Siostry śnią o sieroctwie

Nakaz wojewody i pięć dób w zakażonej placówce, która została bez medycznej pomocy. Pielęgniarka opowiada o kulisach swojej pracy.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

 / ALVARO CALVO / GETTY IMAGES
/ ALVARO CALVO / GETTY IMAGES

Ciążą mi górnolotne słowa – powie pod koniec rozmowy.

– Jakie?

– Na przykład „bohaterka”. Nie jestem nią, a takie słowa słyszę. Bohaterów widziałam tam. Opiekunowie i opiekunki, zdrowi i zakażeni. Byli przy tych ludziach dzień i noc.

– Ciąży mi też to, jak to wszystko się skończyło – doda.

Przeddzień: „O zwolnieniu nie myślałam”

Czwartek, 9 kwietnia, tuż przed dwudziestą drugą – dzwonek do drzwi.

– To był dzielnicowy. Na dokumencie było napisane, że w ciągu 12 godzin muszę się skontaktować z nowym miejscem pracy.

Agnieszka (imię zmienione), lat 53. Przez lata w szpitalu, przez ostatnich kilkanaście – w prywatnej przychodni. Przez dekady zdążyła do wielu rzeczy przywyknąć. Do sterylnej czystości, do procedur. Strzykawka, środek dezynfekcyjny – w tym samym miejscu. Hydrokortyzon, adrenalina, wapń – w szpitalu sięgała po nie odruchowo.

– Kiedy w przychodni zastała nas epidemia, też był porządek – wspomina. – Pojawiły się fartuchy, środki dezynfekcyjne. Przeszliśmy częściowo na teleporady.

9 kwietnia wieczorem wie już o dramatach placówek. I o nakazach pracy.

– Przeszło pani przez myśl: „wezmę zwolnienie”?

– Nie. Mogłam zadzwonić do kardiologa, że odezwała się arytmia, na którą cierpię. Ale pomyślałam: na wejściu ktoś oceni, czy mogę pracować w takim miejscu.

RYZYKO Bobrowiecka 9: najbardziej znany warszawski adres medialnych doniesień kwietnia. Kilkupiętrowy budynek – Zakład Opieki i Rehabilitacji. Pacjenci głównie starsi, schorowani, leżący. Często z demencją, czasem bez świadomości.

Pod koniec marca zakaża się pierwsza pacjentka. 3 kwietnia: potwierdzenie dodatniego wyniku testu u 17 pacjentów i jednego pracownika. 8 kwietnia, gdy ośrodek opuszcza dyrektorka, pracująca w roli pielęgniarki nieprzerwanie od końca marca, sytuacja jest już bez precedensu. Instytucja – i to lecznicza, choć spełniająca też podobną rolę jak dom pomocy społecznej – nie ma na stałe nikogo z personelu medycznego.

Warszawski ZOiR jest wówczas jedną z kilkudziesięciu zakażonych placówek. Wszyscy się boją scenariusza włoskiego lub hiszpańskiego: masowe problemy kadrowe, śmierci w samotności. Są ku temu podstawy. Gromadzone przez Polskie Forum Osób z Niepełnosprawnościami dane pokazują, że chorzy w placówkach to kilkanaście procent wszystkich zakażeń. A ryzyko zachorowania i śmierci jest tu kilkudziesięciokrotnie wyższe niż w normalnych warunkach.

Dzień I: „Weszłam do pokoju. Zaczęłam płakać”

Piątek, 10 kwietnia, tuż przed dziesiątą.

– Myślałam, że na miejscu lekarz obejrzy moją dokumentację. Przeprowadzi wywiad. W razie czego uspokoi. Tak było w przypadku niektórych koleżanek, tak mówią przepisy.

Ale pani Agnieszki nikt nie bada – lekarza brak.

– Mogła się pani odwrócić i wyjść?

– Tylko na jakiej podstawie? Nakazy mają natychmiastową wykonalność. Można się odwoływać, ale do czasu rozpatrzenia trzeba pracować – mówi pielęgniarka (dziś Urząd Wojewódzki zapewnia, że z nakazami wręczane są formularze, których wypełnienie pozwala na szybszą ścieżkę odwoławczą, ale 9 kwietnia takiego druku nie było).

Na parterze mokotowskiego ZOiR-u pielęgniarka zastaje niecałą dziesiątkę pacjentów – to ci z testami ujemnymi i bez objawów. Na piętrze pierwszym 12 kolejnych: też „ujemnych”, ale już z objawami (temperaturą, kaszlem, problemami oddechowymi). Piętro drugie to 24 zarażonych.

Dla ponad czterdziestki musi wystarczyć kilkoro opiekunów (dla porównania: w DPS-ach musi być pół etatu na mieszkańca). Od piątku ośrodek będzie odwiedzał lekarz. Ale na stałe personelu medycznego nie ma. Przynajmniej do jej przyjścia.

– Jaką ochronę dostała pani na wejściu? – pytam.

– Fartuch flizelinowy i rękawiczki. Maseczkę miałam własną, przyłbicę też… Tak wyposażona zostałam wpuszczona na oddziały.

– Jak sobie pani radziła?

– Na zakażony oddział nie byłam w stanie pierwszego dnia wejść, tyle miałam pracy z pozostałymi pacjentami. Pomogli mi opiekunowie, jestem im ogromnie wdzięczna. A sprawy medyczne: dokumentacja, historie chorób, leki, sprzęt? Nie miał kto mnie w to wdrożyć. Pozostawał kontakt telefoniczny, ale tylko teoretycznie: aparat non stop przy twarzy to najprostsze źródło zakażenia… Po południu przyszedł lekarz, też delegowany przez wojewodę. Zrobiliśmy obchód na dwóch oddziałach, omówiliśmy zlecenia. To był ciężki dzień. Miałam na terenie ośrodka pokój, o który poprosiłam, żeby nie przynieść wirusa do domu. Weszłam, usiadłam na łóżku, zaczęłam płakać. A potem sen: kilkugodzinny, rwany, nerwowy.

SNY Dr Agata Giza-Zwierzchowska, psycholożka i psychoterapeutka: – Jest w nich jeden powtarzający się motyw. Kilku pielęgniarkom, z którymi rozmawiałam, śniła się utrata rodziców.

Od kilku tygodni pracuje interwencyjnie w szczecińskim szpitalu jednoimiennym. Rozmawia z pielęgniarkami, które muszą poddać się izolacji (mają objawy albo miały niebezpieczny kontakt z kimś chorym).

– Widzę podczas tych rozmów lęk. Czasem obezwładniający, atawistyczny – mówi Giza-Zwierzchowska. – Lęk, który wysyca ciało. Niektóre z kobiet już po kilku dniach pracy w sytuacji zagrożenia miały objawy psychosomatyczne: bezsenność, ból głowy, kłopoty gastryczne. Czuły, że mają gorączkę, choć termometr pokazywał 36,6. Rozmawiam głównie z pielęgniarkami, które nie pracują bezpośrednio z chorymi na COVID-19. Do szpitala jednoimiennego przychodzą też inni ludzie: na dializy, na SOR. Tam paradoksalnie stres jest większy, bo na „zakaźnym” znają wroga. Są procedury, mechanizmy obronne. A kobiety, z którymi rozmawiam, nie są na to gotowe.

– A ten sen? To lęk dosłowny, że zarażą własnych rodziców?

– Można go też czytać symbolicznie. Jako utratę opieki, poczucia oparcia. Te pielęgniarki bywają osieroconymi dziećmi systemu, który nie zawsze daje bezpieczeństwo.


CZYTAJ TAKŻE

MYŚLAŁEM, ŻE BĘDZIE GORZEJ. FILIP PŁUŻAŃSKI, lekarz rezydent: Nasz system ochrony zdrowia działa tylko dlatego, że zrezygnowaliśmy ze wszystkich zabezpieczeń. Wszystkich.


Dzień II: „Pot kapie po całym ciele”

Sobota, 11 kwietnia. Godzina 5.30 – pobudka.

Na dole „pogorszyła się” jedna z podopiecznych. Niby „ujemna”, ale z objawami oddechowymi (po kilku dniach test potwierdzi zakażenie). Agnieszka podejmuje decyzję, by wezwać karetkę. – To był kolejny dzień, który zapamiętam na długo. Biegałam z oddziału na oddział. A to ktoś wzywał na piętro, a to potrzebna byłam na parterze.

Tego dnia Agnieszka zaostrza na oddziałach reżim sanitarny. – Co robić, gdy się wchodzi do sali pacjentów, jak postępować przy wyjściu – wylicza. – Jak się dezynfekować, jak się zachowywać wchodząc i wychodząc z sali pacjenta, co robić przy przechodzeniu na inny oddział albo wychodząc po dyżurze do pokoju hotelowego.

– Kierownictwo placówki było na miejscu?

– Byliśmy w kontakcie telefonicznym.

– Wiem o brakach w sprzęcie. Zgłaszała je pani?

– Nie chcę o tym w tej chwili mówić: sprawa zostanie na pewno zbadana. Radziliśmy sobie, jak mogliśmy, w warunkach, w jakich przyszło nam pracować…

W sobotę Agnieszka idzie po raz pierwszy na drugie piętro – do zakażonych. – Spędziłam tam jakieś pięć godzin – wspomina. – Ale nie miałam bezpośredniego kontaktu z chorymi. Skupiłam wszystkie siły na jednym: by porozkładać leki. Proszę to sobie wyobrazić: ciężko, duszno, nie można się niczego napić. Okulary zaparowują, pot kapie po całym ciele. Zaczął mi nawalać kręgosłup, bolała ręka. Byłam na nogach od 5.30, to było późne popołudnie. Gdy zeszłam, była 23. Przed snem wypiłam półtora litra wody.

WINA Z historii zapamiętanych przez Gizę-Zwierzchowską: 60-letnia Zofia i 50-letnia Anna (imiona zmienione). Zofia płacze, że nie może zostać w izolacji, bo w domu czeka chora mama. Anna krzyczy, że nie pozwoli się zamknąć: jej córka zaraz rodzi.

– Inne kobiety biorą na siebie winę za własne zakażenie – opowiada Giza-Zwierzchowska. – Na przykład młoda pielęgniarka z DPS-u. Pracowała po kilkanaście godzin, a teraz płacze, że „zostawiła” koleżanki. Albo pielęgniarka z „COVID-owego”: też rozpacza, że „zawiodła”. Te kobiety nie powinny tego na siebie brać, nie one.

Dorota Uliasz, psycholożka zaangażowana w pomocową infolinię Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, zapamiętała rozmowę z kobietą, której niedawno zmarł mąż: – Pojawił się u niej lęk: „Co będzie, jak zachoruję?”. Dziecko pyta: „Mamo, czy ty na pewno wrócisz z pracy?”. Pyta, bo tata kiedyś nie wrócił.

Epidemia, mówią psycholodzy, stworzyła pole wewnętrznych konfliktów na nieznaną dotąd skalę. Te historie będą się przenosić na pracę zespołów: – Relacje w wielu miejscach już się posypały. „Ty nie masz styku z zakażonymi” – słyszą niektóre pielęgniarki. Albo: „Siedzisz w domu, a my pracujemy”. Czują się winne. Najpierw po drugiej stronie słuchawki słyszały wsparcie: „Dolecz się”. Później coraz częściej przyciszony głos szefowej: „Nie mamy z kim pracować”.

– Co pani mówi? – pytam Dorotę Uliasz.

– Że mają prawo do emocji. I nikt nie ma prawa oceniać: „Twój lęk jest mniejszy, mniej ważny”. To często zadaniowcy, ludzie rzadko myślący o sobie. Teraz będą się musieli zaprzyjaźnić ze swoimi emocjami.

Dzień III i IV: „Mąż zrobił wiele dobrego”

Sobota i niedziela, 11-12 kwietnia.

– Pracownicy wychodzili z Bobrowieckiej na noc? – pytam.

– Jedni zostawali, inni wychodzili…

Kolejne dwa dni Agnieszka znowu spędza głównie na dolnych oddziałach. Ale odwiedza też zakażonych z drugiego piętra – musi zrobić jednemu z pacjentów zastrzyk. W niedzielę boli ją ręka, odzywa się kręgosłup.

W tych dniach dowiaduje się, że jej mąż zaalarmował media. Odpowiedzialność za wysłanie i porzucenie jego żony – mówił – spoczywa na wojewodzie mazowieckim. Zdrowie żony się załamuje, i jeśli nie będzie wsparcia, może się stać coś złego.

– Gdybym wiedziała o planach męża, chyba bym się na to nie zgodziła – mówi Agnieszka. – Choć wiem, że tym alarmem zrobił dużo dobrego. Nastąpiła mobilizacja ludzi: ktoś przyniósł maski, ktoś inny kombinezon, pulsoksymetry.

Powoli przybywa też personelu. W poniedziałek zgłaszają się, bez nakazu pracy, dwie pielęgniarki. – Jedna przyszła też we wtorek i w kolejne dni przez ponad tydzień. Pracowała do godz. 15, ale to było duże wsparcie, także psychiczne.

– Kto zajmował się na bieżąco zakażonymi pacjentami z drugiego piętra? – pytam.

– Opiekunowie, też zarażeni. Myślę i o nich, i tych pracujących na dole jak o bohaterach. Młodsi, starsi, Polacy, Ukrainki. Mogli zrezygnować z tej pracy. Zostali.

SAMI Kilkadziesiąt tysięcy – tylu ich w Polsce jest. Myją, ubierają, zmieniają pampersy, karmią, piorą. Zmagają się z depresjami, czasem spotyka ich agresja. Zwykle za najniższą krajową.

– Mówi się o pielęgniarkach, lekarzach, o nas cisza – usłyszałem od kilkorga opiekunów w DPS-ach. Jeden z nich (pracuje w placówce w Wielkopolsce, na razie „czystej”) opowiadał mi o lekturze artykułu z internetu.

– Przechodziły mnie ciarki. Do środka wchodzi wojsko, a tu pusto. Nie było nikogo z personelu! A mieszkańcy? Część w łóżkach, już nie żyli. To było o jednym z domów w Hiszpanii, ale pomyślałem: „A co by było, gdyby coś takiego stało się u nas?”. Zapytałem nawet koleżanek i kolegów: „Kto się odważy zostać w razie czego?”.

– Co pan usłyszał?

– Że jedni zostaną, a inni nie. Jedna koleżanka ma dziecko z nowotworem, inna z chorobą neurologiczną…

– A pan?

– Rozmawiałem z żoną. Ustaliliśmy, że zostanę. Ale powiem panu szczerze: to mówienie o czymś abstrakcyjnym. Pracujemy z osobami upośledzonymi intelektualnie, niektórzy są chorzy psychicznie. Ci ludzie nie mogą wychodzić, nikt ich teraz nie odwiedzi. I te medialne doniesienia… Moje koleżanki już mówią, że epidemia spowoduje długofalowe problemy psychiczne kadry.

Dzień V: „Jakby mi ktoś na klatce stanął”

Wtorek, 12 kwietnia.

– Po ciężkim poniedziałku poczułam się lepiej – wspomina Agnieszka. – Był lekarz. Najpierw wizyty, zlecenia, omówienie problemów pacjentów z dolnych oddziałów, potem razem poszliśmy na górę. Po powrocie do dyżurki poczułam się źle. Zrobiło mi się duszno, ciężko było złapać powietrze, jakby mi ktoś na klatce stanął. Powiedziałam o tym lekarzowi, pomógł mi wyjść poza oddział i bezpiecznie się rozebrać z kombinezonu. Gdy trochę doszłam do siebie, powiedziałam, że zejdę odsapnąć, napić się i sprawdzę stan pacjentki, o którą niepokoi się opiekunka.

Agnieszka słabnie, zostaje podłączona pod kroplówkę. Konsultuje się – w formie teleporady – z lekarzem. Ten wystawia zwolnienie. Ok. 19 pielęgniarka opuszcza Bobrowiecką. Jedzie do udostępnionego bezinteresownie przez życzliwą osobę mieszkania.

Sama narzuca sobie kwarantannę. W środę rano zgłasza ją sanepidowi, po ponad tygodniu zostanie jej pobrany wymaz. – W tym czasie dzwoniła do mnie pani z fundacji, by zapytać, jak się czuję – mówi Agnieszka. – Instytucje się mną nie zajmowały: nikt nie kontrolował, czy jestem w izolacji. Na początku kwarantanny przyszła od wojewody decyzja w sprawie odwołania, które podczas mojego pobytu na Bobrowieckiej napisał mąż. Zostało rozpatrzone pozytywnie.

– Dostała pani po wszystkim propozycję wsparcia psychologicznego z urzędu wojewody?

– Nie.


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


BOBROWIECKA Pod koniec kwietnia sytuacja wyglądała na opanowaną: większość zakażonych wyzdrowiała, na miejscu byli medycy. Ale jak to możliwe, że ponad 40 ciężko schorowanych ludzi zostało wcześniej bez stałej, fachowej opieki?

Warszawski ZOiR nie należy do systemu pomocy społecznej, a więc nie podlega miastu. Będąca częścią systemu ochrony zdrowia instytucja prowadzona jest przez Fundację Nowe Horyzonty i podlega nadzorowi wojewody. Fundacja i urząd przedstawiają dwie – częściowo różne – wersje zdarzeń. Wojewoda zawiadomił organa ścigania (badają możliwość narażenia mieszkańców na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia). Urzędnicy mówią, że jeszcze przed epidemią kontrolowali placówkę, i już wtedy brakowało kadry – jej uzupełnienie było częścią zaleceń pokontrolnych. W kwietniu zaś zobowiązali Fundację do zapewnienia opieki, a gdy to okazało się niemożliwe, urząd zaczął rozsyłać nakazy pracy, kierując też do placówki środki ochrony. Zarządzający Fundacją twierdzą, że o sytuacji alarmowali od 30 marca – przez tydzień bez odzewu, sami zaś nie byli w stanie uzupełnić topniejącej kadry.

Dlaczego stopniała? – Opowiadano i pisano: personel „opuścił”, „porzucił” pacjentów – mówi Agnieszka. – Łatwo wydawać sądy. Każdy ma prawo się bać. My, pielęgniarki, zwykle boimy się nie o siebie, ale o bliskich. Wiem, że jedna z pracownic się zaraziła. Historii pozostałych nie znam, ale wiem też, że pielęgniarki rzadko są zatrudniane w placówkach na etat. Większość jest dochodząca. Każda pielęgniarka jest świadoma tego, w jaki sposób przenosi się wirus SARS-CoV-2, jakie ma środki ochrony osobistej oraz gdzie pracuje. Ta świadomość sprawia, że często nie chce i nie może narażać innych. Proszę mi wierzyć: to nie są łatwe wybory.

Telefony Nowych Horyzontów w ostatnich dniach milczą.

KWARANTANNA Z Agnieszką rozmawiam w drugim tygodniu po jej wyjściu z Bobrowieckiej. Nie możemy się połączyć przez Skype’a – na kwarantannie nie ma nawet laptopa, który by to umożliwił.

Mówi o poczuciu winy: – Dwa dni po wyjściu przepłakałam.

– Pięć dób w zagrożonym miejscu: bez wsparcia i ochrony. Z czego to poczucie wynika?

– Przez lata przywykłam, że gdy jest zadanie, trzeba je wykonać, choćby nie wiem co. Ten zawód to też powołanie. Sama go wybrałam.

– Myślała pani o psychologu?

– Cały czas zajmuję czymś głowę, inaczej bym się zadręczała. Koleżanka powiedziała mi, że są dostępne bezpłatne porady. Na razie z nich nie skorzystałam.

PS. 27 kwietnia pani Agnieszka otrzymała negatywny wynik testu i wróciła do domu. ©℗

O kościelnym wolontariacie w domach opieki pisze Marcin Choduń w dziale Wiara.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020