Siła bezsilna

Julian Assange został nazwany „Havlem epoki internetu”. Problem w tym, że internetowi dysydenci z opozycjonistami takimi jak Václav Havel niewiele mają wspólnego.

11.11.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Marek Adamik
/ Rys. Marek Adamik

„Gdybyśmy mieli kogoś takiego jak pan, mur berliński upadłby o wiele wcześniej” – mówi dawna dysydentka Julianowi Assange’owi granemu przez Benedicta Cumberbatcha we wchodzącym właśnie na ekrany filmie „Piąta władza”. Totalitarne reżimy Europy Środkowo-Wschodniej nie miałyby jakoby szans w starciu z WikiLeaks.

Twierdzenie, że internet trwale zmienił postrzeganie polityki, od kilku lat wybrzmiewa echem wygodnego komunału – powtarzanego tyleż chętnie, co bezrefleksyjnie. Bułgarski politolog Ivan Krastev zauważył nawet, że od czasu włączenia polityki w przestrzeń sieci słowa „rewolucja” nie uzupełnia się już epitetem wskazującym na jej ideologiczne zakorzenienie, ale – na urządzenie. „Mamy rewolucje facebookowe, rewolucje twitterowe. Zawartość ideowa nie jest już istotna”.

JEŚLI LUDZIE SIĘ WKURZĄ...

Fetyszyzacja internetu z jednej strony jest zabawna, z drugiej – groźna. W „New York Timesie” w czasie arabskiej wiosny ukazał się rysunek, na którym oddziały Kaddafiego strzelają z karabinów, ale demonstranci pokonują ich za pomocą tweetów. Problem w tym, że pogląd, iż rewolucja w Libii nie mogłaby się wydarzyć bez mediów społecznościowych, to daleko idące przerysowanie. Tymczasem takich przerysowań jest o wiele więcej: całkiem poważnie Mark Pfeiffer, były doradca George’a W. Busha, zgłosił kandydaturę Twittera do pokojowej Nagrody Nobla. Całkiem poważnie o mediach społecznościowych i internecie jako esencji demokracji mówił również Jared Cohen, wysoko postawiony pracownik amerykańskiego Departamentu Stanu. Do chóru piewców sieci włączyła się nawet była sekretarz stanu Hillary Clinton. W wygłoszonym 21 stycznia 2010 r. przemówieniu „Wolność internetu” nazwała ją samizdatem XXI w., chociaż – jak trzeźwo zauważa Zygmunt Bauman – „niewiele wody upłynęło w Potomaku od czasu, gdy amerykańska elita demokratyczna zaczęła, w myśl maksymy deux poids, deux mesures, domagać się poważnych restrykcji dla WikiLeaks oraz kary więzienia dla jej założyciela”.

Ufundowane w grudniu 2006 r. przez Juliana Assange’a i Daniela Domscheita-Berga WikiLeaks miało być – czytamy w manifeście aktywistów – „prawdziwą Wikipedią: niepodlegającą cenzurze wersją internetowej encyklopedii, służącą do analizy dokumentów pochodzących z niewykrywalnych przecieków na masową skalę”. W opublikowanej w Polsce w lipcu 2013 r. książce „Cypherpunks” – zapisie rozmowy z Assange’em i kilkoma innymi hakerami, australijski informatyk stwierdza wprost: „tak właśnie zabezpieczamy się przed ustrojem totalitarnym: ludzie mają broń i jeśli się wystarczająco wkurzą, po prostu biorą ją ze sobą i idą siłą przejąć kontrolę”. Bronią tą jest – oczywiście – informacja.

Według Assange’a, przestrzeń społeczności internetu znajduje się poza wszelką jurysdykcją, a jedynym prawem, jakie w niej obowiązuje, jest kod: wyłącznie języki kodowania określają, co jest nie tyle dozwolone, ile możliwe. Powiada Assange: „ludzie są w stanie przeciwstawić swą wolę woli zmobilizowanej superpotęgi i wygrać. Szyfrowanie opiera się na prawach fizyki i nie musi słuchać buńczucznych okrzyków państw ani ponadnarodowych korporacji opartych na mechanizmach nadzoru”. Sieć jest dla Assange’a przestrzenią, która umożliwia swym użytkownikom – zgodnie z przykazaniem Václava Havla – życie w prawdzie.

ANONIMOWY GWIZDEK

Przypomnijmy: bohater Havlowej „Siły bezsilnych”, kierownik sklepu warzywnego, pewnego dnia przestaje wywieszać obojętne mu hasło: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. Gest ten niesie za sobą niebagatelne znaczenie. Havel stwierdza: „naruszając reguły gry, przerwał grę jako taką. (...) Powiedział, że król jest nagi. A ponieważ król rzeczywiście jest nagi, stało się coś niezmiernie niebezpiecznego; swym postępkiem kierownik sklepu warzywnego zwrócił się do świata; umożliwił każdemu zajrzenie za kurtynę; pokazał każdemu, że można żyć w prawdzie”.

Havlem epoki internetu francuski prawnik William Bourdon na łamach „Le Monde” nazwał Assange’a, a także whistleblowerów takich jak Edward Snowden (który ujawnił amerykański program elektronicznej inwigilacji), czy Bradley Manning (który dostarczył WikiLeaks tajne dokumenty wojskowe). To łatwe skojarzenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Australijczyk ścigany jest nie pod zarzutem ujawnienia dokumentów rządowych, ale gwałtu, o którym dwie pokrzywdzone przypomniały sobie ni stąd, ni zowąd podczas afery WikiLeaks. Albo że wygłoszona przed Sądem Najwyższym USA samokrytyka Bradleya Manninga niewiele różniła się od samokrytyk z pokazowych procesów stalinowskich.

Ale łatwość tego skojarzenia jest równocześnie ogromnym niebezpieczeństwem. Bo whistleblowerów łączy z dysydentami z eseju Havla mniej, niż by się mogło wydawać.

W epoce hakerskiej anonimowości (Assange, Snowden i Manning to przykłady najbardziej medialne; prawdziwy whistleblower ukrywa się pod maską) dmuchanie w gwizdek nie jest – jak działalność dysydentów opisywał Havel – „grą va banque”, za którą przyjdzie drogo zapłacić. Abstrahując od imperatywów moralnych, można sobie łatwo wyobrazić, że programista klasy Snowdena mógłby – ze starannie ukrytego konta mailowego przekazawszy „Guardianowi” dowody na masową inwigilację amerykańskich obywateli – jeszcze wiele lat pracować dla Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Zapewne historia nigdy nie pozna wielu takich przypadków. Anonimowość wyklucza podstawowy aspekt Havlowego życia w prawdzie, które „jako bunt człowieka przeciw narzuconej mu pozycji, jest próbą przywrócenia mu własnej odpowiedzialności”.

ZAĆWIERKAĆ SIĘ NA ŚMIERĆ

„Odpowiedzialność” to słowo kluczowe. To w tym miejscu zrealizowana utopia Assange’a łączy się z niezrealizowaną – fetyszu social media. Pisze Jewgienij Morozow, mieszkający w USA białoruski imigrant, w swoim studium pt. „Złuda internetu”: „[podczas arabskiej wiosny] w Teheranie było tylko 60 aktywnych kont Twittera, a więc organizatorzy demonstracji używali głównie staroświeckich technik informacyjnych; za to przedstawiciele służb bezpieczeństwa autokratycznego przeszukiwali Facebook w celu znalezienia związków z jakimikolwiek znanymi im dysydentami”. W używaniu sieci dla własnych korzyści autorytarne reżimy będą zawsze silniejsze od inwigilowanych obywateli.

Zaraz – ale czy nie to właśnie wykazali Assange, Manning, Snowden i reszta anonimowych whistleblowerów? Owszem, to. I tu dochodzimy do rewersu pojęcia odpowiedzialności: analizując ich – bez wątpienia szlachetne – działania, należy bowiem zapytać, komu hakerzy ujawniają zapisy niezgodnych z prawem rządowych czy korporacyjnych postępków. Obywatelom? W żadnym wypadku. Działają przecież, jak zaznaczył Assange, w internecie, którego społeczność znajduje się poza państwowymi jurysdykcjami, nie spełnia więc podstawowego wymogu obywatelstwa. Zrzuciwszy z siebie samych odpowiedzialność, hakerzy zrzucają ją również z adresatów swoich działań: ci zatem mogą zrobić z tajnymi dokumentami, co im się żywnie podoba.

Informacja udostępniana przez whistleblowerów, niezależnie od swej wagi, staje się więc „informacją obojętną”. To sformułowanie amerykańskiego socjologa Neila Postmana, który w książce „Zabawić się na śmierć” porównał dwie antyutopie: tę przedstawioną przez Huxleya w „Nowym wspaniałym świecie” z wizją Orwella z „Roku 1984”. Postman zauważył, że o ile mieszkańcy wizji Orwella terroryzowani są przez zewnętrzne organy selekcjonujące odpowiednie dla nich informacje, w antyutopii Huxleya nie ma najmniejszych przeszkód, by obywatelom została przekazana prawda: ale nie ma też najmniejszych przeszkód, by zostały im przekazane kłamstwa. Nikt bowiem nie kontroluje bezładnego procesu przekazywania i – w efekcie – prawda tonie w zalewie informacji nieistotnych. Postman przywołuje też amerykański serial dla dzieci: „Ulicę Sezamkową” i ideę uczenia przez zabawę. „Wiedzę z programów telewizyjnych – pisze – można czerpać w każdym momencie i w każdym miejscu. (...) Jest jednak – dodaje – spore niebezpieczeństwo wynikające z tego typu edukacji. Wszystko dąży w kierunku przekonania, że wiedza może być przekazywana za pomocą rozrywki, że może się nią stać”.

Jeśli zastąpić telewizję internetem, a edukację – informacjami udostępnianymi przez WikiLeaks, analiza Postmanna okaże się zdumiewająco aktualna. Przykład? Koniec końców za rozrywkę polskim internautom posłużyła zhakowana z Facebooka korespondencja Przemysława Holochera. Oczywiście, po opublikowaniu tych kompromitujących rozmów, lider Obozu Narodowo-Radykalnego odszedł ze stanowiska, ale to jedyny wymierny efekt akcji. Cała afera – sprzed ledwo miesiąca! – została szybko zapomniana.

Rozrywka ma bowiem to do siebie, że łatwo się dezaktualizuje – i to niezależnie od kalibru sprawy. Znamienne zresztą, że ten artykuł piszę z myślą o premierze nakręconego przez reżysera „Zmierzchu” filmu o Assange’u, a nie – o tysięcznym dniu aresztu domowego twórcy WikiLeaks.

***

Internet nie jest zatem Havlowską przestrzenią prawdy, siły bezsilnych. Stanowi raczej narzędzie pełne mocy, ale bezsilne samo w sobie. By faktycznie znaczyć, musi być wykorzystane przez gracza równie silnego, co ono, zdolnego kształtować i samo to narzędzie, i jego pozawirtualne konsekwencje. Najlepszym przykładem jest tu kapitał, jaki na Snowdengate zbił Władimir Putin.

A więc „co by było, gdyby” dysydenci drugiej połowy XX wieku mieli dostęp do WikiLeaks? Wałęsa, być może, w najlepszym razie mógłby się stać bohaterem jednosezonowych memów, a moralista Havel – okazać się zbyt nudny, by mieć w ogóle szansę zaistnieć w rozrywkowej przestrzeni internetu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2013