Charakter pisma

Ryszard Krynicki, poeta: Czasami wystarczy, że światło pada pod innym kątem i słowo, które przez miesiące, a niekiedy nawet lata nie dawało się odczytać, nagle staje się czytelne.

09.12.2019

Czyta się kilka minut

Stanisław Barańczak, Wenecja 1994 r. / ANNA JANINA BARAŃCZAK / FOTONOVA
Stanisław Barańczak, Wenecja 1994 r. / ANNA JANINA BARAŃCZAK / FOTONOVA

Katarzyna Kubisiowska: Jakie myśli przychodzą, kiedy czyta się listy swoich przyjaciół?

Ryszard Krynicki: Przede wszystkim żałuje się, że nie ma ich między nami.

Domyślam się, że za pani pytaniem kryje się też inne: dlaczego podjąłem się wydania korespondencji Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka. Po prostu uważam, że listy, a szczególnie listy poetów obdarzonych talentem epistolograficznym, należą do ich twórczości pisarskiej. Istotną rolę odgrywało również to, iż znałem ich oboje osobiście. Znałem Stanisława Barańczaka i znałem trochę Wisławę Szymborską.

Barańczaka znał Pan dobrze.

Staszek był moim najbliższym przyjacielem. Poznaliśmy się w 1964 roku na studiach w Poznaniu. Obaj studiowaliśmy polonistykę, ja byłem na czwartym roku, on na pierwszym, spotkaliśmy się na korytarzu w nieistniejącym już Collegium Philosophicum, na rogu ulic Matejki i Wyspiańskiego. W tymże roku powstała też grupa poetycka „Próby”, do której obaj należeliśmy.

Jak wyglądali wtedy poeci?

Stanisław Barańczak, od kiedy go pamiętam, przez całe swoje życie prawie się nie zmienił. Tyle tylko, że po 1970 roku zapuścił brodę, co spowodowało, że z poważnego chłopca w okularach stał się młodym mężczyzną o chłopięcym wyglądzie, w tych samych okularach i z tą samą gęstą czupryną, tak samo bardzo poważnie podchodzącym do świata i literatury, żyjącym poezją, jednak w żaden sposób nie manifestującym swoim sposobem bycia, że jest poetą. Dopiero postępująca choroba zmieniła go fizycznie, chodził z pochyloną głową, a jego uważne spojrzenie stało się niezwykle przejmujące.

Kiedy odkrył w sobie poetę?

Bardzo wcześnie odkrył dla siebie poezję. Jego siostra, Małgorzata Musierowicz, w swojej wspomnieniowej książce cytuje liścik, jaki sześcioletni chyba Staś napisał do matki, prostymi, każdy z osobna, wersalikami: „Jestem grzeczny i pewno będę poetą, bo umiem rymować. Pa pa, całusów 122, do widzenia, Staś”. Wcześnie też odkrył swój drugi talent: muzykę. W czasach licealnych oraz na początku studiów uczęszczał również do szkoły muzycznej, grał na trąbce, i gdyby tego nie zaniechał, kto wie, czy Tomasz Stańko nie miałby w nim największego konkurenta, lub czy nie grałby z nim w jednym zespole.

Kiedy kończył studia, Jerzy Kmita, nasz profesor logiki, proponował mu, żeby został jego asystentem, jednak ostatecznie pozostał wierny polonistyce i, jak wiadomo, wybrał asystenturę u profesora Jerzego Ziomka. Był też, co już jest mniej wiadome, świetnym szachistą; grywaliśmy czasem, jadąc pociągiem do Warszawy, na jego podróżnej szachownicy. No i znakomitym pływakiem. Ania [żona Barańczaka – red.] opowiedziała mi kiedyś, jak w Bułgarii uratował tonącą niemiecką turystkę.

Co się musi wydarzyć, by zaprzyjaźniło się dwóch poetów?

Nie wiem, pewnie zależy to od zbiegu szczęśliwych okoliczności. W każdym razie w naszym pokoleniu bliskie przyjaźnie nie były czymś wyjątkowym: Adam Zagajewski przyjaźnił się z Julianem Kornhauserem, Rafał Wojaczek z Bogusławem Kiercem, Krzysztof Karasek z Jarosławem Markiewiczem...

Poeci rozmawiają o poezji?

O własnej raczej rzadko. Dużo za to rozmawialiśmy o bliskich nam poetach: Rilkem, którego Staszek wtedy, w połowie lat 60., tłumaczył, i którego kilka przełożonych przez siebie wierszy podarował mi, chyba w 1966 roku, z żartobliwą dedykacją: „z okazji porzucenia twórczości poetyckiej”.

Rozmawialiśmy o Brechcie i Celanie, którego tłumaczył na początku lat 70., i którego sam też zacząłem wkrótce tłumaczyć. O Thomasie Bernhardzie, którego wiersze z cyklu „In hora mortis” także wówczas tłumaczył, o surrealiście Maksie Hölzerze, do którego próbowałem go przekonać, teraz zapomnianym. O Achmatowej, Cwietajewej i Mandel­sztamie, wreszcie o poetach angielskich i amerykańskich. Pamiętam, jaki był szczęśliwy, kiedy w księgarni muzycznej w Poznaniu udało mu się zdobyć płytę z wierszami Dylana Thomasa, czytanymi przez autora, spad z Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Albo jaki był szczęśliwy, kiedy udawało mu się zdobyć kolejną płytę Beatlesów, których również zaczął wcześnie tłumaczyć; do dzisiaj mam numer „Szpilek” z 1975 roku z jego pierwszymi przekładami ich piosenek.

A o polskich poetach rozmawialiście?

Rozmawialiśmy szczególnie o Białoszewskim i Wirpszy. Swoją drogą Wirpsza przysłał kiedyś Staszkowi maszynopis swojego niepublikowanego wtedy poematu „Faeton”.

Rozmawialiśmy o Szymborskiej, Herbercie i Karpowiczu, pożyczaliśmy sobie trudne do zdobycia książki Miłosza i Wata. Chcieliśmy zresztą wydać naszą osobistą antologię polskiej poezji współczesnej, początkowo były na to nawet jakieś szanse, póki się nie okazało, że obaj staliśmy się dla władzy niecenzuralni.

Po 1975 roku zostaliście objęci ­całkowitym zakazem druku.

I wymienialiśmy się swoimi sami­zdatami, własnoręcznie sporządzonymi książkami z wierszy przepisanych na maszynie. Jesienią 1973 roku miał się ukazać w Wydawnictwie Literackim mój „Organizm zbiorowy”, cenzura usunęła z niego prawie jedną trzecią wierszy. Zrobiłem z nich książeczkę „Wszystko jest możliwe” w dwunastu, jeśli dobrze pamiętam, egzemplarzach, z których pierwszy dałem oczywiście Ani i Staszkowi ­Barańczakom. Chyba pół roku później, na początku maja 1974, Staszek skończył pisać „Sztuczne oddychanie”, przepisał je w kilku lub kilkunastu egzemplarzach i dał nam jeden, z dedykacją, przy okazji najbliższego spotkania. Wróciliśmy do domu po północy, a o szóstej rano obudziło nas natarczywe dzwonienie i dobijanie się do drzwi – przyszło czterech funkcjonariuszy SB na kolejną rewizję. Kartonowa teczka ze „Sztucznym oddychaniem” leżała na stole, bo czytałem je w nocy. Nie chciałem, żeby esbecy wiedzieli, kto jest autorem wierszy, więc zniszczyłem kartę tytułową, zanim otworzyłem drzwi. Po tym traumatycznym doświadczeniu nauczyłem się skutecznie ukrywać nielegalne książki i papiery, i chociaż miałem jeszcze wiele rewizji, następne samizdaty Staszka, na przykład „Ja wiem, że to niesłuszne” z 1976 albo „Kątem u siebie” z 1979 roku, ocalały w całości.

Z „Kątem u siebie” znam na pamięć jeden wiersz: „Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho (ściany / mają / uszy), skoro już musisz się kochać, / zgaś światło (sąsiad / ma / lornetkę), skoro już musisz / mieszkać, nie zamykaj drzwi (władza / ma / nakaz), skoro już / musisz cierpieć, rób to we własnym domu (życie / ma / swoje prawa), skoro / już musisz żyć, ogranicz się we wszystkim (wszystko / ma / swoje granice)”.

W stanie wojennym, kiedy szalała cenzura pocztowa, i „powojennym” w latach 80. przesyłanie wierszy i książek stało się bardziej skomplikowane, wysyłaliśmy je sobie różnymi, czasem bardzo okrężnymi drogami – i większość z nich szczęśliwie dotarła, chociaż niektóre zaginęły bez śladu. Moje wiersze było trochę łatwiej przemycać przez granicę, bo były coraz krótsze. Staszek tłumaczył niektóre z nich na angielski, niekiedy sam, niekiedy z Clare Cavanagh, i zamieszczał w różnych pismach i antologiach, opublikował też mały ich wybór w Mr. Cogito Press. Ja przepisywałem jego wiersze na maszynie i puszczałem w obieg, niektóre z nich, na przykład „Grażynie” i poemat „Przywracanie porządku”, wydrukowałem w podziemnych pismach.

Ale przepraszam, zdaje się, że się rozgadałem, wiadomo zresztą, jakim jestem gadułą...

Eh...

...a nie odpowiedziałem do końca, dlaczego podjąłem się wydania tej korespondencji, a ściślej mówiąc, dlaczego chciałem ją opublikować, tak jak wcześniej korespondencję Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta. Przede wszystkim dlatego, że miałem poczucie, iż jest to moja powinność, bo byli mi i są bardzo bliscy, bo były mi i są bardzo bliskie ich wiersze. Bo pamiętałem piękny „List otwarty do Czytelników Poety ­Barańczaka i Jego żony Ani”, napisany przez Szymborską po ukazaniu się „Chirurgicznej precyzji”, i pamiętałem, że prawie za każdym razem, kiedy się widzieliśmy, kiedy nas odwiedzała albo kiedy zapraszała nas do siebie, pytała o Staszka, i jak dojmująco mówiła o jego nieubłaganej chorobie; bo pamiętałem, jak długo, przygotowując do druku jej ostatnie wiersze, nie potrafiłem odczytać trzech fragmentów jednego z jej rękopisów, i dopiero wtedy, kiedy udało mi się odcyfrować słowo „Newtonville”, zrozumiałem, iż te z trudem odczytane słowa to echo jej tamtych słów, tamtych rozmów – i że układają się w przejmujące do głębi linijki wiersza, którego nie zdążyła napisać:

Więc można żyć
w dwóch miejscach równocześnie
na przykład tu w Krakowie
i tam w Newtonville 

…………………………….

to drugi wpis
w księdze zażaleń
że każdy cierpi
w swój
niepodzielny sposób 

…………………………….

Każdy z przyjaciół
cierpiałby tylko trochę
i tylko kilka minut
w ciągu doby 

Ciarki mnie przeszły.

Tak więc już chociażby ten drobny pozornie fakt, iż znałem trochę ich pismo, że wiedziałem, jak zmieniało się z biegiem czasu, jeżeli mnie nawet nie predestynował, to niejako zobowiązywał do podjęcia się tego zadania. Pismo Stanisława Barańczaka, zawsze bardzo drobne, i już chociażby przez to – mimo że bardzo harmonijne – trudne do odczytania, dramatycznie zaczęło się zmieniać pod wpływem choroby, niekiedy stając się niemal nieczytelne, zwłaszcza w jego notatkach i brulionach. Obawiam się, że nie wszystkie na razie dadzą się odczytać, może postęp techniki kiedyś w tym pomoże.

A pismo Szymborskiej?

Jest nieco podobne do pisma Barańczaka, w tym sensie, że jest również bardzo drobne, pochyłe, i mimo iż również bardzo harmonijne, nie zawsze daje się odczytać. Mnie w odcyfrowywaniu drobnego pisma długo pomagało to, że jestem krótkowidzem, jednak lata ślęczenia nad rękopisami sprawiły, że zaczynam mieć z tym coraz większe trudności, zwłaszcza jeśli mam do czynienia na przykład z kserokopią albo nawet skanem, chociaż można go powiększyć. Kiedy można obcować z oryginałem, czasami wystarczy, że światło pada pod innym kątem – i słowo, które przez miesiące, a niekiedy nawet lata, nie dawało się odczytać, nagle staje się czytelne.

Prawdziwe oświecenie.

Ciągle też pamiętam, że Wisława Szymborska powiedziała mi kiedyś, że swoje najlepsze wyklejanki wysyła do Ani i Staszka – a że bardzo podziwiam nie tylko jej wiersze, lecz również jej twórczość kolażową, bardzo zależało mi na tym, żeby jak najwięcej zamieścić ich w książce, bo były dotąd w Polsce prawie nieznane.

Bawią mnie do łez wyklejanki Szymborskiej ze słoniem w roli głównej i dymkami: „Jak dobrze być sobą” czy „Od razu widać, że Polak”. To chyba nawiązanie do cyklu Barańczaka „Bóg, Trąba i Ojczyzna”, parodii najbardziej znanych wierszy – od Reja po Rymkiewicza – gdzie głównym bohaterem okazuje się Słoń, „ten wielki przyjaciel Polski”.

W lipcu 1993 roku Stanisław Barańczak skończył pisać pierwszą wersję tomiku „Bóg ,Trąba i Ojczyzna”, i sporządził na swojej wspaniałej drukarce kilka egzemplarzy tej książeczki, które rozesłał do najbliższych przyjaciół, w tym przede wszystkim do Wisławy Szymborskiej. O tym, że było to właśnie wtedy, wiem stąd, iż jeden z nich przysłał również do nas. Pokażę go pani.

Wydruk z komputera. O, jest i dedykacja, lecz niewyraźna, napisane maczkiem.

Och, ta akurat jest bardzo czytelna. (Podchodzi do okna): „Drogim Krystynie i Ryśkowi – tym razem nie do druku, ale do śmiechu – z niesłabnącym uwielbieniem Stanisław”. I data: lipiec 1993.

„Tym razem nie do druku” znaczy tutaj, że Staszek nie oczekuje od nas, żebyśmy tę książeczkę wydali.

Dodatkowym problemem dla edytora jest to, że ani Szymborska, ani Barańczak nie przechowywali kopert, co mogłoby, dzięki stemplom pocztowym, pomóc w ustalaniu chronologii listów niedatowanych, ale to zrozumiałe, bo wszyscy żyliśmy w ciasnych mieszkaniach, w których nie było zbyt wiele miejsca na papiery i książki. To po pierwsze. A po drugie: nie pisali przecież do siebie z myślą, że ich korespondencja będzie kiedyś opublikowana.

Barańczak był zachwycony poezją Szymborskiej, bardzo chciał ją tłumaczyć na angielski, to się czyta od jego pierwszego listu napisanego do niej w 1972 roku.

Że był jej poezją zachwycony, że chciałby ją tłumaczyć na angielski, uświadomił sobie chyba dopiero po wyjeździe do Stanów w 1981 roku, a szczególnie w stanie wojennym.

Barańczak szanował tłumaczenia Krynskiego i Maguire’a. Ale te przekłady publikowane były głównie w mniej znaczących amerykańskich czasopismach. W przypadku tłumaczeń zdarza się to rzadko, że jeden tłumacz zachowuje się fair wobec innego. Kiedy Staszek pyta Wisławę, czy pozwoli na to, by on z Clare Cavanagh, wtedy jego doktorantką, tłumaczyli wiersze Szymborskiej, to z uznaniem pisze o przekładach ­Krynskiego i Maguire’a. Dodaje tylko, że jego i Cavanagh tłumaczenia są ciut lepsze. A prawda jest taka, że ich tłumaczenia są o wiele lepsze. Więc Barańczak zachowuje się fair. Ale przede wszystkim jest zapaleńcem. Wie, że poezja Szymborskiej jest pozornie prosta do tłumaczenia, a w rzeczywistości ogromnie trudna – jej kunszt, wyrafinowanie i gry językowe są na najwyższym poziomie.

Barańczak przywiązuje jeszcze ogromną rolę do tego, by tłumaczenia Szymborskiej pojawiały się w ważnych pismach, by dotarły do jak największej liczby czytelników.

Barańczak był po prostu agentem literackim Szymborskiej w Stanach.

I był bardzo z tego powodu dumny, jak pisze w jednym z listów. Jestem głęboko przekonany, że dopiero dzięki przekładom Stanisława Barańczaka i Clare Cavanagh Szymborska prawdziwie zaistniała w Ameryce – i w ogóle w obszarze języka angielskiego. Myślę też, że nie dostałaby Nagrody Nobla akurat w 1996 – czyli rok po ukazaniu się w Stanach jej ­pierwszego wyboru wierszy w ich tłumaczeniu. Umacnia mnie w tym przekonaniu komunikat prasowy Akademii Szwedzkiej z 3 października 1996 roku, w którym czytamy m.in.: „Znakomitą prezentacją jej poezji jest wybór stu wierszy w angielskim tłumaczeniu Stanisława Barańczaka i Clare Cavanagh, zatytułowany »View with a Grain of Sand«” .

Czyli ,,Widok z ziarnkiem piasku”. Choć pierwotnie Barańczak planował temu tomikowi dać tytuł „Kot w pustym mieszkaniu”, zaczerpnięty z wiersza, który Szymborska napisała po śmierci Kornela Filipowicza. A w liście do Barańczaka napisała, że wolałaby, by ten wiersz nie powstał, a jak już jest, niech sobie dyskretnie leży między innymi wierszami. Przejmujące są te słowa Szymborskiej. Tak samo jak przejmujące jest to, że Barańczak nie chce, by jego choroba stawała się nawet śladowym tematem ich korespondencji.

Choroba Parkinsona skomplikowała Staszkowi pisanie na komputerze. Wcześniej pisywał listy na maszynie, ale później z upodobaniem na komputerze, bo w nim jest też trochę rękodzieła w rozumieniu Barańczakowym. Kiedy on pisze list, to jednak stara się o to, żeby miał też formę graficzną, więc jak odkrywa nowe fonty, wykorzystuje je jako szlaczki.

Staszek zawsze pracował za co najmniej trzy osoby. Przede wszystkim był poetą, ale też tłumaczem, eseistą, badaczem literatury, redaktorem antologii. Jednocześnie prowadził zajęcia ze studentami jako uniwersytecki profesor. Nie mam pojęcia, skąd brał na to wszystko czas.

Może w ten sposób też się z nim ścigał? Wiedział, że parkinson, na którego zachorował niewiele po trzydziestce, w pewnym momencie jego pracę spowolni, a potem całkiem uniemożliwi.

Pamiętam, jak odwiedziłem Anię i Staszka w listopadzie 2000 roku. Wstawał bardzo wcześnie rano, koło piątej, i pracował prawie non stop, przez kilka godzin niemal bez przerwy, jeżeli akurat nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, to powiedzmy do dwunastej w południe. Potem zazwyczaj wyjeżdżaliśmy gdzieś na obiad, albo jedliśmy w domu i długo rozmawialiśmy we troje lub we czworo, jeśli przyjechał Wojtek Wołyński. Koło szesnastej przychodziła jednak ta nieubłagana chwila, kiedy nagle, w pół słowa, przestawał mówić i musiał się natychmiast położyć.

Jak to znosił?

Bez słowa skargi. Ostatni raz widziałem Staszka właśnie wtedy – w listopadzie 2000 roku. Oboje z Krystyną często telefonowaliśmy do nich, albo oni dzwonili do nas, to znaczy Ania, ale Staszek zazwyczaj był przy tych rozmowach obecny, czasami się odzywał, lecz były to pojedyncze zdania lub słowa – mówienie sprawiało mu już wtedy ogromną trudność.

Gdy umiera przyjaciel...

Proszę mnie o to nie pytać. Tego się nie da powiedzieć.

(Milczenie)

Istnieje szczególnie ważny fragment w korespondencji Barańczaka i Szymborskiej?

Lubię trzy króciutkie listy Szymborskiej z 3, 5 i 7 października 1999 roku po wiadomości o nagrodzie Nike dla Barańczaka. Jak też jego piękny przekład wiersza „Kot Pangur”, dołączony jako „coś pogodnego” do listu z 29 grudnia 1994 roku, w którym zwierza się, że mimo optymistycznej filozofii życiowej bywa wydany „na tak zwaną pastwę zwątpień o całkiem zasadniczym charakterze”.

„Pangur Bán” to poemat napisany ok. 800 roku n.e. przez anonimowego irlandzkiego mnicha.

Historię tłumaczenia tego wiersza opowiedziała mi rok temu Ania Barańczakowa. Otóż na początku grudnia 1994 przyjechał do Krakowa Seamus Heaney na wieczór poezji z udziałem jego dwóch tłumaczy, Stanisława Barańczaka i Piotra Sommera, z okazji ukazania się w Biblioteczce Poetów Języka Angielskiego jego „44 wierszy”, oczywiście w tłumaczeniu Staszka. Po tym wieczorze w jednym z krakowskich lokali odbyło się spotkanie towarzyskie, na którym Heaney, zapytany o swój ulubiony wiersz, wyrecytował z pamięci właśnie „Kota Pangura”. Zachwycony Barańczak natychmiast poprosił Heaneya, żeby mu go przepisał, usiadł z boku i od razu zaczął go tłumaczyć, co mu się udało jeszcze w czasie tego spotkania.

I to był właśnie cały Staszek: skoro tylko poczuł rytm tego wiersza, nie mógł się oprzeć pokusie, czy raczej silnej wewnętrznej potrzebie przetłumaczenia go na język polski. W jego archiwum można zobaczyć, jak powstawał ten przekład: rękopis Heaneya na dwóch żółtych kartkach wyrwanych z notesu, dwa bruliony tłumaczenia – i ostateczna wersja zapisana wersalikami na kartce wyrwanej chyba z kalendarza, w każdym razie na tym, co było pod ręką.

Na początku naszej rozmowy powiedział Pan, że trochę znał ­Szymborską. Co właściwie Pan miał na myśli?

To, że nie wiem, czy zaliczała mnie do swoich bliskich przyjaciół, i że na pewno nie znałem jej tak dobrze jak jej najbliżsi przyjaciele. Ale wiem, że darzyła mnie i naszą małą rodzinę swoją przyjaźnią, a przyjaźń jest jednym z najpiękniejszych darów, jaki nas może spotkać od losu. ©

RYSZARD KRYNICKI (ur. 1943) jest poetą, tłumaczem, wydawcą. W 1988 roku wraz z żoną Krystyną założył wydawnictwo a5, którego nakładem ukazała się właśnie korespondencja Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka z lat 1972–2011 zatytułowana „Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2019