Fotografka na wojnie

HELENA JANECZEK: Chciałam pokazać, że Gerda Taro była raczej centrum pewnego świata, gwiazdą, która bardzo szybko rozbłysła i spadła.

14.06.2021

Czyta się kilka minut

Helena Janeczek. Gallarate, Włochy, czerwiec 2018 r. / BASSO CANNARSA / /OPALE/LEEMAGE / EAST NEWS
Helena Janeczek. Gallarate, Włochy, czerwiec 2018 r. / BASSO CANNARSA / /OPALE/LEEMAGE / EAST NEWS

HELENA JANECZEK: Dzień dobry [wypowiedziane po polsku – AL].

ALEKSANDRA LIPCZAK: Mówi Pani po polsku?

Mniej więcej rozumiem i po chwili przysłuchiwania się rozmowie nabieram zwykle odwagi, żeby się odezwać. Mówię jednak w sposób bardzo prosty i potwornie maltretuję gramatykę. Cudownie byłoby przyjechać na jakiś czas do Polski i porządnie nauczyć się języka. W zasadzie to jest mój cel.

Często tu Pani bywa?

Rodzice niechętnie wracali do Polski po wojnie. Zamieszkali w Niemczech, tam się urodziłam. Byłam z matką w Polsce tylko raz, na początku lat 90. Parę lat temu przyjechałam z synem. Byliśmy w Krakowie, a później odwiedziłam wspaniałą panią, która opiekowała się w Niemczech moją mamą. Niesamowitym zbiegiem okoliczności pochodziła z tego samego miasta, co moja matka, czyli z Zawiercia.

Śledzi Pani jednak newsy z Polski. Widziałam tęczową Matkę Boską i czerwone błyskawice na Pani instagramie.

Angażuję się, bo we Włoszech nie brakuje uprzedzeń i wyobrażeń, że Węgry czy Polska to zacofane kraje. Zawsze się wtedy irytuję i mówię, że Włosi nie powinni wypowiadać się o Polsce, bo nic o niej nie wiedzą. Jej mieszkańcy to nie to samo, co rząd. Przecież Polacy i Polki nie zgadzają się z tym, co robią politycy, i nie siedzą z założonymi rękami. Wychodzą na ulice. To kraj pełen inteligencji i kreatywności.

Za sprawą skrajnej prawicy ­podupadł też wizerunek Włoch, które od prawie 40 lat są Pani ­ojczyzną.

Włochy stały się bardzo starym krajem, a polityka oparta na szukaniu kozłów ofiarnych przekonała starszych ludzi, że ich wartości i styl życia są zagrożone. Do tego dochodzi kiepska sytuacja młodych Włochów. Stosunkowo mało szans na rynku pracy i spore koszty życia, co sprawia, że wielu z nich szuka zatrudnienia na przykład w Polsce. Nastrój części społeczeństwa, która nie sytuuje się po prawej stronie, jest dość depresyjny. Prawica wie, jak w prosty i przekonujący sposób sprzedać swój przekaz, a postępowcy są zagubieni i skłóceni.

Pani powieść „Fotografka”, która zdobyła najważniejszą literacką nagrodę we Włoszech, Premio Strega, to opowieść o Gerdzie Taro, słynnej fotografce, która zginęła na hiszpańskiej wojnie domowej. Ale także o pewnej europejskiej – i nie tylko – utopii, jaką był zryw na rzecz obrony hiszpańskiej republiki. Gerda Taro i jej przyjaciele mówili o sobie: „internacionales”, międzynarodowcy.

Czuli się tak z powodu silnych politycznych afiliacji. Z drugiej strony nie mieli wyjścia. Jako Żydzi czy lewicowcy zostali wygnani ze swoich krajów, byli uchodźcami. Określenie, którego zwykle używa się w tym kontekście, to „kosmopolityzm”. Słowo to ma jednak negatywne zabarwienie, wskazuje na przywilej. Zwykle odnosi się do ludzi, którzy podróżują dla przyjemności, a nie do uchodźców wywodzących się z różnych grup społecznych. A Taro i jej przyjaciele byli uchodźcami, na dodatek trudno się im było porozumieć. We wspomnieniach jednego z włoskich dowódców Brygad Międzynarodowych znalazłam informację, że Belgowie nie byli w stanie zrozumieć komend Hiszpanów. Ludzie przyjeżdżający z Włoch nie mieli wspólnego języka narodowego, bo posługiwali się dialektami, które były od siebie tak różne, jakby były różnymi językami.

Gerda Taro jest w Polsce mało znana, mimo że na świecie nastąpił renesans zainteresowania jej twórczością i osobą. A także mimo jej polsko-żydowskich korzeni.

Jej przodkowie pochodzili ze wschodniej Galicji, która od dawna nie jest polska. Ona sama urodziła się już w Niemczech. Poznałam ją dzięki wystawie jej zdjęć we Włoszech w 2009 roku. Przeczytałam wówczas jej biografię pióra niemieckiej badaczki Irme Schaber. Zainteresowała mnie, bo pracowałam nad powieścią o Monte Cassino [„Jaskółki z Monte Cassino” – AL]. Robert Capa, partner Taro, był dla mnie wtedy ważnym źródłem informacji, zarówno jeśli chodzi o zdjęcia, jak i jego dziennik, w którym zapisał swoje przeżycia (pracował jako fotograf podczas walk Amerykanów we Włoszech).

Od początku mnie intrygowała, ale nie od razu postanowiłam o niej napisać. Trudno mi teraz powiedzieć, jak do tego doszło. Na pewno czułam, że za sprawą własnej historii będę miała lepszy wgląd w jej polsko-żydowskie pochodzenie i życie w Niemczech. Interesujące było dla mnie również to, że pokolenie Gerdy Taro tak mocno wierzyło, że samo może decydować o swojej tożsamości. Wielu spośród tych ludzi pochodziło ze środowisk drobnych kupców i z zasymilowanych rodzin, które czuły się bardziej niemieckie niż Niemcy mimo braku paszportu. Na przełomie lat 20. i 30. zdecydowali, że w ogóle nie interesuje ich religia – że są socjalistami, syjonistami albo dumnymi obywatelami swoich krajów.

Moja matka, która zmarła osiem lat temu, należała do tej ostatniej kategorii. Pod koniec życia, kiedy cierpiała już na pewną formę demencji, uwielbiała słuchać Chopina, a jej wspaniała polska opiekunka czytała jej ulubione wiersze Tuwima, które matka znała zresztą na pamięć. Sam Tuwim też był przecież jednym z tych, którzy z dumą identyfikowali się z polską kulturą narodową. Przekonanie tych ludzi, że można samodzielnie zdecydować o swojej przynależności, wydawało mi się bardzo atrakcyjne.

Polski historyk Kamil Kijek nazwał ich „dziećmi radykalnego modernizmu”.

Równie fascynujące wydało mi się to, że Taro i jej rówieśnicy byli też pierwszym pokoleniem, które wyrosło w kulturze masowych mediów. Zaledwie dwa miesiące przed wyjazdem na hiszpańską wojnę domową w roli zaangażowanych politycznie fotografów Gerda Taro i Robert Capa wymyślili sobie pseudonimy w hollywoodzkim stylu [naprawdę nazywali się Gerta Pohorylle i Endré Ernő Friedmann – AL] i historię o superbogatym Amerykaninie, który robi zdjęcia dla przyjemności. Miało im to pomóc w sprzedaży zdjęć. Była w nich nie tylko polityka, ale też filmy, jazz, taniec i oczywiście fotografia, która stanowiła narzędzie emancypacji. Ani ona, ani Capa nie musieli wybierać między walką o lepszy świat i samorealizacją. Było dla nich zupełnie naturalne, że robią obie rzeczy naraz, z taką samą intensywnością.

W wywiadach często mówi Pani też o podobieństwach między latami 30. i współczesnością.

Na pewno był to jeden z powodów, dla których ta historia tak mnie wciągnęła. Z jednej strony są negatywne analogie: wzrost nacjonalizmów i kryzys ekonomiczny, który prowadzi do desperacji i pragnienia nowego porządku. Ale z drugiej strony chodzi też o poczucie wspólnoty, które utraciliśmy i które próbujemy teraz na nowo odzyskać. Trudno to zresztą przerobić na literaturę, bo nie chcemy przecież uprawiać realnego socjalizmu.

Nie jest tak, że kiedyś byliśmy heroiczni, odważni i wszyscy walczyliśmy ramię w ramię. Mam raczej na myśli poczucie powiązania – tak poprzez polityczne ideały, jak i codzienne relacje, przyjaźnie czy romanse. Powieści stworzone są do pokazywania historii nieheroicznych i niepozbawionych cieni. Trójka narratorów, która pojawia się w „Fotografce” – Willy Chardack, Ruth Cerf i Georg Kuritzkes – wspomina swoją młodość i przyjaźń z Gerdą. Dwóch z nich to byli kochankowie Gerdy, którzy znajdują się daleko od miejsc, w których spędzili młode lata. Z tego powodu idealizują figurę Gerdy.

Co za bohaterka, ale też co za wyzwanie. Romantyczna legenda, tragiczna śmierć w wieku 27 lat. Jak z tego utkać dobrą, niehagiograficzną opowieść?

Wyzwaniem było to, że nie miałam najmniejszych szans na identyfikację z moją bohaterką. Mam dwa razy więcej lat niż Gerda w chwili, w której zginęła. W młodości nie byłam szczególnie odważna ani przebojowa. Musiałam też odpowiedzieć sobie na pytanie, jak poradzić sobie z bohaterką, która była bardzo inteligentna, ale nieszczególnie autorefleksyjna. Nie da się o niej napisać powieści w pierwszej osobie. W „Fotografce” chciałam pokazać, że była raczej centrum pewnego świata, gwiazdą, która bardzo szybko rozbłysła i spadła. Wolałam ożywić ją jako rodzaj fantomu, widzianego oczami i poprzez wspomnienia tych, którzy ją przeżyli. Nie chciałam się też zbytnio koncentrować na jej romansie z Capą, w którym najciekawsze wydało mi się zresztą to, że był rodzajem wolnego związku. Oni nie potrafili wcale zarządzać tą miłością.

Ważnym aspektem powieści jest dialog z fotografią.

W powieści jest wiele historii i wątków, które zostają wywołane przez zdjęcia. Gerda tak naprawdę stała się fotografką dopiero w ostatnim roku życia. Ale to była jej rzecz – taki właśnie miała sposób konfrontowania się z życiem, będąc bardzo intuicyjną, błyskotliwą i porywczą osobą. Zawsze kochałam fotografię na czysto estetycznym poziomie i czytałam ważne eseje na jej temat, ale po raz pierwszy skonfrontowałam się ze sposobem, w jaki przedstawia się w niej świat, jak buduje się narrację i jak to działa w porównaniu z literaturą.

Ma Pani jakieś ulubione zdjęcie Gerdy?

Pierwsze, które przychodzi mi do głowy, to fotografia roześmianej pary w Barcelonie, przedstawiająca republikańskiego milicjanta i jego partnerkę. Od tego zdjęcia zaczynam powieść. To wspaniała fotografia. Ciekawe jest to, że mamy dwa obrazy tej pary, jeden autorstwa Taro, drugi Capy. Każde z nich zobaczyło inne rzeczy. Podobnie jest ze zdjęciami, które zrobili uchodźcom ewakuowanym z Malagi i zbombardowanym w czasie pieszej ucieczki do Almerii. Najlepsze zdjęcie Capy przedstawia małą dziewczynkę, która wczepia się w spódnicę swojej babci. To zdjęcie bardzo w jego stylu, niezwykle emocjonalne. Zdjęcia Gerdy pokazują natomiast szeregi uchodźców siedzących na tle śnieżnobiałych ścian. Jest w nich jakość starych mistrzów malarstwa. Mogłyby być obrazami Caravaggia. To uderzające, jakie wyczucie kompozycji i stylu miała kobieta, która dopiero zaczęła wyrabiać sobie imię jako fotografka.

Wyjmuje Pani Gerdę Taro z ram określonych przez męskie spojrzenie. Udało jej się wreszcie uwolnić od etykietki „muzy Roberta Capy”?

Jeśli wpisze się w wyszukiwarkę „Gerda Taro”, pierwsze, co wyskakuje, to jej portrety: pięknej, fascynującej kobiety. To zawsze historia o niej. Oczywiście została też odkryta na nowo i uznana jako fotografka, ale jest coś problematycznego w sposobie, w jaki przywracamy dziedzictwo zapomnianych artystek, a przynajmniej w tym, jak przedstawiane jest to w mediach. Opowieść o Gerdzie Taro jako o muzie Capy nie jest prawdziwa. Był od niej trzy lata młodszy. Kiedy się poznali, tylko on był fotografem, to fakt, ale łącząca ich relacja była naprawdę partnerska. To nie jest moja próba reinterpretacji ich historii w duchu feministycznym. To coś, o czym wspominają wszyscy świadkowie ich związku.


Czytaj także: Gerda Taro, jedna z najważniejszych fotoreporterek XX wieku, długo czekała na uznanie. Dziś jej fotografie odbierane są jako zapowiedź aktualnych zmian społecznych.


 

W mojej powieści jest pewien paradoks: próbuję w niej uniknąć pułapek męskiego spojrzenia, stosując męskie spojrzenie. Dwóch z jej narratorów to przecież mężczyźni. Ich spojrzenie pozwala jednak pokazać, jak bardzo Taro nie pasowała do ról przypisanych kobietom, nie tylko z jej czasów. Willy Chardack i Georg Kuritzkes przekazują częściowo wyidealizowaną wizję jej postaci, ale chciałam, żeby w ich opowieściach wybrzmiało też to, że nie potrafili jej okiełznać. Żaden z nich nie był szczególnym seksistą, ale miłość do kobiety, która była tak skrajnie niezależna, bywała dla nich źródłem bólu, frustracji i zazdrości. Nie bez powodu centralną część książki zajmuje opowieść innej kobiety, jej przyjaciółki Ruth Cerf. Mowa w niej o ­rzeczach, o których nie ­byliby w stanie opowiedzieć mężczyźni, na czele z aborcją.

Wszystkie Pani książki czerpią z tego samego źródła, jakim jest historia pierwszej połowy XX w. „Fotografka” mogłaby być prequelem do „Jaskółek z Monte Cassino”. A wcześniej były „Lezioni di tenebra” („Lekcje ciemności”), najbardziej osobista z Pani książek, efekt podróży do Polski, którą odbyła Pani z matką.

Druga część książki rzeczywiście poświęcona jest podróży, którą odbyłyśmy dziesięć lat po śmierci mojego ojca. Matka po raz pierwszy zdecydowała się wówczas na podróż do Zawiercia i wizytę na cmentarzu, gdzie są pochowani jej rodzice. Pierwsza część dotyczy jednak podróży wewnętrznej, w poszukiwaniu śladów holokaustowego dziedzictwa, które zostało mi przekazane bez słów. To także książka o skomplikowanej relacji między matką i córką. Chciałam sprawdzić, co w sytuacji – z którą może się identyfikować wiele czytelniczek – jest „typowe”, a co nie, bo wiąże się raczej z tym, że moja matka przeżyła Auschwitz. To jedyna książka, do której pisania się nie „przygotowałam”. Przed napisaniem „Jaskółek nad Monte Cassino” i „Fotografki” wykonałam olbrzymią dokumentację. Do mojej pierwszej książki – nie.

Wszystkie rzeczy z historii mojej rodziny, których mi nie przekazano, które zostały utracone, są opowiedziane właśnie jako takie albo przemilczane. Zależało mi na tym, by pokazać białe plamy i trudność zrozumienia. Nie Zagłady w ogóle, ale historii zapośredniczonej przez postać i doświadczenie kobiety, która mnie urodziła. Celem naszej podróży do Polski nie było Auschwitz. Mama chciała odwiedzić miejsca, w których się wychowała. Urodziła się w Częstochowie, ale przeprowadziła do Zawiercia, kiedy dziadek dostał posadę dyrektora w hucie szkła. Ojciec, który nie był szczególnie rozmownym człowiekiem, urodził się chyba w Zawierciu. Miał też rodzinę w Sosnowcu i Będzinie. Mama chętnie opowiadała, ale o czasach przedwojennych, np. o tym, jak samochodem wybrała się z kuzynką do Krakowa, do najelegantszej kawiarni, bo chciała pokazać, że jest subtelną młodą damą. Zamówiła kawę, ale dostała ją bez mleka, więc musiała złożyć reklamację…

W jakim języku mówiło się w Pani domu?

Rodzice rozmawiali ze sobą po polsku. Dlatego udało mi się podłapać trochę polskiego, ale nie na tyle, by płynnie mówić. Matka pochodziła z zasymilowanej rodziny, chodziła do nieżydowskiego liceum. Miała wielu przyjaciół, którzy nie byli Żydami, a jej wielką, przedwojenną miłością był niejaki Zbigniew. Ojciec pochodził z bardziej tradycyjnej rodziny, mówiącej w jidysz. Ale ich wspólnym językiem był zawsze polski.

Wciąż pamiętam polskie piosenki, kołysanki. I matkę rozmawiającą przez telefon, która powtarza „tak, tak, tak”. Czy to prawdziwy język? – zastanawiałam się jako dziewczynka. Ze mną rodzice rozmawiali po niemiecku, czasem po włosku.

Dlaczego po włosku?

Mieli wielu bliskich przyjaciół i interesy we Włoszech. A ponieważ nie czuli się w Niemczech dobrze, jeździli do Włoch, kiedy tylko mogli. Spędzaliśmy tam każde wakacje, wszystkie ferie. Dorastałam więc we włoskojęzycznym otoczeniu, od dziecka uczyłam się tego języka i dlatego sama zdecydowałam się na przeprowadzkę do Włoch, kiedy skończyłam szkołę średnią. Włoski to mój adopcyjny język matczyny.

Jak to się stało, że rodzice znaleźli się po wojnie akurat w Monachium?

Rodzice poznali się w czasie wojny, w getcie w Zawierciu. Po wojnie znaleźli się w obozie dla dipisów w Bawarii. Próbowali wyemigrować do USA, ale u ojca zdiagnozowano gruźlicę. Chcieli wyjechać, jak tylko będzie to możliwe, ale nigdy do tego nie doszło. Zostali w Niemczech na zawsze. Nie było to jednak dla nich najbardziej komfortowe miejsce do życia.

Pani też uciekła z Niemiec?

Nie wiem, czy to była ucieczka, po prostu wolałam mieszkać gdzie indziej. Nie mogę powiedzieć, że ułatwiło mi to życie, ale była to decyzja, która uwolniła mnie od poczucia, że jestem przede wszystkim reprezentantką narodu, reprezentantką ludzi, którym inni ludzie zgotowali ten los. Urodziłam się w 1964 roku. Dużo się od tamtego czasu zmieniło w Niemczech, choć w ostatnich latach doszły do głosu niezbyt miłe tendencje. Nie jest to jednak ten sam kraj, w którym dorastałam. Coraz mniej zajmuje mnie też kwestia pasowania lub nie do określonych kategorii. Po przeczytaniu pierwszego zdania mojego biogramu w Wikipedii trudno powiedzieć, kim jestem. Włoską pisarką? Niemiecką albo włosko-niemiecką? Gdzie w takim razie umieścić polsko-żydowskie dziedzictwo? Definicje to trudna sprawa, ale kogo to obchodzi. Czuję przynależność do wszystkich części mojej historii.

Nie zadałam Pani jeszcze jednego bardzo ważnego pytania. Jak właściwie wymawia się Pani imię?

Przyjeżdżając od dziecka do Włoch, straciłam początkowe „H” i stałam się Eleną. W Polsce można mnie jednak nazywać Heleną i nie będę mieć nic przeciwko temu. Matka i jej przyjaciółki mówiły do mnie „Helenko”. ©

HELENA JANECZEK (ur. 1964 w Monachium) – pisarka, poetka i dziennikarka. Od prawie 40 lat mieszka we Włoszech. Ma polsko-żydowskie korzenie. Jest autorką kilku książek prozatorskich. W 2018 roku ukazała się po polsku jej powieść „Jaskółki z Monte Cassino” (przeł. Katarzyna Skórska). Za poświęconą Gerdzie Taro „Fotografkę” (również w tłumaczeniu Katarzyny Skórskiej) otrzymała w 2018 roku Premio Strega, najbardziej prestiżową włoską nagrodę literacką. Mieszka w Gallarate w Lombardii.

Na Festiwalu Conrada będziemy rozmawiać z HELENĄ JANECZEK o emancypacyjnym potencjale sztuki fotograficznej Gerdy Taro, o doświadczeniach tej ostatniej jako fotografki wojennej, a także o jej drodze do niezależności. Spotkanie poprowadzi Aleksandra Lipczak.

Spotkanie z Heleną Janeczek już 17 października o godz. 18:30 w Pałacu Potockich w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2021