Jasona Reitmana. Jego filmy stawiają fundamentalne diagnozy dotyczące kondycji Ameryki, ale i całego współczesnego świata. Warto słuchać ich uważnie, bo choć nie dają żadnego remedium, są inspirującym zaproszeniem do rozmowy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2010