Do widzenia, Kropeczko

W internecie można odnaleźć wpisy matek żegnających się ze swymi kilkumilimetrowymi dziećmi. Nazywają je: Fasolka, Kruszynka, Muszelka, Groszek.

14.10.2008

Czyta się kilka minut

/fot. Grażyna Makara /
/fot. Grażyna Makara /

Stuprocentową przyczynę rzadko udaje się ustalić. Wiadomo, że najczęściej chodzi o wadę genetyczną, bezobjawową infekcję czy problemy hormonalne, tymczasem poronienie traktuje się jak wstydliwą wpadkę.

Czy pani farbuje włosy?

Monika Nagórko ma pięcioro dzieci. Troje po tej, dwoje po tamtej stronie. Największe ma 125 cm wzrostu, najmniejsze, Ania, 6 milimetrów, Kubuś, zdążył urosnąć do 17. Kiedy Pawełek, ten największy, skończył rok, usłyszał od rodziców: "W brzuszku mamy jest dzidziuś". Oglądali wspólnie rysunki płodu, bawili się w głaskanie stópek.

15 marca (do dat Monika Nagórko - matematyk - ma pedantyczną pamięć) zaczyna plamić. Kiedy na USG lekarz stwierdza: "Serce dziecka od dwóch tygodni nie bije", myśli: "To nieprawda. To sen". Później dowie się, że kobieta w szoku potrafi zapytać: "Czy jest na to jakieś lekarstwo?", bo przecież tak o siebie dbała, bo tak bardzo tego dziecka chciała. Powszechna wiedza o poronieniach jest taka, że trzeba się o nie postarać: ćpać, pić... W poradnikach medycznych informacji o przebiegu poronienia nie ma, więc sądzi się, że to taka obfitsza miesiączka. - Głupio się sądzi - mówi Monika. W drodze do szpitala już bardzo krwawi, ma bolesne skurcze. Na izbie przyjęć tłum, pielęgniarki poirytowane. Lekarz, do którego trafia, warczy: "Nie łaska pęcherz wypróżnić?". Bada ostro, szybko. Monika: - Wyję na tym fotelu z bólu, a położna pyta: data urodzenia, adres, imiona rodziców. Ja do niej: "Proszę wpuścić męża, wypełni formularz". Nie zgodzili się. A za kotarą słychać bicie serca cudzego dziecka: jakąś pacjentkę podłączyli do aparatu KTG.

Potem czas się rozciąga, jak sekwencje filmu z zepsutego projektora. Miejsce akcji: korytarz. Brak wolnych łóżek, trzeba czekać, to znaczy zmieniać przy ludziach podpaski, chować twarz. A tu ktoś z personelu wciska do rąk ankietę. Jedno z pytań: "Czy pani farbuje włosy?". A więc to jednak sen - przemyka jej przez głowę - bo we śnie absurd jest usankcjonowany.

Naraz - w drugiej, może czwartej godzinie czekania - ze zgiełku, pojękiwań wyłania się dziwnie znajoma postać. Monika patrzy, a to Pan Bóg. Nie żeby Go wcześniej nie spotykała. Chodzi o to, że On nie wygląda jak zarządca wszechświata, tylko płacze, po prostu zanosi się na korytarzu zupełnie jak Monika. Jest taki, jak w wierszu ks. Twardowskiego o Łazarzu, przy którym stanął Jezus. Kiedy później znajomi będą pocieszać: "Bóg tak chciał", zaprotestuje: "Nieprawda. On tam ze mną płakał".

Miejsce akcji zmienia się, zabierają ją na USG, na piętro. Dwie lekarki wydają komendy: "Pani się położy. Pani wstanie. Pani siada". Zero informacji. Wreszcie jedna do drugiej: "TEGO się nie da uratować". Monikę jakby ktoś zdzielił: jak mogą o jej dziecku mówić TO. I znowu z Panem Bogiem sobie płaczą.

Akcja wraca na korytarz ("Pani czeka, anestezjologa nie ma"), a Pan Bóg za Moniką tup, tup. Po trzech godzinach pojawia się anestezjolog; sala zabiegowa otwarta, jacyś obcy ludzie wchodzą, wychodzą, harmider. "Czy mąż też mógłby wejść?" - pyta Monika. Pielęgniarka kręci głową: "Po co? Krocze oglądać?". Przywiązują do fotela, żeby się nie ruszała, usypiają, łyżeczkują - czyszczą macicę, żeby nie doszło do zakażenia martwymi tkankami. Kiedy się budzi z narkozy, Ani - że to dziewczynka, wiedzieli z badań genetycznych - po tej stronie już nie ma. Myśli: "Jak najszybciej uciec". Ostatnie szpitalne wspomnienie to reklamy środków antykoncepcyjnych na ścianach klatki schodowej, z hasłem "Nie zachodzę. Nie tyję".

"Boże - modli się - jak ja bym chciała zajść, przytyć".

Wysłuchał: dwa miesiące później Monika przekazuje nowinę mężowi. Pod koniec pierwszego trymestru jadą na USG. Zabierają Pawełka, żeby zobaczył brata - bo tym razem czują, że to chłopiec, Kuba. Są w dobrych nastrojach, żartują, przecież ósmy tydzień dawno za nimi, najgorsze minęło. A tu lekarz milczy i milczy. W końcu odzywa się: "Ludzik się odmeldował".

W szpitalu potwierdzili (zawsze się potwierdza): dziecko nie żyje. Lekarz spytał, czy chciałaby je zobaczyć. Chciała, więc odwrócił monitor. Popatrzyła: główka, rączki, nóżki - tak się z Kubą pożegnała. To był piątek. Za oknem przejeżdżała Masa Krytyczna - happening rowerzystów. Transparenty "Więcej rowerowych ścieżek" wryły się w jej pamięć; dla niej śmierć do dziś przyjeżdża rowerem.

W sobotę dają leki na wywołanie krwawienia i słoik na mocz. "Jak będą tkanki, proszę zawołać" - poleca pielęgniarka. "O co im chodzi, jakie tkanki?" - myśli w popłochu Monika, bo kobiety się nie uprzedza, że podczas poronienia może ujrzeć własne dziecko. Bywa, idzie się do toalety i w panice je wyławia, gdy woda już się spuszcza. Więc jak rano lekarka mówi, że Kuba ciągle w środku, to kamień jej spada z serca, ale pani doktor dziwi się, że ona tak się przejmuje, bo "jedenasty tydzień, to jeszcze nie człowiek". Monika: - Po tych słowach szłam na łyżeczkowanie i wyłam.

Kilka godzin później do sali zagląda kapelan. "Wszystkie zabiegi się udały?" - zagaduje, choć wie, że tu leży kobieta po utracie. - Co miałam odpowiedzieć? - denerwuje się Monika. - Że czyszczenie macicy z Kuby się powiodło?

Odwróciła się, zamilkła. Parę miesięcy tak milczała. Aż jednej niedzieli uklękła w konfesjonale: "Proszę księdza, ja poroniłam dwoje dzieci. Ciężko mi". A on: "Najgorsze, że ich nie ochrzciłaś". Znowu zamilkła. Miała tłumaczyć, że pod narkozą, z przywiązanymi nogami, martwego dziecka ochrzcić się nie da? Że zwykle szpitale te dzieci utylizują?

Ale po pewnym czasie ksiądz sam się do niej odezwał. "Poroniła moja siostra - zwierzył się. - Niech mi pani poradzi, jak mam z nią rozmawiać, jak pocieszyć". Za tamte słowa przeprosił. Zaprzyjaźnili się.

Czy pani da 50 złotych?

Dagmara Przychodzka, studentka biologii, ma troje dzieci. Wszystkie po tamtej stronie. Pierwszy, Jakub, planowany nie był. Niezłe z niego ziółko - jak tylko się począł, wymyślił kombinację słodkich żelków z marynowanymi pieczarkami, które pochłaniała w ogromnych ilościach, a Jurek, jej chłopak, biegał od sklepu do sklepu jak w transie.

Rodzić postanowili w warszawskim szpitalu, który chwaliły koleżanki. Ustawili się w kolejce o szóstej rano, by zapisać się do przyszpitalnej przychodni - taki wymóg. Była późna jesień, pierwsze mrozy, a kobiety na tym zimnie stoją z dużymi brzuchami, niektóre w 30. tygodniu, większość odchodzi z kwitkiem, bo miejsc brak.

Gdy minął pierwszy trymestr (brzuch Dagmary już się zaokrąglił), coś zaczęło ją niepokoić; jak nożem uciął skończyły się mdłości, a mięśnie brzucha jakby zelżały. "Boję się" - zwierzyła się matce.

Listopadowy wieczór, gabinet USG. Lekarz nie odrywając wzroku od monitora, wylicza: "Tu są rączki, tu nóżki" - i Dagmara oddycha z ulgą, ale tylko przez chwilę, bo zaraz słyszy: "Ale przykro mi, dziecko nie żyje".

Spojrzała na ścianę, pomyślała: "Uderzę w nią głową". Jak dotarła do domu, nie pamięta.

W szpitalu nie może spać, chodzi po korytarzu w tę i z powrotem, gdy naraz coś mokrego spływa jej po nogach - odeszły wody płodowe. Nikt jej nie powiedział, że przy poronieniu też odchodzą, więc przerażona zamyka się w toalecie - ma szczęście, że akurat wolna i przy pokoju, w którym leży. W tej toalecie mdleje z upływu krwi. Znów ma szczęście: akurat odwiedza ją matka i alarmuje pielęgniarki.

- Łyżeczkowanie w takim stanie jest błogosławieństwem - uważa Dagmara - ale ono się kończy, gdy budzisz się z narkozy. Wtedy atakuje poczucie straty.

Jedzie windą na jakieś badanie, a tu wsiada kobieta z noworodkiem przy piersi i już poczucie straty podszeptuje: "Widzisz, ona mogła urodzić, ty nie". Siedzi w domu, przekłada z miejsca na miejsce niemowlęce ciuszki podarowane przez znajomych, a poczucie straty jątrzy: "Widzisz, twoje dziecko ich nosić nie będzie". Raz na klatce schodowej sąsiadki rozprawiają o kobiecie z pobliskiego bloku, która poroniła w piątym miesiącu i rzuciła się z okna. "A przecież młoda była, jeszcze dzieci mogła mieć" - zdumiewają się, jakby nie wiedziały, że jednego dziecka nie da się zastąpić drugim, przecież to nie proszek do prania. I poczucie straty kusi: "A może zrobić to, co ona?". Dopiero po pogrzebie te myśli wyciszą się, zbledną.

Pochować dziecko chcieli od razu, więc szpital - co w Polsce praktykuje się wciąż rzadko, choć prawo pozwala - zabezpieczył szczątki, wydał zaświadczenie dla USC, że urodziło się martwe. W rubryce płeć wpisali, że chłopiec, bo tak czuli; nadali mu imię. W rubryce nazwisko panieńskie matki - powiedziano im, że w świetle prawa Jurek nie jest ojcem, bo nie mają ślubu. Miesiąc ta biurokracja trwała. Resztą zajął się zakład pogrzebowy.

Przychodzi Dagmara do kancelarii kościelnej, żeby ustalić datę pochówku, a ksiądz: "Może przynajmniej 50 złotych pani da". Nie miała, bo przez to wykrwawienie dostała anemii i jest na rencie, a leki drogie. Więc zrobiło się jej głupio.

Pogrzeb odbył się na dwa dni przed Wigilią. Trumienkę z imieniem i nazwiskiem synka złożyli we wspólnej mogile, bo na tym cmentarzu jest miejsce dla dzieci utraconych, ale coraz ciaśniejsze, tylu zgłasza się chętnych. Pomyśleli: "Jak inne mogą leżeć we wspólnym grobie, to nasze też".

Na drugą ciążę czekali rok, który strasznie się dłużył. Bo po poronieniu kobieta albo odrzuca myśl o ciąży ("A jeśli znowu urodzę śmierć?"), albo chce zajść natychmiast. Ona chciała.

W siódmym tygodniu jedzie na USG. Serce dziecka jeszcze bije, ale wolniej niż normalnie. Kilka dni później zamiera. Miejsc w szpitalu nie ma, każą czekać. Dziewięć dni być w ciąży nie ciąży. - To tak - mówi  Dagmara - jakby ktoś cię zatrzasnął w kapsule między życiem a śmiercią. Nie ma tam ognia, ale piekło jest.

Dziewiątego dnia, już krwawiącą, zabiera z ulicy pogotowie. Na izbie przyjęć dyżurna lekarka ma pretensje, że przywieźli ją cztery godziny przed wyznaczonym terminem. "To co? Mam roniącą do domu odesłać?!" - złości się lekarz z karetki. Kłócą się nad jej głową. A ona do dziecka w myślach, pośpiesznie: "Żegnaj, kropeczko".

W internecie można odnaleźć liczne wpisy matek żegnających się ze swymi kilku- czy kilkunastomilimetrowymi dziećmi; znajdują dla nich podobne określenia: Fasolka, Kruszynka, Muszelka, Groszek.

Wkrótce Dagmara pożegna kolejne. Po tym trzecim razie medycy poinformowali, że teraz jej i Jurkowi przysługują badania dla ustalenia przyczyn, bo przekroczyła w poronieniach średnią statystyczną i prawdopodobieństwo, że donosi dziecko, maleje.

Więc krok po kroku te badania wykonują. - A jeśli ta przyczyna się nie znajdzie, a jeśli będzie nie do pokonania - pyta Dagmara, gapiąc się w jeden punkt na ścianie - co ja ze sobą zrobię?

Jak mam się podnieść?

Marta Falkowska ma po tamtej stronie Gabrysię, po tej Jasia. Gabrysia wzięła się z cudu. Lekarz nadziei na ciążę nie dawał - radził myśleć o in vitro albo adopcji.

Z początku na Pana Boga za to krzyczy albo nie odzywa się wcale: bo przecież taka porządna była, grzeczna, a On jej pragnienie macierzyństwa odrzucił i schował się, jakby nigdy nic, za swój majestat. "No powiedz, co Ci zrobiłam?" - próbuje Go wywołać. Gdzieś po miesiącu Pan Bóg reaguje: - Poczułam, jakby ktoś wziął mnie za rękę i prowadził - opowiada Marta. Jeszcze nie wie dokąd ani po co, ale uspokaja się. Pierwszy raz w życiu zaczyna przyglądać się macierzyństwu z ciekawością, drąży jego naturę. Pyta: czy tak bardzo pragnie dziecka, bo wszyscy naokoło je mają? Kto jest w tej relacji centrum: ona czy ono? Co w niej ważniejsze: egoizm czy miłość? W końcu, zdumiona, przyznaje przed sobą: - Ja do macierzyństwa nie byłam przygotowana.

Tylko co począć ze świadomością, że teraz jest inaczej, też nie wie.

Wtedy spada z nieba Gabrysia. - Może On mi mówi: "Jeśli dojrzałaś do takiej miłości, to, proszę bardzo, wypróbuj ją?" - rozmyśla Marta. Z wielkiej radości od razu wybierają imię, przekonani, że to dziewczynka.

W dziesiątym tygodniu lekarz wyrokuje: "Człowieczek obumarł". I Marta znów na Pana Boga krzyczy albo nie odzywa się do Niego wcale. A przecież dzieją się już rzeczy niezwyczajne. W szpitalu Świętej Rodziny, do którego trafia, nie kładzie się roniących na położnictwie, żeby nie dołować ich widokiem rodzących, tylko na ginekologii. Lekarz bierze na siebie całą biurokratyczną procedurę na izbie przyjęć. Specjalnie wyznaczona pracownica dba o zabezpieczenie ciałek do pochówku, a dyrekcja wysyła do zbolałych pacjentek list z wyrazami współczucia. Jest psycholog, który próbuje zdjąć z nich ciężar winy ("Może to się stało dlatego, że nie wzięłam we wtorek witamin, że zdenerwowałam się na teściową, że się za mało modliłam..."). Na koniec szpital szybko wystawia dokumenty, a zaprzyjaźniony ksiądz bez problemów odprawia pogrzeb - choć kapłani często godzą się tylko na poświęcenie trumny (pokropek), pod pretekstem, że dziecko nie było ochrzczone.

Minie kilka dni, zanim Marta przyzna: "To ręka Opatrzności". Wydawać by się mogło: uporała się ze stratą, nawet pociesza najbliższych: "Na pewno dziecko umarłoby później albo byłoby chore, tak, widać, miało być". Jako pracownik naukowy, rzuca się w wir uniwersyteckich zajęć. Aż do dnia, kiedy dowiaduje się o ciąży bratowej.

- Rozsypałam się - mówi - na kawałki.

Znów krzyczy na Boga: - No powiedz, jak ja mam się z tego podnieść?! - W sklepie, autobusie, osaczają ją ciężarne kobiety, mogłaby przysiąc, że w ciąży są wszystkie. Wszędzie czyhają rozbrykane dzieci.

Kiedy po roku spadnie im z nieba Jaś, swój brzuch będzie chciała schować przed światem. Bo a nuż minie na ulicy kobietę po stracie, a nuż tamta pomyśli: "Boże, dlaczego nie ja?".

Ale to doświadczenie zaowocuje w jeszcze jeden sposób: ze świata przewidywalnego, stabilnego przeniesie Martę w świat, w którym wszystko się może zdarzyć. W tym świecie Pan Bóg to nie maszynka do spełniania życzeń. Nie oddala cierpienia, tylko stoi w nim obok. "To nie jest gorszy Bóg - doszła do wniosku Marta - bo bliższy". I przestała krzyczeć.

Czy to pierwsze dziecko?

Pewnego wieczora po drugim poronieniu Monika Nagórko siadła do komputera i swoimi szpitalnymi przeżyciami podzieliła się na portalu "Nasz Bocian". W mig pojawiło się kilkaset wpisów. W Polsce co roku roni 40 tysięcy kobiet - większości z nich zabrania się pamiętać. "Nie rozmawiajmy o tym" - radzą ciotki, "Nie płacz" - nakazują matki, "Bóg dał, Bóg wziął" - pomniejszają stratę księża, choć psychologowie są zgodni: trzeba płakać. "Możliwość rozmawiania o swoich przeżyciach pomaga przeżyć żałobę" - pisze Izabela Barton-Smoczyńska, autorka poradnika "O dziecku, które odwróciło się na pięcie". Stłamszona żałoba wzmaga ból.

Na Zachodzie o tym wiedzą, tam pamiętać wolno. Działają stowarzyszenia, które proponują rodzicom wykonanie pożegnalnych fotografii dziecka. Personel medyczny odciska na kartce ślad stópki, daje na pamiątkę matce. Szpitale - jak w Niemczech - raz na kwartał organizują godny pochówek dzieci, których rodzice nie zabrali, i powiadamiają ich o tym. Liberalny zeświecczony świat lepiej sobie poradził z tym problemem społecznym niż my.

Z kilkoma dziewczynami poznanymi w internecie Monika Nagórko zamarzyła, żeby u nas było jak na Zachodzie, dlatego zaczęły drukować ulotki i rozprowadzać je po szpitalach i parafiach. Przygotowywały prezentacje dla uczelni medycznych. Po roku założyły Stowarzyszenie Rodziców po Poronieniu i jego stronę internetową www.poronienie.pl. To na tej stronie poznały się z Martą, tu szukała wsparcia Dagmara.

Bo nie pamiętać się nie da. Karmiąc dwumiesięcznego Jasia, Marta myśli: "Gabrysia już by raczkowała, już by jadła zupkę". Kiedy ludzie pytają, czy to jej pierwsze dziecko, odpowiada: "W zasadzie". Albo mówi: "To pierwszy syn".

Dzieci po tamtej stronie czasem im się śnią. Rosną razem z dziećmi po tej. Idą do przedszkola, do pierwszej komunii, od słońca przybywa im piegów. Są. Monika Nagórko czuje, że cała jej piątka ma ze sobą kontakt. Jak spytać Pawełka, ile ma rodzeństwa, pokaże cztery palce. Uściśli: "Julcię i Piotrka tutaj, a Anię i Kubę w niebie".

- Niebo jest super - uważa Dagmara. - Moje koło ratunkowe.

Gdy tam dotrze, najpierw zabierze swoją trójkę na pizzę. Potem na zielone pastwiska. Pohasają.

Jeżeli szukasz informacji, zajrzyj do serwisu prowadzonego przez Stowarzyszenie Rodziców po Poronieniu: www.poronienie.pl .

Jeżeli szukasz pomocy psychologa, możesz skontaktować się z Fundacją Drabina Rozwoju: www.drabina.org

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2008