Gra Ahmeda

Zamknięte granice na szlaku bałkańskim nie oznaczają, że ruch migrantów w Europie ustał. Znaczy to tylko, że na przemycie ludzi można zarobić fortunę.

17.04.2017

Czyta się kilka minut

W okolicy dworca kolejowego w Belgradzie, marzec 2017 r. /  / Autorem zdjęcia jest afgański imigrant, występujący pod pseudonimem John Refugee
W okolicy dworca kolejowego w Belgradzie, marzec 2017 r. / / Autorem zdjęcia jest afgański imigrant, występujący pod pseudonimem John Refugee

Kiedyś były tu magazyny celne. Teraz w opuszczonych budynkach przy dworcu kolejowym w centrum Belgradu mieszka może tysiąc ludzi.

Utknęli tu w drodze na zachód Europy. Bez ciepłej wody, ogrzewania. Z toaletami typu toi toi, postawionymi dopiero niedawno przez wolontariuszy.

Większość pochodzi z Afganistanu. Jest też trochę Pakistańczyków. Albo nie ma dla nich miejsca w serbskich ośrodkach dla uchodźców, albo boją się deportacji. Przetrwali kilkunastostopniowe mrozy. Żyją wśród śmieci, szczurów i dymu z palenisk. Ale wielu z nich znosi to z godnym podziwu poczuciem humoru.

– Witamy w białym domu. Przepraszam, w czarnym – uśmiecha się Razi.

Razi, Afgańczyk, ma 20 lat. Mówi, że w Kabulu studiował informatykę. Wyjechał, bo po prostu chciał wreszcie żyć w bezpiecznym miejscu. – Myślałem, że Europa ma dobre serce. Ale się myliłem. Mogę jeszcze zrozumieć, że nie chcą nas wpuścić. Ale żeby szczuć psami i bić na granicy, jak to robią Węgrzy? – patrzy z wyrzutem.

W Europie nie podejmie zapewne studiów. Raczej będzie musiał pracować w jakimś sklepie, być może prowadzonym przez rodaków. Ale nie buntuje się, na razie schował ambicje do kieszeni. Chce przede wszystkim spokoju.

Dobrze nam się rozmawia. Mówię mu, iż mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

Następnego dnia rano podchodzi jego znajomy: – Raziego już tu nie ma. Pojechał spróbować gry.

Ruch na szlaku

„Game” – tak mieszkańcy baraków mówią na próbę nielegalnego przekroczenia granicy. Każdy z nich ma ich wiele na koncie.
Reyaz twierdzi, że dojechał aż do Paryża. Fakt, na Facebooku ma zdjęcia z wieżą Eiffla w tle. Po roku go deportowali. Zaczyna europejską wędrówkę prawie od zera.

Abdul próbował się wydostać stąd osiem razy. Raz udało mu się nawet dotrzeć do Zagrzebia, ale zawróciła go chorwacka policja. Twierdzi, że przed odesłaniem do Serbii prawie złamali mu nos.

Jego sąsiad, też Afgańczyk, rodem z Dżalalabadu, dotarł już do Niemiec. Abdul się tym cieszy, bo mówi, że chłopak nie zna życia, że pierwszy raz wyjechał z domu i zaraz tak daleko. – Ja będę próbował dalej. Może w przyszłym tygodniu – mówi.
Takich historii są tu setki.

Choć tzw. szlak bałkański pozostaje od ponad roku zamknięty, na granicy węgierskiej wznosi się 4-metrowy płot z drutem żyletkowym, a unijny program relokacji ledwo działa, to w Belgradzie widać jak na dłoni, że ruch migracyjny w Europie tak naprawdę wcale nie ustał. Zszedł tylko do podziemia. Także kryminalnego.

W raporcie jeszcze z lutego 2016 r., poświęconym przemytowi ludzi, Europol szacował, że przemytnicy zajmujący się przerzutem migrantów po Europie mogli zarobić w 2015 r. między trzy a sześć miliardów euro. Danych za rok 2016 wciąż nie ma, ale zapewne zarobili dużo więcej, bo zamknięte granice wzmogły popyt na ich usługi. Według Europolu z usług przemytników korzysta 90 proc. tzw. nieudokumentowanych migrantów, przybywających do Unii Europejskiej.

– Belgrad to skrzyżowanie między południem i północą, między Unią i obszarem spoza Unii – mówi Andrea Contenta z belgradzkiego oddziału Lekarzy bez Granic.

W Serbii przebywa dziś ok. 8 tys. uchodźców: z Afganistanu, Iraku, Syrii. Codziennie dochodzą nowi. Trudno oszacować, ilu. Urząd Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ w pierwszym tygodniu marca odnotował przybycie 200 osób. Ilu wyjeżdża dalej? Też nie wiadomo. Węgry, zgodnie z ustalonymi przez siebie kwotami, wpuszczają zaledwie 200 uchodźców na miesiąc.

Głównie rodziny z dziećmi, które zwykle kontynuują potem podróż na zachód.

Jednak i tak do Austrii – także przez Słowenię i Chorwację – dociera około 2,5 tys. uchodźców miesięcznie.

Przemytnicze know-how

Ahmed, młody mężczyzna z fantazyjnie ostrzyżonymi włosami, jest w Belgradzie już od paru miesięcy. Pochodzi z okolic Kabulu, ma dopiero 21 lat, ale mówi, że zdążył się w życiu napracować: pracował w firmie importującej sprzęt komputerowy z Chin, dużo podróżował.

Podnosi koszulkę i pokazuje pokryty bliznami brzuch. Mówi, że ktoś go postrzelił, w Afganistanie, kiedy jechał na rowerze. Może to był przypadek, może miał jakichś wrogów? Sam nie wie. – Wiłem się na drodze jak wąż, nikt nie chciał mi pomóc. Życie ludzkie nie jest nic warte. Podobno Afganistan to bezpieczny kraj. Tylko z jakiegoś powodu obcokrajowcy poruszają się tam w konwojach.

Kto chciałby żyć w takim miejscu?

Przemytnika znalazł jeszcze w Kabulu. Nie było to trudne, zapewnia. Każdy tam zna kogoś, kto wyjechał. Przechodząc z rąk do rąk, Ahmed przejechał więc przez Iran, Turcję, Bułgarię. Podróżował z grupą. Dostawali numery telefonów, adresy. Ktoś ich gdzieś odstawiał, ktoś inny odbierał. Czekali w hotelach. Przedzierali się przez lasy. Opowiada, że w Bułgarii przemytnik przystawił mu do klatki piersiowej pistolet i okradł, a potem zostawił w lesie.

Ahmed nie wie, ile dokładnie go to wszystko kosztowało. Ale pewnie już jakieś sześć, może siedem tysięcy euro.

No i utknął tu, w Belgradzie.

Mówi, że już cztery razy próbował się dostać na Węgry. Bez skutku. Przemytnicze know-how polega na tym, że wie się, gdzie przeciąć siatkę, zna się drogę przez las i rzekę albo ma kontakty w policji i służbie granicznej.

Teraz Ahmed chce spróbować trasy przez Chorwację. Ceny poszły jednak koszmarnie w górę: przerzut z Belgradu do Włoch to jakieś 3,5 tys. euro. Ale on ma już swojego „agenta” – tak mówi się tutaj na przemytników.

– Czy mogę mu ufać? – zastanawia się. – My mówimy tak: nawet jeśli szmugler to twój ojciec, nie ufaj mu. Ale cóż, nie mam wyjścia.

Uśpiona infrastruktura

– Kiedy zamknięto tzw. szlak bałkański, pomyślałem: tu się kończy nasza praca – mówi Gordan Paunović z Info Parku. To organizacja, która powstała wiosną 2015 r., u progu kryzysu migracyjnego w Europie.

Grupa zaangażowanych Serbów postawiła wtedy drewniany domek w parku, w centrum Belgradu. Udzielali informacji uchodźcom, rozdawali jedzenie i ubrania.

Gordan mówi, że Serbowie też byli uchodźcami – w czasie wojny w byłej Jugosławii – więc mają dla innych uciekinierów dużo empatii. Kiedy Unia porozumiała się z Turcją, i kiedy potem, w marcu 2016 r., porozumienie unijno-tureckie weszło w życie, a szlak został zamknięty, tłumy zniknęły.

– Spokój trwał jednak tylko kilka dni. Potem w mgnieniu oka ożyła uśpiona infrastruktura przemytnicza – mówi Gordan Paunović.
Z pomieszczenia obok wychyla się bosa nóżka, a potem rozczochrana główka dziewczynki. W „bezpiecznej przestrzeni”, jak nazywa się to miejsce, czeka kilkunastoosobowa rodzina z irackiego Mosulu. Właśnie przybyli: wraz z przemytnikiem przeszli przez granicę serbsko-bułgarską.

– Są dni, kiedy śpi u nas nawet 90 osób – mówi Djordje Kostić ze znajdującej się na tej samej ulicy organizacji Miksalište, kolejnej, która narodziła się dwa lata temu, aby pomagać uchodźcom. A teraz – jako że w Belgradzie nie ma oficjalnego ośrodka przyjęć – służy także jako tymczasowa noclegownia dla nowo przybyłych.

Trasy przemytnicze są tutaj dobrze przetarte. W czasie wojny w byłej Jugosławii szmuglowano przez nie paliwo i inne towary, przedostawali się nimi ludzie na Zachód, przerzucano przez nie broń. Tędy – przez Turcję, Bułgarię i zachodnie Bałkany – biegł również tradycyjny szlak przemytu opium z Afganistanu.

W 2015 r. przeszło albo przejechało tędy ponad milion ludzi, uchodźców i migrantów. Serbia była dla nich krajem tranzytowym, zostawali tu dzień lub dwa. Droga do Niemiec była otwarta, szmuglerzy nie byli potrzebni.

Teraz nastały dla nich złote czasy.

Jak znaleźć „agenta”

„Siatki przemytników są bardzo elastyczne” – mówiła serbskiemu portalowi SEEBiz Jelena Hrnjak z Atiny, belgradzkiej organizacji pozarządowej, która walczy z handlem ludźmi. „Zajmują się tym, co akurat się opłaca: sprzedażą organów, pornografią dziecięcą, narkotykami, handlem bronią”. Ale „mało biznesów jest tak opłacalnych jak szmuglowanie i eksploatowanie ludzi. Wymaga niewielkich nakładów finansowych, a popyt na »usługi« wciąż rośnie”.

– Jak się szuka „agenta”? To proste, wystarczy pójść do parku – mówi Ahmed.

Na niewielki park w centrum Belgradu nie mówi się dziś inaczej niż „Park Afgański”. To tutaj, w cieniu wydziału ekonomii Uniwersytetu Belgradzkiego, toczy się nie tylko życie towarzyskie i ładowanie telefonów w budce z kebabami. Także tu trwają negocjacje, zawierane są transakcje.

Szmuglerów szuka się też przez Facebooka. W raporcie Europolu z 2016 r. zacytowane jest ogłoszenie, które przemytnicy umieścili w mediach społecznościowych: „Koszt pakietu, na który składa się podróż z Turcji do Libii samolotem, a potem przeprawa do Włoch przez morze to 3,7 tys. dolarów. Sama przeprawa przez morze 1 tys. dolarów. Troje dzieci: 500 dolarów”.
Kim są przemytnicy? Pośrednicy na miejscu pochodzą nierzadko z tych samych grup narodowych, co klienci. Ich tożsamość to często tajemnica poliszynela.

– W Belgradzie jest pewien Syryjczyk, który trudni się przemytem – mówi Djordje Kostić z Miksalište. – Mówimy o nim, że to „syryjski ambasador”.

Wśród narodowości przemytników najczęściej wymienianych przez Europol są również Polacy. Zwykle zamieszkali za granicą. Większość z nich, uściśla raport, mieszka poza krajem pochodzenia i pracuje jako kierowcy zajmujący się przerzutem migrantów ze wschodniej do zachodniej Europy, lub jest członkami zorganizowanych grup przestępczych.

All inclusive

Siatki przemytnicze to z reguły struktura złożona i wielonarodowa. Mają głównych koordynatorów, ale też lokalne ogniwa na każdym szczeblu: pośredników, rekruterów, kierowców, fałszerzy dokumentów, organizatorów. W schemacie ich funkcjonowania pojawiają się też skorumpowani przedstawiciele władz.

Metody przekraczania granicy bywają różne. Przecinanie siatek, przedzieranie się przez lasy i góry (to dla bardziej wytrwałych), przekupstwo. A także transport w ciężarówkach. Choć ten ostatni jest coraz rzadszy, ze względu na wzmożone kontrole, które nastąpiły po tym, jak w 2015 r. w Austrii znaleziono w porzuconym pojeździe ciała 71 uduszonych migrantów.

– Coraz rzadziej zdarzają się pakiety all inclusive – twierdzi Gordan Paunović z Info Parku. – To znaczy takie, gdy klient płaci np. w Kabulu 10 tys. euro i za tę sumę dociera z przemytnikami z Afganistanu aż do Niemiec.

W praktyce droga imigranta wygląda więc raczej tak, że na bieżąco pokonuje on kolejne odcinki, w międzyczasie gromadząc fundusze na następne etapy.

A skoro przekroczenie granic staje się coraz trudniejsze, ceny przemytniczych usług rosną. Jeszcze niedawno przedostanie się z Belgradu na Węgry (tj. już na teren Unii) kosztowało 150 euro. Teraz nawet do 1500 euro. W efekcie klienci mają coraz większe problemy, aby pokryć koszty podróży. Dlatego proceder staje się coraz bardziej niebezpieczny.

Poobiednia pora w „barakach”. Odjechała właśnie furgonetka, z której wolontariusze niezależnej grupy Hot Food Idomeni wydają dziennie tysiąc posiłków.

Nagle w tłumie wybucha panika. Kilkudziesięciu mężczyzn i chłopców rzuca się biegiem przed siebie. Okazuje się, że do jednego z budynków wpadł oddział policjantów, w kominiarkach i z karabinami. Z ust do ust idzie wieść: przemytnik przetrzymuje kogoś w zamknięciu, znęca się nad nim i szantażuje rodzinę, żeby zapłaciła.

Policja przeszukuje budynek, zabiera kilka osób.

Nikt nie potrafi powiedzieć, co dokładnie się stało. Policja milczy. Ale to bardzo prawdopodobna wersja wydarzeń.

„Sułtan” i inni

Szmuglowanie ludzi coraz częściej wiąże się z przemocą.

Także dlatego, że wśród migrantów jest coraz więcej nieletnich: według szacunków organizacji Save the Children stanowią oni już nawet 30-50 proc. wszystkich przybywających do Serbii. Co piąty podróżuje samotnie.

Bywało, że zdjęcia nieletnich afgańskich chłopców, którym skończyły się pieniądze, były publikowane w internecie, aby nakłonić ich rodziny do uiszczenia opłat. Kobiety i nieletni zeznają, że zmuszano ich do seksu w zamian za dalszą podróż. Coraz częściej zdarzają się też usługi przemytu „na kredyt”: opłatę trzeba potem odpracować w docelowym kraju, zwykle w niewolniczych warunkach. Serbskie organizacje znają też przypadki ludzi, którzy sprzedali nerkę w Libanie, żeby zapłacić przemytnikom.
Dla wielu migrantów, którzy utknęli na jakimś odcinku swojej drogi, sposobem na zarobienie pieniędzy na dalszą podróż staje się też pośredniczenie w szmuglowaniu innych.

– Jestem tu z wujkiem i kuzynami – mówi 12-letni chłopiec z bujną czupryną, którego spotykam któregoś dnia między barakami. – Pomagamy ludziom przejść granicę. Wczoraj zawieźliśmy grupę do Chorwacji.

Dzieci, których wśród migrantów w Serbii jest wyjątkowo dużo, nie mogą zostać postawione przed sądem. Dlatego, jak mówi Jelena Hrnjak z Atiny, wiele siatek przemytniczych wykorzystuje je jako przewodników.

W Serbii aresztowano jak dotąd aż 2 tys. osób pod zarzutem przemytu ludzi, ale były to głównie płotki: kierowcy, pomocnicy. Bezkarni pozostają za to „Sułtan”, „Emerald”, „Musa”, „Hasan”, znane grube ryby. – Serbia chce się pozbyć problemu, dlatego patrzy na ich działania przez palce – twierdzi Gordan Paunović z Info Parku.

Nago na śniegu

Tym, którzy chcą nielegalnie przejść granicę, niebezpieczeństwo zagraża nie tylko ze strony przemytników, ale też funkcjonariuszy państwa.

– Od roku dokumentujemy przypadki przemocy na szeroką skalę, której dopuszczają się na granicy węgierscy policjanci i pogranicznicy – mówi Andrea Contenta z Lekarzy bez Granic. – Tylko w dwóch pierwszych miesiącach 2017 r. do naszej kliniki trafiło 60 osób pobitych na granicy. Prowadzimy właśnie kampanię, w której wzywamy węgierski rząd, aby powstrzymał stosowanie przemocy.

Historie o biciu, szczuciu psami, kradzieżach i robieniu upokarzających selfie z uchodźcami przez policjantów i pograniczników można usłyszeć też od wielu ludzi, którzy usiłowali przejść przez Bułgarię i Chorwację.

O przemocy na dużą skalę i poniżającym traktowaniu mówi też opublikowany na początku kwietnia raport Oxfamu. Prócz przypadków ciężkich pobić, opisuje np. historie, gdy węgierscy policjanci kazali złapanym ludziom rozbierać się mimo mrozu do naga i leżeć na śniegu.

Wyjątkiem, przynajmniej na razie, jest w tym gronie Serbia, gdzie „z góry” poszedł jasny zakaz stosowania przemocy.

Jednak także tu prawa migrantów nie są respektowane, a wielu z nich jest nielegalnie zawracanych do Bułgarii i Macedonii: w 2016 r. było to prawdopodobnie kilka tysięcy ludzi.

To także jeden z powodów, dla których wielu mieszkańców „baraków” obawia się przeniesienia do obozów. Choć większość i tak nie ma na to szansy, bo ośrodki są przepełnione.

W grudniu 2016 r. ubiegająca się w Belgradzie o azyl rodzina Al-Rahimi z Syrii miała zostać przewieziona do obozu nad granicą z Bułgarią. Zamiast tego kazano im wysiąść z autobusu na granicy i zostawiono w lesie, na mrozie. Było z nimi dwuletnie dziecko. Uratował ich telefon do pracowniczki Info Parku. Udało się ich namierzyć dzięki GPS i pomocy lokalnej policji. Dziś chcą złożyć skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.

Krucha równowaga

Wieczorne miejsce spotkań w „barakach” to polowa kuchnia, zbudowana tu przez grupę Hiszpanów. Nazywa się „No Name Kitchen” (Bezimienna Kuchnia). Własnymi siłami, razem z mieszkańcami, oczyścili jedno z pomieszczeń, podłączyli prąd, zamontowali palniki i wybili okienko, z którego co wieczór wydają posiłki.

W kuchni pracują Hiszpanie i mieszkańcy „baraków”. Dwa razy w tygodniu Hiszpanie organizują zebrania, w których biorą udział zagraniczni wolontariusze i mieszkańcy.

„Okaż solidarność, a nie litość” – mówi jeden z napisów na ścianie.

Za dnia są tu kursy języka hiszpańskiego dla Afgańczyków i paszto dla Hiszpanów.

Czekanie w kolejce po kolację to też okazja, by ćwiczyć dialogi.

– Cómo estás? Jak się masz?

– Za kha yam, manana. Dobrze, dziękuję.

„No Name Kitchen” to grupa nieformalna. Podobnie jak w wydającej obiady Hot Food Idomeni, nikt tu nie pobiera pensji, nie ma oficjalnej struktury.

Odkąd jesienią 2016 r. serbski rząd wystosował otwarty list do organizacji pozarządowych, wzywając je do zaprzestania udzielania pomocy uchodźcom pozostającym poza oficjalnymi obozami, tylko niezależni wolontariusze mogą ją nieść w „barakach”.

Dopóki Serbia była krajem tranzytowym, rząd sprzyjał migrantom. „Wiemy, jak nasi ludzie cierpieli 20 lat temu. Zrobimy dla was wszystko, żebyście czuli się bezpiecznie jak w domu, jesteście tu zawsze mile widziani” – mówił uchodźcom ówczesny serbski premier, a obecnie prezydent Aleksandar Vučić w sierpniu 2015 r.

Rok później, gdy stało się jasne, że oni prędko z Serbii nie wyjadą, Vučić zmienił ton i oświadczył, że „Serbia nie będzie parkingiem dla Afgańczyków i Pakistańczyków, których nikt nie chce w Europie”.

Zburzony został drewniany domek Info Parku i budynek, w którym znajdowała się pierwsza siedziba Miksalište. Organizacje nie przestały udzielać pomocy, ale teraz robią to dyskretniej. Starają się nie zaburzyć kruchej równowagi w relacjach z władzami.

Trzeba się spieszyć

Tymczasem przyszłość „baraków” to niewiadoma.

Nad pobliską rzeką Sawą trwa zakrojony na wielką skalę projekt przebudowy nabrzeża, finansowany podobno z funduszy znad Zatoki Perskiej. Krąży plotka, że stare magazyny zostaną niedługo zburzone. Co się stanie z tym tysiącem ludzi, którzy tu mieszkają? Tego nie wie nikt. Dlatego z „grą” trzeba się spieszyć.

W okolicy „Parku Afgańskiego” kręci się trzech elegancko ubranych chłopców. Nie wyglądają na starszych niż 14-15 lat.
Idziemy kawałek razem. Opowiadają, że właśnie znaleźli „agenta” i jutro spróbują „gry”, jutro w nocy. Daję im swoje namiary. Chyba po to, żeby zagłuszyć poczucie winy, wynikające z faktu, że mam przed sobą dzieci skazane na łaskę przestępców.
Parę dni później dostaję wiadomość: „Nie udało się. Ale niedługo spróbujemy znowu”. ©

SAHARA: TARGI NIEWOLNIKÓW
Do biur Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) w północnej Afryce zgłosili się świadkowie „targów niewolników”, które odbywają się w libijskim mieście Sabha położonym na szlaku uchodźczym przez Saharę. Oszukani i ograbieni przez przemytników migranci są tu sprzedawani Libijczykom, czasem podczas specjalnych aukcji, za kilkaset dolarów. Ci przetrzymują ich w prywatnych „więzieniach” (garażach, piwnicach, wylewkach z betonu), żądając od rodzin ok. tysiąca dolarów za uwolnienie.

Więźniów bije się i torturuje, kobiety – gwałci. Migranci są zmuszani do pracy na budowach oraz pilnowania innych. Niezdolnych do pracy głodzi się na śmierć. W ogłoszonym 11 kwietnia raporcie – opartym na zeznaniach ludzi, którym udało się wykupić lub uciec z niewoli i z powrotem przekroczyć granice Nigru – IOM przyznaje, że w Libii, na terenach poza kontrolą rządu w Trypolisie, działa de facto rynek niewolników. Te doniesienia dopełniają obraz saharyjskiego „piekła migrantów”, naszkicowanego w lutym w raporcie UNICEF-u – była w nim mowa o torturowaniu, zabijaniu i wykorzystywaniu seksualnym dzieci, których kilkadziesiąt tysięcy przemieszcza się rocznie przez Libię. ©℗

ŻYM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2017