Ich trauma, ich sprawa

Jadwidze śnił się powrót do pracy. Przy drzwiach do DPS-u oddziałowa – mundurek, czepek, w ręku karta: „Jadzia, mam twój test, znowu jesteś pozytywna”.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

 / MAGDA WOLNA
/ MAGDA WOLNA

Flashbacki, czyli natrętne obrazy, wracają na jawie. Do Haliny wraca Niedziela Palmowa, 5 kwietnia. Pod DPS-em karetki. Błyskają „koguty”, a ona pyta sama siebie: „Co się na tym świecie dzieje? Przecież to wygląda jak jakaś wojna”.

Obraz Aleksandry jest już ze szpitala. Gdy go przywołuje, odruchowo kładzie rękę na piersiach. Ona na szpitalnym łóżku, bez tchu, patrzy na okno bez klamki. Przez kilka dni nikt nie zgodzi się tej klamki przynieść.

– Są jak żołnierze, którzy wrócili z wojny. Z początku działa adrenalina, później wszystko wraca – usłyszałem o personelu bocheńskiego Domu Pomocy Społecznej od dwojga krakowskich psychiatrów w czerwcu: dr. hab. n. med. Macieja Pileckiego, ordynatora oddziału psychiatrii Szpitala Uniwersyteckiego, który był w Bochni w kwietniu, i prof. Barbary Józefik (ten sam szpital), która wolontaryjnie pomaga kobietom z Bochni.

Czy rzeczywiście są jak żołnierze? Żołnierze słyszą hymn, pochwały, podziękowania; bywają objęci specjalnym systemem pomocy. Do pracownic bocheńskiego DPS-u nikt nie przemawiał. Nikt nie mówił o nich jak o lekarzach czy pielęgniarkach: bohaterki z pierwszej linii frontu.

Za to sąsiedzi omijali je szerokim łukiem. A od dzieci przechodniów zdarzyło im się usłyszeć: „Zaraza idzie”.

Pan Romek może uderzyć

Zanim dojdziemy do flashbacków, rozmawiamy o czasie sprzed kwietnia 2020 r. Pięć kobiet, które zgodziły się rozmawiać, to personel oddziału dla przewlekle psychicznie chorych, mieszka tam 67 osób. Swego czasu oddziału słynnego – to tam przyjechały w kwietniu z odsieczą siostry dominikanki.

Nie chcą się przedstawiać z nazwisk i funkcji – ze względu na zdrowotne szczegóły, ale też poczucie bezpieczeństwa. Niektóre z nich czują się pozostawione same sobie. Wiek: między młodym a przedemerytalnym. Staż w bocheńskim DPS-ie: od kilku do dwudziestu kilku lat. Zarobki? Okolice płacy minimalnej. Za ubieranie, karmienie, golenie, kąpanie, pampersowanie. Pchanie wózków, dźwiganie bezwładnych czasem ciał. Za uprzątanie ekskrementów z podłogi w łazience. Gdy pytam o trudne momenty w ich pracy, opowiadają np. o mieszkańcach, których – ze względu na rodzaj schorzenia – nie da się wtłoczyć w sztywne ramy współżycia. O kobiecie, której zdarzało się rzucać deskami. O latającym talerzu i fruwającym jogurcie, bo komuś coś się nie spodobało. O panu Zdzisiu (imię zmienione – jak pozostałych mieszkańców), który ma zwyczaj dusić, bo tak okazuje uczucia (naprawdę chce objąć albo ucałować).

Ale wszystkie mówią o tym miejscu: nasz dom. – Lubimy tę pracę, tych ludzi.

– Ja opowiem o panu Romku – mówi Zofia, gdy proszę każdą z nich o opis jednego mieszkańca (pierwszą rozmowę odbywamy wszyscy razem na wideo­komunikatorze). – Pił, stoczył się, trafił do przytuliska, potem do nas. Sprawiedliwy: o każdym pamięta, każdego traktuje jednakowo. A ze złych cech: nie panuje nad emocjami. Mieszkańca mniej sprytnego pan Romek może uderzyć. Ciągle nad tym pracujemy.

– Raz wyrzuciłam mu kwiatka, to mi się prawie dostało – uśmiecha się Aleksandra. – Kwiatek był suchy, ale on uważał, że jak najbardziej zielony. Obok mieszkają dwaj młodzi panowie. Słuchają go jak ojca. On też ich tak traktuje.

– Jeden jest laureatem konkursów w kręgle – wtrąca Zofia. – Chodzi na treningi, w pokoju cała tablica medali.

– Ja opowiem o Madzi, której już z nami nie ma – mówi Jadwiga, walcząc z łamiącym się głosem. – Niepełnosprawna, z zespołem Downa. Zdarzało jej się podkradać różne rzeczy. Niezłośliwie, to było silniejsze od niej. Chodziła tak sobie po pokojach, a jak jakąś ładną bluzeczkę zobaczyła, to cap. Pewnego dnia koleżanka wyczuła u niej podczas kąpieli guza na piersi. Zaczęło się jeżdżenie po lekarzach. Ciągle pytała, czy wrócimy do Bochni. Przytulała się, potrzebowała bliskości. Tak zapamiętam Madzię: przychodzę do pracy, a ona na korytarzu już na mnie czeka.

– Jeszcze pan Darek – mówi Aleksandra, gdy rozmawiamy już na osobności, kilka dni później. – Po czterdziestce, zanikał mu mózg. Pamiętam te jego duże oczy. I uśmiech, jak się go pogłaskało. Miał choroby współistniejące, zmarł na covida, jako jedyny z naszych mieszkańców w pierwszej fali.

Hydroksyzyna na sen

2 kwietnia, ranek. Joanna słyszy od męża: „Nie idź”. Wtedy – nie tak jak dziś – wszyscy się boją, a media trąbią o hiszpańskich i włoskich DPS-ach dziesiątkowanych przez epidemię. I o mieszkańcach zostawianych na zatracenie. Bochnię tydzień wcześniej obiegła informacja – jeden z księży poszedł na kwarantannę, nazajutrz zmarł.

Joanna do pracy idzie z poczucia obowiązku. Do domu wróci za 49 dni.

Aleksandra tego dnia zapisze w zeszycie-pamiętniku: „Mieszkańcy czekali w kolejce po leki, nie wiedzieli, co się dzieje. Byli dziwnie wyciszeni, jak nigdy dotąd”. Zanotuje też, że to „ważna data”. Bo 2 kwietnia 2005 r. umarł papież, którego później – jak mówi, skutecznie – prosiła „o pomoc w uporaniu się z pewną słabością”. – A po piętnastu latach – wspomina – znowu musiałam podjąć ważną decyzję: czy zostanę z podopiecznymi? Zostałam, bo nie mogłam ich zawieść.

Przed godz. 14 telefon. Sanepid informuje, że jeden z mieszkańców, wcześniej przewieziony do szpitala, jest „pozytywny”. Kwarantanna: zaczynają się rozmowy, telefony, ustalenia. Kto zostaje, kto jeszcze może przyjść. Kto do domu, kto się boi („Niektóre dziewczyny miały to w oczach”). Do roboty zostanie ich 12, z ponad 30-osobowej kadry. Do domu ta dwunastka nie wróci – będą spały w DPS-ie.

Kolejni mieszkańcy gorączkują. 3 kwietnia są kolejne „plusy”. Jadwiga: – Pana, który okazał się naszym pierwszym przypadkiem, wcześniej kąpałam. Byłam przerażona. Że się zaraziłam i że zaniosłam wirusa do domu, gdzie jest 84-letnia teściowa. Duszno mi się robiło, dosłownie. Miałam problemy ze snem.

Flashback Haliny z 5 kwietnia: – Podjeżdżają te karetki, a ja jakbym w głowę dostała. Zaczęłam strasznie płakać. „Czy my tu poumieramy?” – myślałam. Jeden z mieszkańców wsiadał do karetki, odwrócił się i zaczął machać. Pytał, czy wróci. „Wrócisz” – mówiłyśmy.

Z tamtych dni wszystkie zapamiętały chaos. I brak sprzętu: na początku były tylko maseczki, rękawiczki i płyn do dezynfekcji. Halina: – Nie było naczyń jedno­razowych, wszystko trzeba było dezynfekować. Dopiero potem przyszły pojemniczki.

Zofia: – Dochodziły coraz to nowe obowiązki. Dezynfekcja klamek, uchwytów, podłóg. I ograniczenia: to wypełnianie worków na śmieci, to nowe zasady prania. Dobrze, że je wprowadzono, ale dla nas oznaczały dodatkowe obciążenie. Praca stawała się nie do zniesienia. Było jej coraz więcej, rąk coraz mniej, my coraz słabsze.

We wtorek 7 kwietnia pracownice bocheńskiego DPS-u same robią sobie i mieszkańcom kolejne wymazy. Wyniki przychodzą późnym wieczorem nazajutrz. – Byłyśmy już wykąpane – wspomina Zofia. – A tu się okazuje, że kilka z nas, włącznie ze mną, ma wynik dodatni. Płacz, lament, ktoś mówił, że nie pójdzie na dyżur, bo nie da już rady. Ja nie spałam całą noc, mimo że dobrze się czułam. A nazajutrz, przemęczona, poszłam do pracy.

Kilka koleżanek Zofii – tych „pozytywnych” – zabiera tego dnia karetka. Dlaczego ją pomija, nie wiadomo. Pracuje cały dzień. – Tak, wśród zdrowych koleżanek, ale starałam się do nich nie zbliżać, no i za bardzo nie było wyboru, bo nie miał kto tej roboty wykonywać – wspomina Zofia. – Przyszła dziewiąta wieczór, zdenerwowałam się. Czy mi po tylu dniach pracy w takich warunkach nie należy się odpoczynek? Na szczęście wreszcie przyjechała karetka.

Tamten dzień zapamiętała też Joanna. Wiedziała już po objawach, że jest chora. Miała bóle kręgosłupa, zatkane górne drogi oddechowe. – Dzień zaczął się płaczem – zapamiętała. – Zadzwoniłyśmy do starosty, że już na oddział nie możemy wejść. Ale niektóre z nas poszły, ja też. Pamiętam ciężką pracę. I telefony. Niby dla otuchy, ale brzmiały jak pożegnania… Wieczorem nie wytrzymałam, zeszłam na dół. Wzięłam na uspokojenie hydroksyzynę, wypłakałam się, uspokoiłam. Tego dnia nie zapomnę.

W piątek 10 kwietnia w bocheńskim DPS-ie jest już tylko kilkoro pracowników. Tego dnia przyjeżdżają siostry dominikanki. „Zakonnice ruszyły na pomoc” – donoszą media, które będą odtąd (całkiem słusznie) przedstawiały tę odsiecz jako bohaterską. Na temat pracownic DPS-u zapadnie cisza. A nawet (zwłaszcza w internecie) przylgnie do nich etykieta: zostawiły mieszkańców.

W tamten piątek do Bochni przyjechał też dr Maciej Pilecki. Lekarze – wśród nich psychiatra, ze względu na profil oddziału – mają ocenić, jaki jest stan pozostających jeszcze tu zakażonych i którzy z nich wymagają hospitalizacji. – Na miejscu okazało się, że brakuje środków ochrony, i że istnieje ryzyko zakażenia kolejnych osób – wspomina Pilecki. – Szybko nabrałem przekonania, że te panie dokonują czynów bohaterskich. Trwały na stanowisku mimo wielkiego ryzyka. Miałem zresztą dysonans: my w pełnym rynsztunku, one bez wystarczającej ochrony…

Dr Pilecki zapamiętał z tej wizyty niepewność: – Gdy zdarzy się jakiś wypadek, zwykle znamy procedury. Przyjeżdża karetka, ratowani są ci najbardziej zagrożeni. Albo jesteśmy w budynku, gdzie np. pojawia się dym, ale przez okno widzimy straż i miejsce ewakuacji. Innymi słowy, mimo zagrożenia mamy poczucie uczestnictwa w uporządkowanym świecie. W Bochni niczego takiego nie było. Bezprecedensowa sytuacja, dominowało poczucie, że nic nie jest pewne: kiedy panie pójdą do domu, kiedy zajmą się sobą, co w ogóle z nimi będzie.

Jako ostatnie, w nocy z 11 na 12 kwietnia, bocheński DPS opuszczają trzy zakażone pracownice – w tym Aleksandra. Odtąd wszystkie (włącznie z Jadwigą, która o chorobie dowie się na kwarantannie) będą się zmagać z chorobą. Same.

Historia choroby

ZOFIA (44 dni w krakowskim szpitalu):

– Obudziłam się pierwszego dnia z takim bólem głowy, jakiego nigdy nie miałam. Nie mogłam nawet poprawić włosów. Środków na ból było tak dużo, że uszkodziły mi wątrobę. W którymś momencie dotarło do mnie coś ważnego. Że ja się zatraciłam w pracy, a przecież mam rodzinę. Zaczęłam tak strasznie płakać na tym łóżku. Chciałam księdza. Zadzwonił, zaczął się ze mną modlić. A ja mówię, że umiem się modlić, i że chcę spowiedzi! Powiedział, że w tej sytuacji to jest niemożliwe. To było dla mnie dno psychiczne. Czekałam na śmierć.

Leżałam w tym szpitalu tak długo, że za oknem zdążył się zmienić świat. Jak przyjechałam, nie było liści. Gdy wychodziłam, na drzewach za oknem zieleń była bujna, wybarwiona, wiosenna. Mówi się: mocniejsza grypa. Nigdy nie przeżyłam takiej grypy.

HALINA (szpital, izolacja, potem znowu szpital):

– Na test po przyjeździe do szpitala czekałam dwanaście godzin! W namiocie, bez jedzenia i picia. Skuliłam się pod ścianą, jakaś pani doktor z kamery mnie wychwyciła: „A pani co tutaj robi?”. W końcu zrobili test – wynik dodatni. Leżąc w szpitalu, prosiłam o wsparcie psychologiczne. Nie doczekałam się. A gdy już wychodziłam, zadzwoniła pani psycholog. Przeprowadziła wywiad, potem zadzwoniła znowu i powiedziała, że jej przykro, ale już nie jestem pod opieką szpitala, więc psychiatra ani psycholog mi nie przysługują.

JOANNA (6 dni szpitala, ponad miesiąc izolacji):

– Izolatorium było w krakowskim hotelu. Sama w pokoju, bez możliwości odwiedzin. Obsługa i warunki były OK. Najgorsze, że miałam widok na puste budynki. Wszyscy widzieli ludzi, jakieś sklepy, ja nikogo. Tyle co rano telefon, jak się czuję, jaka temperatura. Nie miałam ciężkiego przebiegu choroby, ale siadałam psychicznie. Pod koniec płakałam, że chcę do domu. Miałam przez telefon rozmowę z psychologiem. Chciałam zobaczyć męża. Pielęgniarze powiedzieli, że to będzie możliwe przez balkon. Ale wtedy się okazało, że jestem wreszcie „ujemna”.

JADWIGA (izolacja domowa):

– Jako jedyna z naszej piątki nie byłam hospitalizowana. Tamte tygodnie spędziłam w domu. Rodzice wzięli do siebie męża i dzieci, zostawiając mi mieszkanie. Pamiętam lęk, że nikogo przy mnie nie ma i że zacznę się dusić. Pierwsze noce przesiedziałam na podwórku… Kładłam się na ławeczce blisko bramy. Myślałam: jak umrę, to tutaj mnie przynamniej ktoś zobaczy. W dzień nie mogłam funkcjonować, w nocy spać. Z nerwów jadłam śniadanie na stojąco. Dopiero gdy dostałam leki, sytuacja powoli się unormowała.

ALEKSANDRA (tydzień w szpitalu, dwa w izolatorium):

– Najgorsze były duszności. Nasilały się, gdy patrzyłam na to swoje okno bez klamki. Chodziłam do łazienki, żeby oblewać się zimną wodą. Gdy powiedziałam o tym oknie pielęgniarce, usłyszałam: „Nam też jest duszno”. Potraktowałam to jak kiepski żart, bo akurat my wiemy, co to znaczy praca w trudnych, ryzykownych warunkach. Prosiłam o psychologa, ale jego wizyta nie była wtedy możliwa. Porozmawiał ze mną chwilę lekarz – telefonicznie. Przepisał leki i odłożył słuchawkę.

Zapamiętałam też ból głowy, jakby mi ją ktoś rozrywał, i dziwny ból kości.

Nie mogłam leżeć, siedzieć, stać. Każdy dzień zapisywałam w zeszycie. Mogę panu przeczytać fragment z jednej nocy: „Poszłam spać o 22.30, o północy się wybudziłam, o 2.10 jeszcze nie spałam, a o 4.10 byłam już gotowa. Na noc wzięłam hydroksyzynę, rano wstałam otępiała, dziwnie obojętna. Radości życia dzisiaj we mnie nie ma (...) Biorę głęboki oddech, staram się być myślami z wnuczętami”.

Pokłosie

Rozmawiamy w drugiej połowie lipca – ponad trzy miesiące po najcięższym dla nich okresie. Nadal mają problemy ze snem. Są w kontakcie z lekarzami.

Aleksandra, gdy zażyje proszki, pośpi do siódmej, ósmej. Ale wtedy ciężko wstać. – Te głowy nam zostały – mówi. – Po wszystkim się czuję, jakbym już nie była tym samym człowiekiem. I nikt za bardzo nie umie tego zrozumieć. Wstaję rano, zamęt w głowie, brak chęci do życia. Znowu leki. I strach, że tak już zostanie.

Halina: – Boli, jak słyszę: „Jak mogły ludzi zostawić?”. A my nikogo nie zostawiłyśmy! Albo na ulicy dziecko mówi do matki: „Zaraza idzie”. Małe miasto, ludzie się znają. I boją, mimo że już dawno nie zarażamy.

Powrót do pracy? Joanna już jest na posterunku. Wróciła tuż przed tym, jak w Bochni pod koniec lipca gruchnęła wieść: w DPS-ie zachorował ponownie ozdrowieniec. Joanna: – Przychodzi myśl: „Czy ja dziś stąd wyjdę?”.

Trzy jej koleżanki są na chorobowym. Jadwiga: – To pierwszy mój epizod załamania nerwowego – wizyta w DPS-ie może przywołać wspomnienia. Śnił mi się zresztą ten powrót. Przy drzwiach do DPS-u oddziałowa – mundurek, czepek, w ręku karta: „Jadzia, mam twój test, znowu jesteś pozytywna”. Ja na to: „Ale jak to, przecież nawet jeszcze nie wróciłam!”. Obudziłam się, już nie spałam.

Zofia pod DPS-em już raz była – na jawie. Wrócił obraz karetek i machających na pożegnanie mieszkańców.

Krzywda zakotwicza w przeszłości

Co dolega pracownicom bocheńskiego DPS-u? Dr Pilecki i prof. Józefik nie chcą stawiać indywidualnych diagnoz, ale przyznają: przynajmniej niektóre z pań mają objawy zespołu stresu pourazowego. To zaburzenie będące reakcją na skrajnie stresujące sytuacje. Reakcją często opóźnioną: pojawia się, gdy zagrożenie mija. Objawy? – Lęk, bezsenność, zaburzenia koncentracji, powrót obrazów, czyli tzw. flashbacki. One wywołują ponownie lęk, pozornie nieadekwatny do sytuacji, więc często niezrozumiały dla otoczenia – wymienia prof. Józefik.

Rozmawiamy w lipcu, kiedy jest już po kilku zdalnych spotkaniach z pracownicami bocheńskiego DPS-u. Prof. Józefik prowadzi tę grupę wsparcia, odkąd jej kolega z pracy – psychiatra Andrzej Juryk, który też w ramach ambulatoryjnej opieki leczy niektóre z pań – zaalarmował na wewnętrznej, whatsappowej grupie, że potrzebna jest pomoc. – Obawiam się, że podobne problemy mogą wystąpić w wielu DPS-ach – dodaje prof. Józefik. – I że druga fala epidemii (która być może już trwa) nadejdzie, zanim te panie staną na nogi. W przypadku pracownic bocheńskiego DPS-u jest jeszcze jedno: poczucie, że nie zostały docenione. To poczucie krzywdy, a ona jest destrukcyjną emocją. Krzywda zakotwicza w przeszłości.

Zostałyśmy same

W Bochni krzywda ma jeszcze jeden wymiar. – Zostałyśmy same – mówią.

– Grupa wsparcia to nasza oddolna inicjatywa, powstała z rozpoznania problemu przez konsultującego te panie psychiatrę – przyznaje prof. Józefik. – Niestety, nie ma żadnego systemowego projektu pomocy dla osób, które miały podobne doświadczenia. A sądzę, że skala zjawiska jest duża.

Od marca koronawirus pojawił się w 60 DPS-ach. A zarażone były też inne placówki, choćby Zakłady Opiekuńczo-Lecznicze. Chorowały lub chorują setki mieszkańców i pracowników, było wiele ofiar śmiertelnych. Ostatnie doniesienia mówią o zakażeniu pracownika w ­DPS-ie krakowskim. Nieco wcześniej wirus zaatakował sąsiadującą z Bochnią Groblę. Gdy kończyliśmy w zeszłym tygodniu pracę nad tym tekstem, było tam już 14 ofiar śmiertelnych.

O telefonach do nich, terapii, szybkiej i bezpłatnej pomocy psychiatrycznej, grupach wsparcia, dostępie do innych lekarzy myśli niewielu.

W Bochni niektóre spośród piątki pracownic DPS-u przyznają, że udało im się dostać do bezpłatnego psychiatry bez kolejki – zaznaczają jednak, że stało się to dzięki znajomościom i uprzejmości dr. Juryka.

Halina: – Zanim pojawiła się ta możliwość, płaciłam 140 złotych za wizytę. W imię czego? Przecież ja tej zarazy nie przyniosłam. Dzwoniłam, próbowałam się dostać do psychiatry z NFZ. Rejestratorka jeszcze wyskoczyła: „A pani wie, ile ludzi czeka?”. Płaciłam też za kardiologa. W sumie jakieś 1500 złotych, niewiele mniej niż moja pensja.

Zofia: – Od lokalnych władz, owszem, usłyszałyśmy: „dziękuję”. Ale pomagali, dopóki byłyśmy w DPS-ie…

Od wielu innych pracowników słyszę: lokalne władze nie przewidziały traumy tych, którzy podczas pierwszej fali najbardziej się poświęcili. Co na to starosta bocheński? Adam Korta zapewnia, że jest świadom sytuacji. Przyznaje, że ta pierwsza fala zaskoczyła ich tak jak wszystkich. Twierdzi, że oferował pomoc Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego – z psychologiem i psychiatrą włącznie.

Tylko że ta informacja nie dotarła do wszystkich pracownic DPS-u.

Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej? Zapytałem o pomoc psychologiczną dla kadry placówek. Resort w odpowiedzi na maila informował w pierwszej połowie lipca o dodatkowych środkach na DPS-y, m.in. na dodatkowe wynagrodzenia. I o rekomendacjach, m.in. zaleceniu pomocy psychologicznej dla mieszkańców i pracowników.

„Jednocześnie informuję – pisała pracownica Wydziału Prasowego MRPiPS – że do tutejszego resortu nie wpływają informacje o problemach pracowników domów pomocy społecznej w zakresie zdrowia psychicznego”.

PS. Bohaterki reportażu dziękują za pomoc prof. Barbarze Józefik, dr Joannie Bednarek, dr Annie Dzieży-Grudnik, dr. hab. n. med. Maciejowi Pileckiemu, dr. Andrzejowi Jurykowi i dr. Dariuszowi Franczakowi. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020