Zwyczajna pomoc

Wśród wolontariuszy wspomagających zagrożone wirusem placówki opieki są także ludzie w habitach i sutannach.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

Siostra Barbara, jedna z franciszkanek opiekujących się chorymi w ZOL-u  w Jeleniej Górze, 20 kwietnia 2020 r. / KS. PIOTR KOT
Siostra Barbara, jedna z franciszkanek opiekujących się chorymi w ZOL-u w Jeleniej Górze, 20 kwietnia 2020 r. / KS. PIOTR KOT

Wiele domów pomocy społecznej i zakładów opieki znalazło się ostatnio w krytycznej sytuacji: zarażony wirusem SARS-CoV-2 personel musiał je opuścić, co groziło pozostawieniem wielu pensjonariuszy bez opieki.

Na pomoc pospieszyli wolontariusze – w tym siostry zakonne, księża i mnisi. Zrobili to pod wpływem doniesień medialnych, a w niektórych przypadkach w reakcji na prośby płynące z instytucji sprawujących pieczę nad tymi placówkami.

Takich miejsc na mapie Polski wciąż przybywa: w Domu Pomocy Społecznej w Bochni znalazły się dominikanki z Krakowa i kilku innych klasztorów, w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym w Jeleniej Górze – franciszkanki z Torunia i ksiądz z Legnicy, w kaliskim DPS-ie – benedyktyni z Lubinia, w DPS-ie w Stalowej Woli – ­m.in. dominikanki i kapucyni; serafitki z Oświęcimia wspomogły śląskie Centrum Opieki Długoterminowej w Czernichowie. Z kolei ponad dwadzieścia sióstr z różnych zgromadzeń – m.in. felicjanki, loretanki i urszulanki – zgłosiło się do pomocy w Mazowieckim Szpitalu Bródnowskim w Warszawie.

Ledwie kilka godzin – zwykle tyle czasu zabrało wolontariuszom w habitach czy sutannach podjęcie decyzji i spakowanie rzeczy.

Aby zdążyć

– Gdy w jeleniogórskim Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym zachorowała na ­COVID-19 siostra Katarzyna, która pracowała tam jako oddziałowa – opowiada siostra Barbara, franciszkanka Rodziny Maryi z Torunia – nasza matka generalna i matka prowincjalna zaczęły pytać siostry, czy są chętne. Zgłosiłam się, żeby Kasi pomóc.

Bo Kasia, tłumaczy, to jej serdeczna przyjaciółka – razem studiowały. Po paru godzinach s. Barbara była już spakowana; legnicki Caritas przysłał po nią samochód. – To była szybka akcja – śmieje się.

Siostra Katarzyna z jeleniogórskiego ZOL-u zadzwoniła nie tylko do franciszkanek w Toruniu. – Gdy w Wielką Sobotę rozbrzmiał dzwonek telefonu – opowiada ks. dr Piotr Kot, rektor legnickiego seminarium – odczytałem to jako wezwanie, żeby z chrystusowego krzyża coś wyrosło, żebym mógł z tymi ludźmi przejść za Jezusem choćby małą część Jego drogi. Byliśmy wtedy w środku Triduum Paschalnego i miałem na świeżo wszystkie te treści w sobie. Więc była to po prostu odpowiedź na Słowo.

Ks. Kot pojawił się w ośrodku już następnego dnia. Dosłownie kilka chwil przed odejściem jednej z pensjonariuszek. – Udzieliłem jej absolucji i przeszła na drugą stronę w sposób świadomy.

– O sytuacji w kaliskim DPS-ie dowiedziałem się z internetu – wspomina z kolei brat Filip, benedyktyn z Lubinia. – Od razu stwierdziłem, że trzeba pojechać i pomóc. Napisałem maila do kierownictwa tej placówki i zaraz po świętach byliśmy z bratem Efremem w drodze do Kalisza.

Na głęboką wodę

W Krakowie było podobnie.

– Gdy w Wielki Piątek do naszego klasztoru zadzwonił bocheński starosta – relacjonuje s. Aleksandra Zaręba, przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr św. Dominika – pomyślałam: „Trzeba pomóc!”. Rozłączyłam się i zaczęłam pytać konkretnych sióstr, czy mogą pojechać do DPS-u w Bochni, gdzie przebywają osoby ze schorzeniami psychicznymi. ­Zostawiłam im trochę czasu na zastanowienie się, ale bardzo szybko dostałam odpowiedzi. Cztery siostry w Krakowie od razu zaczęły się pakować. Zadzwoniłam do klasztoru w Białej Niżnej, tu zgłosiły się kolejne trzy siostry. Wszystkie były już po południu w drodze do Bochni. Następnego dnia dojechały jeszcze trzy: dwie z klasztoru w Krużlowej, jedna z Kielc.

W Wielką Sobotę do bocheńskiego ośrodka dotarł również kapłan, ks. Piotr Dydo-Rożniecki. Pod koniec marca przyleciał z Kazachstanu, gdzie jest misjonarzem, żeby wyrobić wizę pobytową. I z powodu epidemii utknął w Polsce na dobre. Czekał, opowiada, na sygnał, czego Pan Bóg od niego potrzebuje. W sobotę przeczytał na Facebooku informację, że w Bochni jest zainfekowany personel i wielu pensjonariuszy. – Potrzebowali pomocy. O 18.00 byłem już na miejscu.

Dla dominikanek pomagających w Bochni przyjazd księdza był miłą niespodzianką. – Miałyśmy od tej pory męskie wsparcie – opowiada s. Julietta Homa.

Zwłaszcza że, jak wspomina s. Julietta, na początku było bardzo ciężko. – Przerażenie, bo przecież zostałyśmy rzucone na głęboką wodę. Bez żadnego przygotowania medycznego zostałyśmy nagle same z 28 przewlekle chorymi psychicznie. To były nasze pierwsze kroki pośród takich osób. W kolejnych dniach, na szczęście, to napięcie zaczęło spadać. Było widać, że coraz lepiej udaje nam się opanować sytuację. To budziło w nas nadzieję i nowe siły, że jesteśmy w stanie podołać.

Obecnie w Bochni na oddziale osób chorych psychicznie pracuje osiem dominikanek i ksiądz – podzieleni na zespoły pracujące w systemie trójzmianowym. Dzień zaczynają od modlitwy. Potem jest poranna toaleta, wydawanie śniadań, dezynfekcja pomieszczeń. Następnie obiad, zbieranie naczyń jednorazowych, pranie, suszenie. Po południu modlitwa, koronka do Bożego Miłosierdzia z pensjonariuszami, podwieczorek, kolacja, toaleta wieczorna, przygotowanie do snu. – A pomiędzy tymi czynnościami cały czas staramy się rozmawiać z podopiecznymi, być z nimi – mówi s. Julietta.

Sakrament

W Jeleniej Górze raczej nie było przerażenia ani poczucia bezradności. – Na początku przez dwa pełne dni była z nami jeszcze s. Katarzyna – mówi ks. Piotr Kot. – A potem mieliśmy z nią kontakt telefoniczny, więc siostry, z których wszystkie mają przygotowanie medyczne, wszystko z nią konsultowały. I byli z nami też wolontariusze: Sławek – opiekun, Łukasz – ratownik medyczny, i Sylwia, która normalnie pracuje w szpitalu. Lęku więc żadnego nie widziałem, raczej troskę o to, czy sprostamy potrzebom tych ludzi.

Codzienność w ośrodku jest bardzo podobna do planu dnia w Bochni. Przebywający tu pensjonariusze to głównie osoby starsze, z reguły leżące i potrzebujące w związku z tym dużego wsparcia i pielęgnacji – pomocy w przebieraniu, myciu, karmieniu.

– Gdy przyjechałam do ośrodka, ponad dwudziestu pensjonariuszy było zarażonych, a przez to mocno wycofanych – wspomina s. Barbara. – Nic dziwnego, nagle znika cały personel, a w zamian pojawia się siedem nowych twarzy, w dodatku w maskach i okularach ochronnych: dwie siostry franciszkanki, klaryska, magdalenka, ksiądz i troje wolontariuszy świeckich. Ale już po kilku dniach chorzy nabrali do nas zaufania i teraz jest naprawdę dobrze.

– Najważniejsze, że mamy kapłana i Eucharystię – kontynuuje s. Barbara. – Poza tym ksiądz Piotr jest dla mnie przykładem. I nie chodzi tylko o sprawy duchowe. Bo ksiądz zaczyna swój dzień od toalet, golenia panów, wynoszenia śmieci i mycia podłóg. Od razu też zlew naprawił i pralkę podpiął. Tu wszyscy robią wszystko, jeden drugiego zastępuje. Dzięki temu, że mamy dwóch wolontariuszy świeckich i księdza, możemy choćby podnieść niektórych pensjonariuszy, takich, którzy potrzebują silnych opiekunów. To jest postawa prawdziwego kapłana, bo przecież żeby móc dojść do potrzeb duchowych, do Eucharystii, najpierw trzeba zacząć od potrzeb fizycznych.

Ks. Piotr Kot: – Ponieważ nie mam przygotowania medycznego, wykonuję głównie czynności pielęgnacyjne. No i takie ludzkie: rozmowy z pensjonariuszami, zatrzymanie się przy każdym, wysłuchanie historii życia. Od rana do wieczora staram się przy nich być. Odprawiam też na korytarzu Eucharystię, mówię głośno, żeby wszyscy mogli słyszeć. Niektóre osoby siedzą na wózkach w drzwiach. Wywołuję ich, żeby pomachali, że na pewno wszystko słyszą. Później idę do wszystkich z komunią świętą i modlę się z tymi, którzy nie są w stanie sami tego uczynić.

Dodaje: – Kapłaństwa nie ograniczam do sakramentów przy ołtarzu. To się rozkłada na wszystkie inne momenty, gdzie nie mówi się formuł teologicznych, tylko daje się człowiekowi odrobinę dobroci. Wtedy pensjonariusze czują, że traktuje się ich z godnością. Wówczas sakrament się dopełnia.

Oaza spokoju

Siostra Barbara: – Gdy ksiądz Piotr do nas przyjechał, jedna z pensjonariuszek była już w ciężkim stanie. Ale takiej śmierci to ja życzę każdemu. Był kapłan, sąsiadka i siostry trzymające ją za ręce i odmawiające różaniec. I ona, która z powodu silnej miażdżycy już w ogóle nie mówiła, nagle z nami zaczęła się modlić. Zrobiłyśmy wielkie oczy: nagle przypomniały jej się słowa modlitwy. I tak odeszła do Pana.


Czytaj więcej w serwisie: Kościół wobec epidemii


Na zamkniętym z powodu epidemii oddziale w jeleniogórskim ZOL-u jeden z pokoi służących do rehabilitacji ksiądz i siostry zmienili w kaplicę z całodobową adoracją. – Jest ona prowizoryczna, ale pięknie przygotowana – mówi s. Barbara. – Jeśli mamy wolną chwilę, idziemy do Pana Jezusa. To jest ważne, mamy skąd czerpać siły.

– W fakcie, że tu w Bochni pojawił się ksiądz – wspomina s. Julietta – widziałyśmy bardzo wyraźnie opiekę Jezusa. Czułyśmy, że nie pozwoli, żeby coś złego nam się stało. Więc w sercu każdej z nas jest oaza spokoju. W pierwszych dniach tutaj miałyśmy jedynie obawy, jak ten czas świąteczny i każdy kolejny będziemy przeżywać bez Eucharystii. Dla nas to najważniejszy moment w ciągu dnia. Dlatego jesteśmy księdzu bardzo wdzięczne, że służy nam i podopiecznym komunią i sakramentem pokuty.

Zwykła rzecz

Ks. Andrzej Draguła, profesor teologii z Uniwersytetu Szczecińskiego, napisał na Facebooku: „Co rusz czytam o lekarzach, pielęgniarkach, opiekunkach, którzy dobrowolnie zamykają się na dni, tygodnie w szpitalach, domach opieki, domach starców, by nie opuścić najbardziej potrzebujących. Zawstydzają mnie, którego życie jest relatywną sielanką. W średniowieczu dość popularny był ideał rekluzji: dobrowolnego zamknięcia się, a nawet zamurowania w celi. Przykładem może być błogosławiona Dorota z Mątowów. Na naszych oczach rodzi się nowy typ, nie waham się tego powiedzieć, męczeństwa, rekluzy i rekluzi zamknięci już nie w skrajnej samotności i izolacji, ale aby inni nie zostali skazani na samotność choroby, a czasami także umierania. Notujcie ich imiona. Zapamiętajcie twarze ukryte za maskami”.

– Męczeństwo? Absolutnie nie – śmieje się s. Barbara. – Jak znajomi przysyłają esemesy, że jesteśmy bohaterami, to ja się od razu denerwuję. Jeden z nich powiedział w rozmowie telefonicznej, że jestem jak Matka Teresa. To mi dopiero ciśnienie skoczyło! Ja Matce Teresie do najmniejszego palca nie dorastam, a poza tym ona była dużo starsza – śmieje się. – Ja się w ogóle nie poświęcam! Dla mnie, dla nas to jest ogromna łaska, czas prawdziwych rekolekcji. I tu jest tak radośnie! Ludzie pomagają nam z zewnątrz, przynoszą owoce, soki, ciasta. Przed świętami marzyłam o dobrym cieście. W życiu bym nie pomyślała, że dostanę je w takiej ilości. Poza tym mamy stąd piękny widok na Śnieżkę.

Brat Filip, benedyktyn z Lubinia: – Nasz klasztor znajduje się w wiosce pod Poznaniem i jesteśmy odizolowani od świata, więc miałem poczucie, jakbyśmy byli na uboczu panującej epidemii. Dlatego uznałem, że trzeba pomóc. Że skoro jestem młody i mam dwie zdrowe ręce, to mogę się do czegoś przydać. To przecież zwykła rzecz, praca, jaką wykonują codziennie pielęgniarki i lekarze. Owszem, strach przed zarażeniem był. Zresztą pani dyrektor od razu nas poinformowała, że pomimo kombinezonów ochronnych, maseczek, rękawiczek i przyłbic nadal mamy 90-procentowe prawdopodobieństwo zarażenia. Byliśmy więc świadomi tego, co robimy. Lęk był jednak bardziej przed wyjazdem. Jak już się tam weszło i zobaczyło się wdzięczność tych ludzi, to wszystko zeszło na drugi plan.

Siostra Barbara: – Strach przed zarażeniem? Zupełnie nie. Zresztą jak teraz patrzę wstecz, to Pan Bóg przygotowywał mnie do tego już od dłuższego czasu. Od kilku miesięcy zupełnie intuicyjnie jadłam duże ilości imbiru, miodu i cytryny i porządnie się odżywiałam, więc fizycznie jestem dobrze przygotowana.

– Gdy ktoś nazywa nas bohaterkami, czujemy się niezręcznie – mówi s. Julietta. – To, co robimy, jest po prostu konsekwencją wyboru, którego kiedyś dokonałyśmy.

Ks. Piotr Kot: – To nic nadzwyczajnego. Jak otwarcie drzwi człowiekowi, który jest w potrzebie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz oraz tłumacz z języka niemieckiego i angielskiego. Absolwent Filologii Germańskiej na UAM w Poznaniu. Studiował również dziennikarstwo na UJ. Z Tygodnikiem Powszechnym związany od 2007 roku. Swoje teksty publikował ponadto w "Newsweeku" oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020