Skradzione dzieci

Hiszpania żyje aferą, w której główne role odgrywają osoby duchowne. Chodzi o dzieci oddawane do adopcji wbrew woli rodziców. I o pieniądze zarabiane na tym procederze.

23.04.2012

Czyta się kilka minut

Oskarżona o udział w handlu kradzionymi dziećmi s. Maria Gomez Valbuena opuszcza sąd, gdzie wcześniej odmówiła zeznań. Madryt, 12 kwietnia 2012 r. / Fot. Pedro Armest Re / AFP/ East News
Oskarżona o udział w handlu kradzionymi dziećmi s. Maria Gomez Valbuena opuszcza sąd, gdzie wcześniej odmówiła zeznań. Madryt, 12 kwietnia 2012 r. / Fot. Pedro Armest Re / AFP/ East News

Przed sądem w Madrycie stanęła 80-letnia zakonnica: siostra María Gómez Valbuena ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. Na początku kwietnia została oskarżona o to, że pracując przed laty w madryckiej klinice Santa Cristina, odebrała matce nowo narodzone dziecko i bez jej zgody oddała do adopcji.

Matka i córka odnalazły się po 29 latach, a siostra María to pierwsza osoba, której postawiono zarzuty w toczącej się od ponad roku głośnej sprawie „kradzieży dzieci”. Na rozwiązanie czeka tysiąc innych przypadków.

„Skurwiel” – mówi do siebie Juan Luis Moreno, gdy widzi, jak do kawiarni wchodzi ksiądz. Nienawiść do duchownych poczuł po tym, co wyznał mu ojciec. Wyznaje, że gdy widział księdza na ulicy, chciał bić. Kiedyś było mu dobrze w swojej 40-letniej skórze – własna firma, dom pod Barceloną. Ale wszystko przewróciło się do góry nogami: nie spał, nie jadł, wpadł w obsesję. Wrócił do życia dopiero dzięki psychoterapii.

Dowiedział się pięć lat temu, kiedy ojciec się pochorował. Osiemdziesiątka na karku, a tu zator płucny, bardzo zły stan. W Trzech Króli zadzwonił, że chce z nim porozmawiać.

Idąc do szpitala, Juan Luis szykował się na ostatnie pożegnanie. A tymczasem ojciec wypalił: „Kupiłem cię od księdza z Saragossy za 150 tysięcy peset”. Ot tak, pim pam, bez żadnych wstępów. I jeszcze, że Antonio, jego przyjaciel z dzieciństwa, też jest kupiony. Antonio, z którym szedł do Pierwszej Komunii, i na którego ślubie robił zdjęcia.

Tak mu ojciec prawdę wywalił i na dodatek tego samego dnia zmarł.

Nie, Juan Luis nie załamał się. Ale tego dnia zaczęło się jego życie równoległe.

W przeciwieństwie do Juana Luisa, Lucrecia García Muñoz – autorka książek dla dzieci i scenarzystka – wiedziała od dziecka, że jest adoptowana. Co roku jeździli do rodziny w Andaluzji. Matka miała obsesję, że dowie się prawdy na ulicy od jakiegoś plotkarza. „Nie byłaś w brzuszku mamusi” – powiedziała jej kiedyś. Nie bardzo ją to wtedy poruszyło. W papierach zaczęła grzebać dużo później.

Rodzice nie pobrali się z miłości. Babka ze strony ojca orzekła o matce: dziewczyna jest pracowita i czysta. O ojcu mówili: ten chłopak ma przyszłość, mieszka w Barcelonie. Wspólne życie kosztowało ich zawsze sporo wysiłku. Myśleli, że dziecko okaże się rozwiązaniem, ale u matki stwierdzono bezpłodność.

Wujek z ciotką namówili ich, by zapisali się na kurs dla katolickich rodzin. Opus Dei? Nie jest pewna, chociaż wie, że wujek i ciotka w nim byli. Tak rodzice poznali małżeństwo Figuerasów, które prowadziło w Barcelonie znaną fundację pośredniczącą w adopcjach. Mówili: matki to młode dziewczyny, które nie chcą swoich dzieci, opiekują się nimi zakonnice, które potem przekazują niemowlaki chętnym rodzinom. Wpisali rodziców Lucrecii na listę i kazali czekać.

Po paru miesiącach zadzwonił telefon: „Mamy dla was dziewczynę. Od teraz musicie pokrywać wydatki związane z utrzymaniem, porodem i prawnikami”. W sumie 400 tys. peset (dziś to 2400 euro). 40 lat temu mieszkanie kosztowało co najwyżej połowę tej sumy.

W połowie lat 80. nowo zatrudniona pielęgniarka ze szpitala położniczego San Ramón w Madrycie znalazła w chłodni ciało noworodka. Jego zdjęcie ukazało się wkrótce w popularnym tygodniku „Interviú”. Pracownicy szpitala donieśli dziennikarzom, że to „dyżurne” ciałko pokazywane matkom, którym powiedziano, iż dziecko zmarło przy porodzie.

Znaleźli się rodzice, którzy przyznali, że zapłacili szpitalowi za dziecko. Inni mówili, że w zamian za szybką adopcję byli proszeni o „dostarczenie” szpitalowi kobiety w ciąży skłonnej oddać niemowlaka. Zatrzymano 6 osób, na czele z dyrektorem kliniki, ginekologiem Eduardo Vela Vela. Szpital zamknięto, ale sprawę w tajemniczych okolicznościach też.

Sprawa noworodka z kostnicy okazała się tylko czubkiem góry lodowej. Problem w całej okazałości zaczął się objawiać w ostatniej dekadzie.

Wcześniej temat był w Hiszpanii trochę znajomy: wiadomo było, że w czasie i po wojnie domowej (1936-39) pod wpływem teorii psychiatry Antonia Vallejo Nájery o „antyspołecznej psychopatii” marksistów, odebrano „czerwonym” rodzinom 30 tys. dzieci. Wtedy chodziło jednak o politykę. Natomiast w okresie, o którym mówimy – w latach 60. czy 70. – o dziwnie rozumianą katolicką moralność. A także o biznes.

W ostatnich latach w hiszpańskich mediach zaczęły krążyć opowieści o mieszkaniach dla niezamężnych dziewcząt w ciąży, umieszczanych tam przez usiłujące zatuszować skandal rodziny, i przytułkach prowadzonych przez zakonnice, w których noworodki odbierano matkom wbrew ich woli. Na jaw wyszła rekordowa statystyka śmiertelności noworodków w niektórych szpitalach – jak w klinice O’Donell w Madrycie, gdzie w ciągu trzech tygodni zmarło w 1964 r. na zapalenie ucha 37 niemowlaków.

Rodzice lub dzieci szukające biologicznych matek próbowali sądzić się ze szpitalami, lekarzami, ośrodkami adopcyjnymi. Bez skutku. Góra lodowa majaczyła w oddali, odsłaniała kawałek, zanurzała się z powrotem.

Matka Lucrecii chciała poznać dziewczynę w ciąży, często chodziła na spacery pod klasztor świętej Izabeli, gdzie był ośrodek dla młodych matek. „Na wszystko przyjdzie czas” – powtarzały zakonnice, zagradzając jej wejście. – „Spokojnie, dziewczyna jest młoda, zdrowa i ładna”.

Prawdziwy film zaczął się po porodzie. Do rodziców zadzwoniła Montse Figueras: „Czekajcie w samochodzie z otwartymi drzwiami pod Ritzem”. Podjechali, czekali w nerwach. Nagle zza rogu wyłoniła się Montse z noworodkiem na rękach. Niedaleko, jak się później dowiedziała Lucrecia, była klinika, w której przyszła na świat. Montse wskoczyła do auta i powiedziała do matki: „To twoja córka. Gratulacje. Daj jej butelkę”. Gdy wysiadła, ojciec ruszył z piskiem opon. W domu zamknęli drzwi na wszystkie zamki.

Żeby nie było nieporozumień: wszystko miało pozory legalności, dla fundacji pracowali prawnicy. Rodzicom mówiono, że spełniają dobry uczynek. Nie zadawali zresztą za wielu pytań. „Bałam się, że dadzą dziecko następnym na liście” – mówi matka Lucrecii.

Pediatrzy, do których chodzili, byli wskazani przez fundację. Kosztowało ich to kupę pieniędzy, bo wysyłali ich do najdroższej dzielnicy Barcelony. Ale to nie wszystko. Rodzicom wciąż się nie układało, dużo się kłócili. Dotarło to do uszu pana Figuerasa. Przyszedł na chrzciny i powiedział: „Jeśli będzie tak dalej, zabiorę wam dziewczynkę”. Rodzice się przerazili. Chociaż mieli papiery, dokumenty, wszystko jak trzeba.

W domu Juana Luisa o wszystkim decydował ojciec. Był z niego macho. Nie szowinista, ale męski typ. Taki, co mówi: „Chcesz dziecko? Podpisz i nie pytaj. Nie pytaj, mówię”. Pojechał do Saragossy, zajął się formalnościami.

Było tak (tyle wie Juan Luis): rodzice jego kolegi Antonia poznali zakonnicę, która pracowała w szpitalu w Saragossie. W niedzielę na deptaku spotkali rodziców Juana Luisa, o których wiedzieli, że też chcą adoptować. Dogadali się, pojechali razem do Saragossy. Tam ojca zapytali: „Chcesz chłopca czy dziewczynkę?”. „Niech będzie synek” – miał odpowiedzieć. Kazali wrócić za parę miesięcy. Powiedzieli, że matką jest 14-latka, która zaszła w ciążę z kolegą ze szkoły. Zapłacił, na raty, 150 tys. peset. Kupa pieniędzy. Teraz Juan Luis rozumie, dlaczego on, ukochany synek tatusia, prawie go nie widywał jako dziecko. Tata przychodził z fabryki na obiad, a po południu szedł do drugiej pracy i wracał, gdy on już spał. Harował i był nieobecny dla swego jedynaka, aby co roku móc zapłacić kolejną ratę za niego.

Juan Luis i Antonio zrobili sobie testy DNA. Potwierdziły, że nie są biologicznymi dziećmi swoich rodziców, choć ich metryki mówią inaczej. Wytoczyli szpitalowi sprawę za sfałszowanie dokumentów. Została umorzona z powodu przedawnienia. Raz, drugi, trzeci. Wkurzeni, założyli stowarzyszenie poszkodowanych przez nielegalne adopcje (ANADIR). Myśleli, że w kilkanaście osób coś zdziałają. Zaczęli dostawać telefony, maile – nawet kilkaset jednego dnia.

Na początku 2011 r. złożyli zbiorowe doniesienie. 261 osób stwierdziło w nim, że są ofiarami nielegalnych adopcji. Później dołączyły się kolejne stowarzyszenia, nowe przypadki. W sumie jest ich dziś 1500.

Montse Armengou, dziennikarka katalońskiej telewizji TV3, nakręciła o „kradzionych dzieciach” dokument: – Wybuchła psychoza – mówi dziś dziennikarka. – Zostałem adoptowany, bo mama mnie nie chciała, czy mnie jej odebrano? Wielu ludzi, którzy złożyli doniesienie do prokuratury, nie było ofiarami przestępstwa. Ale wielu, którzy nic nie podejrzewają, pochodzi z nielegalnej adopcji.

Weźmy przykład fundacji Figuerasów z Barcelony, który Montse Armengou zna najlepiej. Legalnie zarejestrowanej organizacji, która – w co nie wątpi – pomogła wielu ludziom. Wyobraźmy sobie jednak bezdzietnych państwa Pérez. Szczęśliwych, bo znalazła się młoda María, która nie chce swego dziecka. María mówi sąsiadom, że jedzie do szkoły z internatem i całą ciążę spędza u zakonnic. Państwo Pérez wpłacają zaliczkę na jej utrzymanie i opłaty administracyjne. Koszty są mocno zawyżone, bo trzeba podzielić pieniądze między zakon, prawników, lekarza, fundację. Po porodzie, na widok buźki bobasa, dziewczyna decyduje, że jednak go nie odda. No i klops, bo państwo Pérez zdążyli sporo zapłacić.

Na niekorzyść dziewczyny działa prawo do anonimowego porodu, funkcjonujące w Hiszpanii do połowy lat 90., zgodnie z którym biologiczna matka miała prawo utajnić swą tożsamość. Zapis, który miał służyć ochronie prywatności, stał się parasolem dla nielegalnych adopcji.

María, młoda samotna matka w niechcianej ciąży, mogła więc w ogóle nie istnieć. Wśród osób, które złożyły doniesienie, jest bowiem wielu rodziców, którzy twierdzą, że zostali oszukani w szpitalu, a ich dziecko wcale nie zmarło po porodzie.

Jak Ana Páez z Mataró pod Barceloną.

Zaczęła o tym mówić niedawno, bo wcześniej był to w rodzinie temat tabu. Mąż, introwertyk, jeszcze bardziej się w sobie zamknął, ona też postanowiła: rozdział zamknięty. Ale miała w sobie niedomknięty ból. Jak krewni zaginionych, porwanych, poległych: dopóki nie zobaczą ciała, nie uwierzą. Ona żyła w poczuciu winy; nie była na pogrzebie, nie pożegnała.

To była pierwsza ciąża, niedługo po ślubie. Radosna, wyczekiwana. Rok 1980. Pojechała rodzić do szpitala Vall d’Hebron w Barcelonie, bo mieli najlepszy w Katalonii oddział położniczy. Kilkunastopiętrowy szpital, który działa do dziś, był dla niej wielki jak świat.

Była dopiero w siódmym miesiącu, więc wstrzymywali jej poród trzy dni. Niewiele pamięta, musieli ją czymś nafaszerować. Była sama, mąż i rodzice nie zdążyli dojechać. Pamięta tylko jęk dziecka – nie krzyk, ale jęk właśnie – i szept położnej, bo to chyba położna była, nikt się jej przecież nie przedstawił: „Nie podobają mi się te oczka”.

Długo leżała sama. Potem przyszedł lekarz i powiedział: „Jedna na sto i padło na ciebie”. Wiedziała, że to wyrok. Nie pokazali jej ciałka – żeby, jak mówili, nie zostawiać przykrych wspomnień. Nie widzieć, znaczy łatwiej zapomnieć: tak się wtedy myślało. Powiedzieli, że wszystkim się zajmą, że szpital organizuje pochówek dzieci zmarłych przed upływem 24 godzin.

Później położyli ją w sali z innymi matkami, żeby „nie nabrała uprzedzeń do dzieci”. Parę dni cierpiała cicho, twarzą do ściany, odrętwiała, pusta.

José Salvador z Terrassy, położonej pół godziny drogi od Barcelony, nie miał czasu na żałobę, bo 48 godzin po pogrzebie musiał być w fabryce. Miał mieszkanie do spłacenia, został sam z dwuletnią córką. Płakał więc co dzień przy maszynach.

– Taka sytuacja zdarza się tylko raz w życiu – mówi. – Wchodzisz do szpitala o 22 z żoną w ciąży, wychodzisz o dziewiątej rano bez żony i dziecka.

Pamięta wszystkie szczegóły. Poród zaczął się o 22. O 4 rano urodziła się córka, ładna dziewuszka. Przyszła pielęgniarka, zawinęła ją w ręcznik i zabrała. Myślał, że będą ją myć i ważyć, bo pierwszą córkę na jego oczach myli. Ale nigdy więcej jej nie zobaczył.

U żony zaczęły się komplikacje. Lekarze orzekli, że trzeba jechać do Barcelony, stan ciężki. Pół godziny po przyjeździe żona zmarła. Wpadł w szał. Dali mu zastrzyk. Do domu wrócił rano. O córkę był spokojny, wiedział, że jest w szpitalu. Opłakiwał żonę, gdy przyszli znajomi, prosto ze szpitala. „Jak dziewczynka?” – zapytał. „Nie żyje”. Ze szpitala nawet do niego nie zadzwonili.

Poszła siostra, chciała zobaczyć ciałko. Już w kostnicy, nie można – powiedzieli. Nie dali żadnych wyjaśnień, ale trzeba powiedzieć, jak było: sam o to nie prosił. Myślami był przy żonie, miała tylko 22 lata i mu zmarła. W szpitalu powiedzieli, że matkę i córkę pochowają razem.

Pogrzeb był 23 listopada 1975 r., tego samego dnia chowali generała Franco. Na cmentarz przyszedł ze szpitala mężczyzna z trumienką. Matka José chciała ją otworzyć, zobaczyć wnuczkę, ale się nie dało. Przyszła też jedna z położnych. – Tak się przejęła, że je obie naraz straciłem – wzruszył się wtedy. Chciał podziękować, ale nie podeszła złożyć kondolencji. Dziś sądzi, że pewnie miała skontrolować, czy wszystko dobrze idzie.

U Any Páez z Mataró alarm włączył się po 24 latach od porodu: co 25 lat opróżniają zbiorowe mogiły. Bzdura, nie wie, gdzie to usłyszała. Ale postanowiła: znajdę szczątki córki i pochowam w rodzinnym grobie.

Zaczęła chodzić po urzędach, szpitalach, cmentarzach. W dokumentach ze szpitala odnalazła opis dziecka po porodzie: zdeformowane ciało i stópki trzy razy większe od normy. Boże, pomyślała i od razu poczuła się winna, chyba w takim razie lepiej, że umarła. Ale w urzędzie stanu cywilnego, do którego szpital powinien był przekazać informacje o zgonie, okazało się, że jej córka nie figuruje. A nie można przecież pochować dziecka bez rejestracji; nawet urzędniczka powiedziała, że to niemożliwe.

Później dostała jeszcze inny raport ze szpitala, którego wcześniej nie widziała. W nim: odcisk stópki jej córki. Na oko całkiem zwyczajny. Tak wygląda stopa niemowlaka trzy razy większa od normy?

José Salvador nie myślał, że mu córkę ukradli. Ale to gadanie w telewizji o testach DNA i ekshumacjach przekonało go: otwieram niszę. Na pozwolenie z sanepidu, dokumenty z urzędu stanu cywilnego, notariusza, cmentarz i testy poszło 4000 euro. Ale musiał to zrobić. Bo zostało mu z tyłu głowy: nie widział ciałka, bo na to nie nalegał.

W dniu ekshumacji poszedł na cmentarz ze starszą córką, tak jak 25 lat wcześniej na pogrzeb. Ludzie z laboratorium już czekali. Trumna żony była w rozpadzie. A skrzyneczka z dzieckiem nietknięta. Dowiedział się, dlaczego jego matka nie mogła otworzyć trumienki: była zabita gwoździami. Żeby dziecko nie uciekło? Myślał, że w środku nie ma nic, może kamień. Ale dziecko było, i to zakonserwowane, jak lalka. Trochę się zdziwili.

Koniec historii, pomyślał, i mu nawet ulżyło.

Po paru dniach dostał telefon z laboratorium: dziecko w trumnie to nie dziewczynka, ale chłopiec. Potem kolejny: dziecko nie jest jego. Trzeci telefon: ani jego żony.

Lucrecia mówi, że szukanie prawdy jest jak walenie głową w mur.

Nie istnieją już szpitale i ośrodki adopcyjne, w których doszło do przestępstwa; nie żyje większość sprawców i świadków. Gdy jako młoda dziewczyna znalazła w papierach nazwisko lekarza, który przyjął ją na świat, ten wciąż prowadził praktykę, choć był już po siedemdziesiątce. „Daj sobie spokój, znajdziesz rzeczy, które ci się nie spodobają” – nawrzeszczał na nią. Kazał ją wyrzucić.

Do klasztoru poszła, gdy sama była w pierwszej ciąży. Teraz albo nigdy – powiedziała sobie. „Chcę zobaczyć papier, w którym matka się mnie zrzeka” – prosiła. Ale na siostry nie było siły. Wracała wiele razy, mówiły jej różne rzeczy, że wszystko się spaliło i inne bzdury.

Juan Luis też próbował wziąć sprawy w swoje ręce. Pojechali z Antoniem do zakonnic do Saragossy. Miał ukrytą kamerę i udawał, że jest ciężko chory, umiera. „Niech matka przełożona pomoże mi odnaleźć rodziców” – błagał. Wziął ją za rękę, całował. Brzydził się, w końcu może to ona go sprzedała. Wreszcie się rozpłakał, a ona zaczęła puszczać farbę. Ale gdy mówiła: „Mam zeszyt, w którym zapisywałam wszystkie imiona”, weszły inne zakonnice i niczego się więcej nie udało mu z niej wyciągnąć.

Niedawno Juan Luis odkrył – dzięki pomocy dziennikarza z Saragossy, Ramona Campo – że zakonnica ma spory majątek: trzy mieszkania w Saragossie plus ziemię w Katalonii. Jak to możliwe, że siostra zakonna ze skromnej rodziny, która nigdy nie pracowała, ma nieruchomości warte milion euro?

Z 1500 spraw dotyczących nieprawidłowych adopcji umorzono, jak dotąd, jedną czwartą. Niektóre zostały umorzone, gdyż stwierdzono odstąpienie dziecka za obopólną zgodą. Większość z braku dowodów lub przedawnienia.

W październiku 2011 r. po raz czwarty umorzone zostało śledztwo w sprawie adopcji Juana Luisa. Mówi, że dotarł do ściany. Państwo nie chce się zająć jego sprawą, więc on chce się teraz domagać odszkodowania za to, że żyje ze sfałszowanymi dokumentami. Nie pozostało mu nic innego.

Lucrecia znalazła niedawno w internecie kobietę, która mogła być w ośrodku w tym samym czasie co jej matka. Powiedziała jej, że jest podobna do Celii, dziewczyny najbardziej energicznej z całej grupy, która wszystkim dodawała otuchy. Czyli dokładnie takiej, jak ona.

Jeszcze do niej nie zadzwoniła. Ma 41 lat, a szuka, odkąd skończyła 15. Kiedyś bardzo to przeżywała, teraz próbuje się zdystansować. „Tato, nie wydało ci się dziwne, że czekasz na dziecko w samochodzie z otwartymi drzwiami?” – zapytała niedawno ojca. Patrzył na nią długo i powiedział tylko: „Co mam ci powiedzieć? Są ludzie, którzy dla dziecka zrobiliby wszystko. Gdyby kazali im pojechać na szczyt wieży Eiffla, też by to zrobili”.

José złożył zeznania w prokuraturze i czeka. A głowa nie przestaje myśleć. Przez 35 lat córki nie miał, a teraz się okazuje, że może jednak tak. Ale jak go sama nie szuka, to pewnie nigdy się nie znajdą. Z jednej strony mu źle, z drugiej dobrze. Żyje, jakby to powiedzieć, dryfując.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18-19/2012