Michał Rusinek: Śmiej się śmiało

MICHAŁ RUSINEK, pisarz: Przyjaźnię się z tymi, którzy potrafią pięknie opowiadać, nawet o traumatycznych sprawach. Wzrusza mnie umiejętność rozbrajania patosu żartem. Wtedy zdarza mi się mieć łzy w oczach.
[ zdjęcia ]

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Michał Rusinek / fot. Jacek Taran

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Skąd się wzięła pośmiertna loteryjka?

MICHAŁ RUSINEK: To od początku: zimą roku 2011 Szymborska trafiła do szpitala, musiała natychmiast przejść operację ratującą życie, a – jak się okazało – przedłużającą je tylko nieznacznie. Operację przeżyła, lecz było wiadomo, także dla niej, że to już kronika zapowiedzianej śmierci i że musi uporządkować swoje sprawy. Do szpitala zaprosiła notariuszkę, która sporządzała poprzednią wersję testamentu. Pani Wisława coś w nim chciała zmienić oraz dodać punkt o loteryjce, w której losowana będzie jej biżuteria, o wartości, powiedzmy sobie szczerze, głównie sentymentalnej. Notariuszka rozłożyła ręce, bo w języku prawa nie ma jak tego zapisać... Dlatego z Szymborską umówiliśmy się, że loteryjka znajdzie się poza testamentem – złożyłem jej ustne zobowiązanie, że doprowadzę do jej realizacji.

Możemy poznać skład losujących?

Szymborska sporządziła listę nazwisk: Bogusława Pacholska – kuzynka Adama Włodka, Teresa Walas – literaturoznawczyni, Małgosia Stępińska – żona Janusza Stępińskiego, profesora AGH, przyjaciela Włodka, który się nim opiekował do śmierci, Elżbieta Pindel – żona Jana Pindla, oboje zajmowali się Nawoją, siostrą Szymborskiej, Maja Zagajewska – psycholożka, żona Adama, Krystyna Krynicka – wydawczyni, żona Ryszarda, Maria Filipowicz – żona Aleksandra, syna Kornela, Hanna Lutosławska – aktorka, zmarła kilka miesięcy temu w wieku 95 lat, i moja żona, Barbara Rusinek. Ostatnia loteryjka odbyła się 5 stycznia 2013 r. To dla nas wszystkich było bardzo mocne przeżycie, mimo że zorganizowaliśmy tę loteryjkę na neutralnym gruncie, w biurze Fundacji, a nie w mieszkaniu Szymborskiej. Mimo rozbrajających wzruszenie momentów, kiedy to na przykład jedna z pań wylosowała pierścionek, który sama podarowała pani Wisławie.


Eliza KĄCKA: NIE MA CIEKAWOŚCI WSTYDLIWEJ. DOKĄD NAS ZAPROWADZI ROK SZYMBORSKIEJ. Uparcie zadawane pytanie „Dlaczego?” wystrzeliło poetkę w kosmos. Polećmy tam za nią >>>>

 


To były przyjaźnie Szymborskiej?

Rzadko używała tego słowa. Ono było zarezerwowane dla jej starych znajomości, odwiecznych, jak mówiła. Wagę przywiązywała do przyjaźni z czasów, kiedy jeszcze nie należała do sławnych osób. I najbardziej ceniła tych czytelników i czytelniczki, którzy po spotkaniach autorskich prosili ją o dedykację w starych, zaczytanych wydaniach jej książek. Poświęcała im zawsze nieco więcej czasu i obdarzała nieco szerszym uśmiechem.

Kto dla Szymborskiej był szczególnie ważny?

Z pewnością Urszula Kozioł, którą Szymborska uważała za swoją przyjaciółkę i ceniła jako poetkę. Kiedy kupiła po Noblu nieco większe mieszkanie, to pokój gościnny nazwała „pokojem Urszulki”, bo to głównie na nią czekał, gdy przyjeżdżała z Wrocławia. A właściwie wyłącznie na nią, bo nie wiem, z kim innym pani Wisława wytrzymałaby w jednym mieszkaniu. Nie była przyzwyczajona do mieszkania z kimkolwiek. Do odwiecznych przyjaciółek należała też pani Barbara Czałczyńska, pisarka i tłumaczka. Mieszkała tuż obok mnie i co roku Szymborska prosiła, bym jej zaniósł butelkę wina na imieniny.

A Wanda Klominkowa, założycielka pierwszego w Krakowie ośrodka ­adopcyjno-opiekuńczego?

Oczywiście! To była dość nieoczywista przyjaźń, bo pani Wanda była osobą nieomal całkowicie pozbawioną poczucia humoru, które to poczucie było dla pani Wisławy warunkiem jakiejkolwiek relacji, zwłaszcza przyjacielskiej. Szymborska ukuła nawet teorię, że wszystkie Wandy tak mają... Wiedziała, że Wandzi nie może wysyłać kolaży, albo co najwyżej takie, które nie operują zbyt abstrakcyjnym poczuciem humoru, żeby do niej nie dzwoniła i nie pytała, o co chodzi.

Chyba jeszcze ważne były koleżanki Szymborskiej z gimnazjum.

Organizowały „sabat czarownic”. Z roku na rok spotykały się zresztą w coraz szczuplejszym gronie. Obowiązywała tam żelazna zasada: nie wolno było opowiadać o swoich chorobach. Jeśli którejś się coś na ten temat wypsnęło, płaciła karę. W czasie ostatniego takiego sabatu z udziałem Szymborskiej jedna z nich zaczęła narzekać na swojego męża, a inna ją uciszyła: „Przestań, przestań, przecież to jest już nasz ostatni mąż!”.

Inne przyjaźnie?

Uważała, że pisarz czy poeta nie powinien rozmawiać tylko z poetami i pisarzami, zamykać się w środowiskowym getcie. Potrzebowała kontaktów z ludźmi, którzy dostarczali jej informacji pozapoetyckich: z dziedziny matematyki, astronomii, genetyki, biologii, archeologii. Dlatego w kręgu jej przyjaciół był na przykład profesor Wiesław Czyż, erudyta, wybitny fizyk, uroczy człowiek. Prosiła go, żeby jej opowiadał, co słychać w dziedzinie fizyki, a także kazała mu streszczać sobie jakieś książki, które mu zadawała do czytania. Zauważyłem, że unikała ludzi uprawiających small talki. Uważała, że to tak zwane puste kalorie – co zresztą chyba było określeniem ukutym przez ­Filipowicza.

A Stanisław Barańczak? Prowadzili korespondencję od roku 1972 aż do jej śmierci.

To nieomal miłosne listy. Do Barańczaka i jego żony Ani miała stosunek wyjątkowo czuły, chyba wobec nikogo innego nie zauważyłem takiej serdeczności, ciepła, bliskości. Ceniła i poezję, i tłumaczenia Barańczaka oraz jego zabawy literackie. Ważny tu był też fakt geograficzny, że pochodził on z Poznania, nieopodal którego się urodziła. I przejmowało ją to, że ciężko choruje. Choć nigdy wprost się jej nie żalił, to bardzo się martwiła, jeśli długo nie odpisywał. Wiemy, że chciała mu poświęcić wiersz, ale nie zdążyła.

Szymborska zmarła w roku 2012, ­Barańczak dwa lata później.

Powiedziała kiedyś przejmujące zdanie, właśnie w kontekście długotrwałej choroby Barańczaka, że nie jest za życiem za wszelką cenę. Ostatni wierszyk, który napisała już w szpitalu, zaraz po wspomnianej operacji, na którą między innymi ja ją namówiłem, był przeznaczony dla mnie i dotyczył eutanazji: „Holendrzy to mądra nacja / bo wiedzą, co trzeba zrobić / kiedy znika naturalna oddychacja!”. Żarcik, bo żarcik, ale jednak bardzo gorzki.

Czyli trudne tematy w rozmowach zamieniała w żart?

Do czasu. Lubiła i ceniła czarny humor. Próbowałem ją zarazić miłością do makabrycznego purnonsensu Edwarda Goreya, genialnego, moim zdaniem, amerykańskiego ilustratora i pisarza, którego dwie książki przetłumaczyłem. Co roku ukazują się kalendarze z jego rysunkami i makabreskami, ale nie są dostępne w Polsce. Zamawiałem je w amerykańskich księgarniach dla siebie i dla niej. Zamówiłem też w 2011 r., zanim zachorowała. Kalendarz dotarł, kiedy wróciła do domu ze szpitala, już ciężko chora. Myślałem, że sprawię nim jej przyjemność. Obejrzała go, ale oddała mi mówiąc tylko: „Już nie”.

To już nie był czas na śmiech?

Śmierć prawdziwa, nieliteracka, własna, była zbyt blisko. Szymborska w jakimś sensie przyzwyczajona była do tego, że wokół niej wielu ludzi umierało. Dosyć często spotykała się ze znajomymi na pogrzebach. Nienawidziła, kiedy mężczyźni próbowali całować ją w rękę. Kiedy pewien znajomy rzucił się, by to zrobić, powiedziała: „Całuj, póki ciepła!”.

Wieści o czyimś odejściu przyjmowała z roku na rok z coraz większym spokojem. Za wyjątkiem nagłej śmierci tłumacza Pietra Marchesaniego, którego nazywała Parmezani. Kiedy przekazałem jej tę informację, była w szpitalu, świeżo po operacji, i odnosiłem wrażenie, że coraz mniej ją interesuje życie, chciała już odejść. Ale gdy się dowiedziała o Marchesanim, aż podskoczyła na łóżku, była oburzona. Śmierć człowieka 20 lat od niej młodszego uznała za głęboko niesprawiedliwą.

Pamiętam też, że bardzo przeżyła śmierć siostry, niedługo po Noblu... Kiedy pani Nawoja leżała już w szpitalu, co kilka dni dzwonili do pani Wisławy lekarze, by ją odwiedziła. Na miejscu okazywało się, że chcieli sobie z nią zrobić zdjęcie, najchętniej na tle ściany, na której wisiał już portret papieża, żeby mieć dwoje sławnych Polaków na jednym obrazku. A o siostrze niczego nowego nie mieli do zakomunikowania. Nie znajdowała słów, żeby to skomentować.


CZYTAJ SERWIS SPECJALNY

 

W każdą środę najlepsza literatura. Piszą dla nas: Wojciech Bonowicz, Olga Drenda, Hanna Krall, Dorota Masłowska, Andrzej Stasiuk, Tomasz Stawiszyński. KSIĄŻKI W TYGODNIKU 


O bliskich zmarłych opowiadała?

Rzadko. Ale pisała o nich wiersze. Sądzę, że najsilniej przeżyła śmierć ojca. To nawet naznaczyło różne jej młodzieńcze decyzje, w tym polityczne. Wincenty Szymborski miał poglądy mocno konserwatywne, nawet nacjonalistyczne, ale równolegle zachowywał wobec świata dystans i posługiwał się ironią. Nie można wykluczyć, że powojenne decyzje Szymborskiej i patos, jaki panuje w jej socrealistycznych wierszach, to było coś, co przyjęła niejako na złość ojcu, który ją zostawił. Z nim była na pewno bliżej niż z matką. To ojciec ją ukształtował: kupował od niej po 20 groszy dziecięce wierszyki, był oczytany, recytował z pamięci „Pana Tadeusza”... Zmarł na trzeci zawał, kiedy ona miała 13 lat.

Widziałeś ją płaczącą?

Nie pozwoliłaby na to. Takich rzeczy, jej zdaniem, publicznie się nie pokazuje.

Myślisz, że płakała?

Tego nie wiem. Ale widziałem jej ogromnie przejmujące zdjęcie z pogrzebu Kornela Filipowicza. Ma na twarzy czyste cierpienie. I żadnej łzy.

Była też niezwykle odporna na ból fizyczny, ponoć nigdy nie zażywała leków przeciwbólowych, nawet na ból głowy. Kiedy nagle zachorowała, jak się potem okazało: śmiertelnie, to lekarce z pogotowia powiedziała, że trochę ją „pobolewa”, choć dla każdego z nas byłby to ból nie do wytrzymania. Zresztą Szymborska była też bardzo odporna psychicznie i sama mówiła, że ma krokodylą skórę.

Miała?

Z pewnością umiała „ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył”. Ale jeśli ta umiejętność nie wystarczała, to na kilka dni izolowała się od ludzi.

Pomogła Ci, gdy umarł Twój ojciec?

W takich sytuacjach raczej nikt nikomu nie może pomóc. To są doświadczenia, które przeżywa się w samotności. Przynajmniej ja tak mam. Wzruszyło mnie jednak to, że Szymborska przerwała wakacje, by przyjechać na pogrzeb mojego ojca. Nie wyobrażam sobie jej w roli pocieszycielki, kogoś, kto mówi te upiornie frazy, że „będzie dobrze” i że się „spotkamy po tamtej stronie”.


Dariusz KOSIŃSKI: Dziś Katowice bez żadnej ironii mogą się nazywać Miastem Ogrodów i Miastem Muzyki, a gdyby chciały, to i Miastem Teatru >>>>

 


A jej stosunek do dzieci?

Uważała, że należy poczekać, aż dorosną. Wtedy będzie można z nimi porozmawiać. Ucieszyła się, kiedy urodziło mi się dziecko. Przyszła nawet z wizytacją. Przyjrzała się niemowlęciu i zaraz nad łóżeczkiem zapaliła papierosa. Dla niej dziecko było raczej postacią literacką. Lubiła cytować Różewicza o pierwszym kroku dziecka: „znów się udała ta sztuczka / naszej starej ludzkości”.

Kiedyś odwiedziliśmy Szymborską w Lubomierzu z małą Natalką, którą kładliśmy na kocyku, ona raczkowała w nieprzewidywalnych kierunkach i nie można było jej spuścić z oka. Pani Wisława patrzyła na tę choreografię ze zdumieniem i dopytywała się, czy cały czas trzeba na takie dziecko patrzeć. Kiedy odpowiedzieliśmy, że niestety tak, powiedziała, że to niesamowite, bo przecież tak się nie da normalnie żyć.

Da, choć z trudem.

Sam jako dziecko byłem takim starym-maleńkim, jakbym się urodził od razu dorosły. Wychowywałem się pośród dorosłych, z rówieśnikami miałem kontakt dość słaby. Ale, o dziwo, nie dostawałem od nich lania, raczej traktowali mnie jak mentora: radzili się w sprawach sercowych, o których, rzecz jasna, nie miałem pojęcia. Ale się wymądrzałem. Co mi zresztą zostało.

I to z Twojej „wrodzonej” starości wzięło się pisanie dla dzieci?

Dwadzieścia lat temu przetłumaczyłem wybór wierszy Milne’a. Okazało się, że zaistniał jakiś problem prawny i nie można ich wydać. Stwierdziłem: trudno, wydrukuję je sobie w jednym egzemplarzu. Wkleiłem do tekstu oryginalne ilustracje Sheparda i oprawiłem taki pojedynczy egzemplarz. Dzieci go lubiły, bo był tylko jeden na świecie. Potem prawa się odblokowały, ale miał się ukazać nie wybór, tylko całość. Musiałem więc pilnie przetłumaczyć resztę. Była to dość mordercza praca. Tłumaczyłem wiersz dziennie, w zasadzie: w nocy. Drukowałem i zostawiałem na stole w kuchni. Rano moja żona czytała je Natalce. Jeśli, popijając kakao, mówiła ona „He, he”, to znaczyło, że przekład jest dobry. Jeśli pytała: „Cooo?” – siadałem do niego jeszcze raz.

Nadal na dzieciach testujesz wiersze?

Kiedy mam spotkania autorskie, to zawsze pada pytanie, nad czym obecnie pracuję, więc mam okazję czytać nowe rzeczy i obserwować reakcje dzieci. Spotkania autorskie są teraz inne niż za moich czasów. Szczerze mówiąc, będąc dzieckiem uważałem, że pisarz to jest ktoś, kto od dawna nie żyje, a na spotkaniach z tak zwanym ciekawym człowiekiem można się co najwyżej wynudzić. W każdym razie my raczej siedzieliśmy cicho. Dzisiaj dzieci są o wiele śmielsze, zadają mnóstwo pytań, a potem żądają nie tylko autografów, ale częściej selfies. Kiedyś miałem spotkanie z przedszkolakami w okolicach Elbląga, opowiadałem im o legendach krakowskich. Potem podszedł do mnie chłopiec, spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział: „Pan jest zbok”. Troszkę mnie zmroziło, więc poprosiłem, by zechciał rozwinąć tę frazę. A on: „No, zbok wawelski”. Kiedy powtórzyłem to mojej żonie, która jest laryngolożką, postawiła diagnozę: przerost migdałków.

A Ty jako ojciec młodych dorosłych?

Nie sprawdzam się najlepiej w tej roli. Po pierwsze, nie umiem i nie lubię ustalać granic, traktuję dzieci od razu tak, jakby były dorosłe, w sposób partnerski. Być może dlatego, że sam nie miałem właściwie kontaktu z rówieśnikami. A dzieci granic potrzebują, jak się okazuje. Po drugie, mam tendencję do nadmiernego posługiwania się ironią i auto­ironią, a ironia nie pozwala zbudować relacji, nie pozwala na rozmowę wprost, o ważnych rzeczach. Jest ucieczką od takiej rozmowy. Teraz już wiem, że ironią posługiwałem się wobec swoich dzieci za wcześnie, przez co nie nauczyliśmy się ze sobą tak naprawdę rozmawiać.

A skoro teraz wyznałem coś dla mnie bolesnego, to mój aparat psychiczny każe mi rozbroić patos wyznania anegdotą. Szymborska opowiadała o małżeństwie Jerzego i Maryny Zagórskich. On był poetą, ona – tłumaczką. Mieli służącą, która pewnego dnia obwieściła, że się zwalnia. Zapytali: „Pani Róziu, dlaczego? Czy za mało pani płacimy?”. „Nie”. „Źle panią traktujemy?”. „Nie”. „No to dlaczego?”. „Ja już nie mogę dłużej wytrzymać w tak ironicznym domu”. Ta anegdota śmieszyła mnie, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że ta pani Rózia w pewnym sensie miała rację. Ironia przydaje się w literaturze. W życiu – może zaszkodzić.

Skąd u Ciebie ta ironia?

Zapewne wyniosłem ją z własnego domu rodzinnego. Ceniłem ją sobie i nie zauważałem, że utrudnia, ba, uniemożliwia szczerą rozmowę. Zastępuje ją.

Nadal najlepiej dogaduję się z ironistami, z ludźmi, którzy mają poczucie humoru, którzy nawet jeśli opowiadają o czymś dla siebie bolesnym, to opakowują słowa w autoironię. Gdyby je odpakowali – pewnie bym ich unikał. Podziwiam psychoterapeutów. Ja bym tego nie zniósł. Wiesz, ja nawet ironicznie poprosiłem o rękę mojej żony. Przyszli teściowie, tradycjonaliści, oczekiwali, że się oświadczę. Dla mnie to brzmiało tak patetycznie, że napisałem wierszyk o sobie, który się oświadcza, i nim się oświadczyłem. W ramach ironizacji rzeczywistości.

I niechęci do mówienia wprost?

Istnieją dwa rodzaje poczucia humoru. Pierwsze – pragmatyczne: używamy go, by uwieść innych, zdobyć pozycję duszy towarzystwa i w nim brylować. Drugie – jest sposobem na zasłonięcie prawdziwego siebie i swoich lęków, służy do tego, by stworzyć dystans, i pozwala nam schować się za jego pancerzykiem. Ten pierwszy rodzaj charakteryzuje ekstrawertyków, drugi – introwertyków.

A Twój?

Z tej służącej do zjednywania sobie ludzi. Zwykle czuję się dość niepewnie w sytuacjach publicznych. Ale powściągam w sobie pokusę popisywania się poczuciem humoru. Z różnym skutkiem. Natomiast Wisława Szymborska, która za swoim poczuciem się chowała, nauczyła mnie cenienia anegdot wyżej niż dowcipów. Nawet mogę powiedzieć, że przestały mnie – dzięki niej, albo przez nią – śmieszyć dowcipy. Co więcej, zacząłem wokół siebie dostrzegać sytuacje, które można przerobić na anegdoty.

Przykład?

Taka sytuacja: podpisuję książki na targach. Podchodzi kobieta z egzemplarzem „Pypciów na języku” i mówi, że gdy czytała tę książkę, to tak się śmiała, że jej śmiech przeszkadzał mężowi spać. Ja na to, by pozdrowiła męża. Na co ona poważnieje i mówi: „Rozwiedliśmy się”. No i anegdota gotowa. Powiedziałem jej jeszcze: „Przepraszam”.

A w tym wszystkim prawdziwa sztuka rozmowy?

Nie umiem prowadzić prawdziwych rozmów. Doskonale rozumiem Janusza Minkiewicza, który gdy spotykał kogoś na ulicy, to uprzejmie pytał: „Co u pana słychać?”. Jeśli padała odpowiedź, że wszystko w porządku, to się odkłaniał i szedł dalej. Jeśli natomiast ktoś się zaczynał zwierzać i narzekać na swoje życie, odpowiadał: „A co mnie to właściwie obchodzi?”. Ja go doskonale rozumiem i wiem, że to źle świadczy o mojej empatii.

No nie najlepiej.

Staram się oczywiście pomagać innym, choć wiem, że takie pomaganie często służy poprawianiu naszego samopoczucia. Pytasz, czy ja mam przyjaciół? Chyba bardziej ludzi, z którymi łączy mnie wspólne doświadczenie, przeszłość, lata znania się, przyjemność czerpana ze spędzonego ze sobą czasu, wspólnego wyzłośliwiania się i ironizowania. Wiem, że to estetyzm i szukanie literatury w życiu, ale mogę powiedzieć, że przyjaźnię się z tymi, którzy potrafią pięknie opowiadać, nawet o traumatycznych sprawach. Wzrusza mnie umiejętność rozbrajania patosu żartem. Wtedy zdarza mi się mieć łzy w oczach.

Tylko wtedy?

Płaczę w kinie. Nie tylko – jak wszyscy – na „Lassie, wróć!”. Wiem, że to niemęskie, ale mój tata też płakał na filmach. Gorzej mi idzie wzruszanie się prawdziwymi historiami. Nie potrafię ich słuchać, niecierpliwię się. Natomiast sama uroda frazy, umiejętność snucia narracji, gawęda, historia ze stopniowaną dramaturgią – to jest to, czym od dzieciństwa się zachwycam.


Paweł BRAVO w cyklu SMAKI: CO NAM SZYKUJE MLECZARKA NA OBRAZIE VERMEERA? >>>>

 


Moi rodzice mieli przyjaciółkę, Marię Russ, znakomitą redaktorkę, która o czymkolwiek opowiadała, robiła to bardzo literacko. Byłem pod jej wielkim urokiem. Musiałem mieć wtedy jakieś 10 lat, pojechałem na obóz sportowy, z którego pisałem kartki pocztowe. Wiedziałem, że kartkę do Mani muszę napisać najpiękniej, jak tylko potrafię. A ponieważ kolonia odbywała się na terenie PGR-u, wymyśliłem zdanie iście socrealistyczne: „kombajny płyną w falującym zbożu”. Mania natychmiast pobiegła z nią do moich rodziców. Potem latami ze mnie szydzili. Stałem się bohaterem, by nie rzec: ofiarą rodzinnej anegdoty.

Krótko mówiąc: lgnę do ludzi, którzy się nie zwierzają, ale opowiadają ciekawie. I też absolutnie nie mam potrzeby zwierzania się komukolwiek. ©

MICHAŁ RUSINEK (ur. 1972) jest literaturoznawcą, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i prezesem Fundacji Wisławy Szymborskiej. Autor prac naukowych, pisarz i tłumacz. Napisał 40 książek, w tym 20 dla dzieci. Przetłumaczył ponad 90 książek. Członek Rady Języka Polskiego PAN oraz Polskiego PEN Clubu.

MICHAŁA RUSINKA DZIEŁA WYBRANE

▪ EDWARD GOREY PAMIĘTNA WIZYTA I INNE UTWORY, przeł. Michał Rusinek, Znak 2012

Dla dzieci i dorosłych opowiastki amerykańskiego mistrza czarnego humoru, radosnego nihilisty, mistrza purnonsensu, wielbiciela makabreski, obnażającego bezsens życia, a jednocześnie puszczającego do nas oko, że dla zachowania zdrowia psychicznego dobrze jest nie traktować siebie i świata zbyt poważnie.

▪ WIERSZYKI DOMOWE, Znak 2012

Rusinek przygląda się sprzętom domowym, których używamy na co dzień. Bawi się słowami tam, gdzie tylko jest to możliwe, a w jego przypadku okazuje się, że wszędzie. Ogromnym atutem tej książki dla dzieci są pełne ukrytych znaczeń ilustracje Joanny Rusinek.

▪ PYPCIE NA JĘZYKU, Agora 2017

Autor punktuje kurioza potocznej polszczyzny, które na początku są niewidoczne, potem dziwią, w końca wywołują uśmiech. To jednocześnie hymn na cześć błędów – autor wychodzi z założenia, że nie słyszymy się wówczas, gdy zdania wypowiadamy poprawnie.

▪ DOBRA ZMIANA. CZYLI JAK SIĘ RZĄDZI ŚWIATEM ZA POMOCĄ SŁÓW, Znak 2019

Alfabetycznie ułożony i zanalizowany pod względem językowym zestaw pojęć i haseł, jakimi codziennie raczą nas politycy reprezentujący obecną władzę. Wniosek z lektury: nowomowa jak z czasów PRL-u ma się pierwszorzędnie, zarówno w klasie rządzącej, jak i jej mediach. Książka napisana wspólnie z Katarzyną Kłosińską.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Fotoreporter i dziennikarz, fotoedytor „Tygodnika Powszechnego”. Jego prace publikowane były m.in w „Gazecie Wyborczej”, „Vogue Polska”, „Los Angeles Times”, „Reporter ohne Grenzen”, „Stuttgarter Zeitung”. Z „Tygodnikiem” współpracuje od 2008 r. Jest też… więcej
Michał Rusinek - adiunkt w Katedrze Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki UJ. Autor i tłumacz kilkudziesięciu książek dla dzieci i dorosłych. W latach 1996––2012 był sekretarzem Wisławy Szymborskiej. Od roku 2012 jest prezesem Fundacji Wisławy… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Śmiej się śmiało