Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nurkowie byli zaopatrzeni w taśmę mierniczą i... hiszpańską flagę. Taśmą zmierzyli betonowe bloki zatopione kilka tygodni temu u wybrzeży Gibraltaru. Z flagą – pozowali do zdjęć, które zamieścili potem na Twitterze. Jak się okazało, wysłała ich hiszpańska policja w celu zmierzenia bloków, tworzących kontrowersyjną sztuczną rafę. Kontrowersyjną, bo władze Gibraltaru twierdzą, że chodziło o stworzenie warunków do odrodzenia się fauny morskiej, natomiast Hiszpanie argumentują, że bloki uniemożliwiają połowy rybakom.
„To poważne pogwałcenie suwerenności Zjednoczonego Królestwa”, stwierdził gubernator sir Adrian Johns po ujawnieniu informacji o nurkach. Nie pomoże to też zapewne w rozwiązaniu konfliktu, który nasila się od kilku tygodni.
ŻYCIE LEPSZE NIŻ W MADRYCIE
Hiszpańsko-brytyjski spór o Gibraltar – skalisty skrawek ziemi nazywany właśnie „The Rock” („Skała”) o powierzchni zaledwie 6 km kwadratowych – ciągnie się od stuleci. Nie ma tam nic cennego, ma on jednak duże znaczenie strategiczne. I emocjonalne.
Gibraltar graniczy z Hiszpanią, ale należy do Wielkiej Brytanii na podstawie traktatu z Utrechtu z 1713 r. Miejscowy rząd sam decyduje o większości spraw. Polityka zagraniczna i obronna należą jednak do Londynu. To jedyne brytyjskie terytorium zamorskie w Europie. Dla jednych relikt kolonialnej przeszłości, dla innych – symbol brytyjskości.
W każdym razie 30 tys. mieszkańców Gibraltaru nie ma wątpliwości, że są Brytyjczykami. W przeszłości Londyn i Madryt kilkakrotnie podejmowały próby rozwiązania konfliktu. Ostatni raz w 2002 r. – udało się wtedy wypracować porozumienie w sprawie wspólnego zarządu „Skały”, ale zostało ono odrzucone przez mieszkańców w referendum. Nie wydaje się, aby zamierzali oni zmienić zdanie.
Brytyjski Gibraltar jest jednak nie tylko plamą na hiszpańskim honorze. Ostatnio także – problemem ekonomicznym.
Podczas gdy Hiszpania zmaga się z kryzysem gospodarczym i rekordowym bezrobociem, Gibraltar kwitnie. Powodem jest niezwykle korzystny system podatkowy – nie ma VAT-u, podatku od spadku, akcyzy na tytoń. Nie ma też żadnego problemu z zarejestrowaniem firmy tam, a prowadzeniem działalności tuż za granicą, w Hiszpanii. W rezultacie Gibraltar stał się rajem podatkowym, dogodnie ulokowanym w Unii Europejskiej. To nie tylko strata dla hiszpańskiego fiskusa, ale także ryzyko niejasnych operacji finansowych i prania brudnych pieniędzy.
W każdym razie gospodarka rośnie i nie ma mowy o kryzysie. Swoją drogą, z korzyścią nie tylko dla Gibraltarczyków, ale i mieszkających tuż za granicą Hiszpanów z La Linea, którzy znajdują tam zatrudnienie. To właśnie w tych dojeżdżających do pracy na „Skale” Hiszpanów najbardziej uderzyło wprowadzenie przez hiszpańskich pograniczników dokładniejszych kontroli na granicy.
KOLEJKI NA GRANICY
Żeby dostać się do hiszpańskiej La Linea z Gibraltaru, trzeba przekroczyć granicę. Od wielu lat nie był to żaden problem – ani dla Hiszpanów pracujących w Gibraltarze, ani dla turystów odwiedzających brytyjskie terytorium z czerwonymi budkami telefonicznymi i słynnymi małpami – magotami, ani dla samych Gibraltarczyków, robiących zakupy po hiszpańskiej stronie.
Kiedy jednak Hiszpania zadecydowała ostatnio o ściślejszych kontrolach na granicy, w kolejce trzeba było czasem czekać nawet kilka godzin. Po rozmowie szefów dyplomacji obydwu krajów płynność na przejściu się zwiększyła, ale to nie koniec kłopotów, bo Madryt wspomniał o możliwości wprowadzenia opłat w wysokości 50 euro za każdorazowe przekroczenie granicy, a także zamknięcia przestrzeni powietrznej dla lotów zmierzających na lotnisko w Gibraltarze.
Brzmi to wszystko nieprzyjemnie – przede wszystkim dla ludzi tam mieszkających: zarówno na „Skale”, jak i w La Linea. Choć trzeba przyznać, że w przeszłości bywało gorzej – za czasów reżimu Franco granica została całkowicie zamknięta (blokadę zniesiono dopiero w latach 80.). Teraz gdy Wielka Brytania i Hiszpania są członkami Unii Europejskiej, takie sprawy załatwia się inaczej – kwestię kontroli na granicy ma zbadać specjalna misja wysłana przez Komisję Europejską.
DLA RYB CZY KORONY?
Choć dodatkowe kontrole na granicy Hiszpanie uzasadniali walką z przemytem, sprawę łączono ze sporem o sztuczną rafę stworzoną przez Brytyjczyków u wybrzeży Gibraltaru.
Kilka tygodni temu zatopiono tam kilkadziesiąt betonowych bloków z wystającymi prętami, które mają stworzyć sztuczną rafę. Hiszpanie twierdzą, że rafa uniemożliwia ich rybakom połowy w tym miejscu. Brytyjczycy wręcz przeciwnie: argumentują, że rafa to raj dla rybi i szansa na odbudowę ich populacji, a zatem przyniesie korzyści rybakom. Eric Shaw, szef sekcji morskiej Gibraltarskiego Towarzystwa Historii Naturalnej i inicjator budowy rafy, tłumaczył: „Wcześniej był tam tylko piasek i nic więcej. To tak, jakbyśmy wstawili tam blok mieszkaniowy, do którego wprowadziła się morska fauna. Jedynym celem rafy jest ochrona środowiska”.
Okazuje się też, że budowa rafy zaczęła się ponad 30 lat temu – najpierw zatapiano tam stare łodzie. To pierwsza taka rafa w Europie i jedna z największych. Podobne powstają również w innych miejscach hiszpańskiego wybrzeża – finansowane z funduszy europejskich i przez lokalne władze. Celem jest zwiększenie różnorodności podwodnej fauny i flory oraz ochrona cennych łowisk przed połowami trawlerami.
Przez ostatnie 30 lat nikt nie protestował przeciwko rafie u wybrzeży Gibraltaru. Zatopione statki i łodzie zapewne nie były tak kłopotliwe dla rybackich łodzi, jak uzbrojone bloki betonu. W każdym razie Hiszpanie stawiają wyciągnięcie bloków z wody jako warunek rozpoczęcia jakichkolwiek rozmów z Brytyjczykami. „Prędzej piekło zamarznie” – odpowiada Fabian Picardo, szef gibraltarskiego rządu, przy okazji porównując hiszpańską retorykę do oświadczeń w stylu Korei Północnej: „Takie rzeczy widzieliśmy już w czasach Franco, ale myślę, że wszyscy mieliśmy nadzieję, że do tego rodzaju polityki już nie ma powrotu”.
POD BRYTYJSKĄ FLAGĄ
Z punktu widzenia prawa racja jest po stronie brytyjskiej. Rafa leży całkowicie w jej wodach terytorialnych. Traktat z Utrechtu, który przyznał Gibraltar Koronie, nie określał granic morskich, jednak od XIX w. uznawało się je trzy mile morskie od brzegu, a od 1995 r. – 12 mil morskich. Rafa leży w odległości jednej mili od brzegu. Trzeba więc raczej przyznać, że to hiszpańscy rybacy są nie u siebie. Gibraltar był – i chyba zawsze będzie – punktem zapalnym w relacjach między Londynem a Madrytem, jednak intensywność ostatniego konfliktu jest zdumiewająca.
Być może Hiszpanom zmęczonym kryzysem gospodarczym bardziej działa na nerwy gibraltarska prosperity, a może rację mają Brytyjczycy, którzy sugerują, że jest to temat zastępczy, odwracający uwagę od kłopotów rządu Mariano Rajoya, zmagającego się z aferą korupcyjną. Rafa to tylko pierwszy z długiej listy hiszpańskich zarzutów pod adresem Gibraltaru i Londynu. Ale sprawa zmusza także Brytyjczyków do zadania sobie kilku pytań. Na przykład o to, czy we współczesnym świecie pojęcie „terytorium zamorskie” nie jest już anachronizmem.
Jeśli mieszkańcy tych miejsc – nie chodzi tylko o Gibraltar, ale także o Falklandy – chcą być poddanymi Jej Królewskiej Mości, mają prawo oczekiwać, że nimi pozostaną. Dali temu wyraz w referendach: w 1967 r. 99 proc. Gibraltarczyków opowiedziało się za pozostaniem terytorium brytyjskim, a w 2002 r. ponad 98 proc. z nich było przeciwnych wspólnemu zarządowi brytyjsko-hiszpańskiemu. Na Falklandach również głosowano dwukrotnie – w 1986 r. za przynależnością do Korony opowiedziało się 96 proc. mieszkańców, a w marcu tego roku – aż 99,8 proc.!
Jednak za przywiązaniem do odległej ojczyzny nie zawsze idą obowiązki wobec niej. Dobrze ujął to publicysta „Guardiana” Simon Jenkins: „Kolonie głoszą wierność Koronie, ale nie jej urzędowi skarbowemu czy też polityce finansowej. To Churchillowe parki rozrywki z czerwonymi skrzynkami pocztowymi, rybami z frytkami, i ciepłym piwem. Chcą jednak samej śmietanki. Kiedy zaś ich sąsiedzi zaczynają być nieprzyjemni, to oczekują, że ci, którzy płacą podatki, wyślą im na pomoc żołnierzy, dyplomatów i prawników”.
Mieszkańcy Gibraltaru żyją w swoim własnym, wygodnym i bezpiecznym świecie. Nic jednak nie trwa wiecznie. Mieszkańców Hongkongu nikt nie pytał o zdanie, gdy w 1997 r. przekazano go Chinom, a jak zwraca uwagę Jenkins, tamtejszym Brytyjczykom nie zapewniono nawet brytyjskich paszportów.
Pogodne dni Gibraltaru również mogą się skończyć – np. wtedy, gdy w targanej kryzysem Europie skończy się cierpliwość wobec wszelakich rajów podatkowych.
***
Na razie nic nie wskazuje na to, by brytyjskie stanowisko w sprawie „Skały” miało się zmienić. Hiszpanie nie mogą też raczej liczyć na wsparcie Unii Europejskiej, bo z punktu widzenia prawa kwestia jest jasna. Na stwarzaniu precedensu mogą też stracić, bo sami mają kłopot z miastami Melilla i Ceuta na wybrzeżu Maroka (to drugie znajduje się dokładnie naprzeciw Gibraltaru).
Do portu w Gibraltarze wpłynął ostatnio HMS Westminster, okręt Jej Królewskiej Mości. Oficjalnie w ramach zaplanowanych wcześniej manewrów, ale serca Gibraltarczyków i tak zabiły mocniej. Gdyby zaś wizytę złożyła sama królowa, poczuliby się jeszcze pewniej. Bo kto jak kto, ale Elżbieta II potrafi postawić sprawę jasno. Burmistrz Londynu Boris Johnson przypomniał niedawno anegdotę z 1981 r., gdy w podróż poślubną na Gibraltar popłynęli jachtem „Britannia” książę Karol i księżna Diana. Hiszpanie protestowali, więc królowa zadzwoniła do króla Hiszpanii Juana Carlosa. „To mój jacht, mój syn i moja Skała” – miała powiedzieć.