Był sobie rząd dusz

Oto portret środowiska, które długo panowało nad globalnym dyskursem, by nagle stracić na niego wpływ.

27.09.2021

Czyta się kilka minut

Martin Amis. Barcelona, 1 października 2015 r. / ALEJANDRO GARCÍA / EFE / FORUM
Martin Amis. Barcelona, 1 października 2015 r. / ALEJANDRO GARCÍA / EFE / FORUM

W poprzedniej autobiograficznej powieści Martina Amisa, wydanym w 2000 r. „Doświadczeniu”, jest taka scena: syn pyta go, czemu przeciąga w angielskich wyrazach ostatnie sylaby, z day czyniąc dee. Amis przyznaje, że będąc w jego wieku sam nauczył się tak intonować zgłoski, ponieważ w ten sposób mówili wtedy ci, którzy byli z elit.

Chłopiec nie potrafi tego zrozumieć. W jego opinii ojciec do klasy wyższej (rozumianej jako ta, która ma decydujący wpływ na rzeczywistość) nigdy nie musiał aspirować, bo się w niej urodził i tylko zreprodukował społeczną pozycję własnego ojca, pisarza Kingsleya Amisa. Jest cenionym prozaikiem, poczytnym publicystą – nikt przy zdrowych zmysłach nie stwierdziłby, że nie należy on do klasy wyższej.

Pan i władca

Chłopiec nie wiedział, że gdy Martin Amis w latach 70. zaczynał karierę, sytuacja intelektualistów wyglądała zgoła inaczej. Mogli osiągnąć sukces finansowy (który był już udziałem Kingsleya Amisa, dzięki „Jimowi Szczęściarzowi”) i ukończyć czołowe uczelnie, jednak w kastowym brytyjskim społeczeństwie klasę wyższą stanowiła wówczas tylko przeciągająca sylaby arystokracja. Praca umysłem/piórem i przynależność do elit się wykluczały.

Rewolucja, w której Martin Amis uczestniczył, a która rozegrała się w Wielkiej Brytanii w latach 70., 80. i 90., polegała na tym, że owa sprzeczność zniknęła: intelektualista nagle został członkiem upper class. Był potrzebny, by objąć funkcję, na którą właśnie narodziło się zapotrzebowanie: funkcję władcy sfery publicznej. Innymi słowy: strażnika obowiązującego systemu wartości i tego, który go objaśnia. „Opowieść wtajemniczonego” Martina Amisa to rzecz o nim samym, o Saulu Bellow, Christopherze Hitchensie i Philipie Larkinie – elicie anglosaskiego świata intelektualnego. Oraz o wspomnianej rewolucji w jej szczególnej, późnej fazie: fazie zgonu. Bohaterowie odegrali w przemianach lat 80. istotną rolę – i wszyscy zdążyli już umrzeć. Amis samotnie świadkuje upadkowi świata, który razem zbudowali.

Ów upadek da się umiejscowić w czasie: Amis prowadzi narrację z perspektywy lat po 2016 r. „Amisowie lecą do Londynu zdążyć na referendum. Będą dwa głosy za pozostaniem [w Unii]” – stwierdza, by później pokpiwać z późniejszego prezydenta USA Donalda Trumpa. To jednak zaledwie metaforyczny moment zgonu niegdysiejszych władców dyskursu – realne śmierci zdarzyły się już wcześniej. Najpóźniejsza: dekadę temu, gdy w Houston, w ekskluzywnej klinice leczenia nowotworów, odszedł Christopher Hitchens, w Polsce znany głównie jako przedstawiciel Nowego Ateizmu.

Jego choroba dała o sobie znać rok wcześniej, podczas trasy promocyjnej autobiografii „Hitch-22”. To w niej Hitchens opowiada, jak poznał Martina Amisa, swojego późniejszego przyjaciela. Gdy spotkali się w Oksfordzie, zlekceważył go: „byłem w szczytowym okresie poparcia dla Partii Socjalistycznej”. Ocenił go więc przez pryzmat jego ojca Kingsleya, konserwatysty i zwolennika wojny w Wietnamie. Ich relacja zadzierzgnęła się dopiero po debiucie Martina (jako 24-latek w 1973 r. wydał „Papiery Rachel”), a rozkwitła, kiedy znaleźli się w jednej redakcji.

Pismo nazywało się „New Statesman”; założone pół wieku wcześniej, w połowie lat 70. przeżyło drugą intelektualną młodość – właśnie dzięki zatrudnieniu Hitchensa, Amisa i innych, m.in. Iana McEwana i Juliana Barnesa. Pisali, spędzali wspólnie długie godziny przed wysłaniem numeru do druku – jednak nie tylko z ich trudu wynikł sukces gazety. Pod koniec lat 70., gdy istnienia sfery publicznej w Wielkiej Brytanii nie można już było lekceważyć, gazety stały się tam obiektem wielkiego zainteresowania reklamodawców; nawet wysoce intelektualne periodyki mogły coś dla siebie uszczknąć. Za reklamodawcami przyszli czytelnicy, wydawnictwa (każde chciało drukować dzieła z gatunku big ideas) i telewizja, czyniąca z felietonistów „publicznych intelektualistów”, owych sławnych public intellectuals.

Szczególnie Christopher Hitchens był dla nich świetną pożywką. „Był uczniem Trockiego i twierdził, że wady socjalizmu w jednym kraju mogą zostać naprawione przez globalną rewolucję” – pisze o nim Richard Bradford. Szedł więc pod prąd: w Wielkiej Brytanii i w USA panowali neokonserwatyści, on zaś gorączkowo optował za lewicą, wprowadzając do centrum dyskursu progresywne wartości. Choć nie miał wpływu na politykę – jej ikonami byli ludzie będący celem jego bezlitosnych ataków: od Billa Clintona i Henry’ego Kissingera po Matkę Teresę – jednak miał wpływ na to, co się myśli i co należy myśleć. Z Londynu przeniósł się do Waszyngtonu, lewicowy tygodnik zmienił na wielki miesięcznik („Vanity Fair”), i wtedy wydarzyło się coś, czego ani on, ani Amis się nie spodziewali: 11 września.

Data ta okaże się w „Opowieści wtajemniczonego” kluczowa. Wkrótce po tym, jak runęły wieże World Trade Center, Hitchens powiedział Amisowi: „To ideo­logia w religii. To faszyzm z islamską twarzą”. Wbrew swym wcześniejszym poglądom poparł atak na Irak (przylepiono mu wtedy łatkę neokonserwatysty) i w ostatnich dziełach począł opisywać system wartości, którego on i inni publiczni intelektualiści przez ostatnie dekady strzegli. Systemem tym była – upraszczając – progresywna nieufność względem każdej totalności: ideologii, w których „wystarczy uwolnić się od rozumu, a wtedy wszystko wydaje się możliwe”. Tak opisany przez Hitchensa system stopniowo jednak tracił już na znaczeniu.

Koniec pamięci

Jeśli idzie o choroby, Amis nie babrze się w fizjologii. Opowiada jako świadek, towarzyszący Hitchensowi w kolejnych turnusach w „Tumortown”. Z odchodzenia przyjaciela zapamiętuje jego sarknięcie nad książeczką czekową: „Ciekawe, kiedy skończą mi się pieniądze”. ­A ­Hitchens – komentuje w „Opowieści...” – „był autorem bestsellerów i hojnie opłacanym felietonistą”.

Co do pieniędzy, były drugą konsekwencją lat 80. i spuchnięcia gazet od reklam. By zapełnić strony między nimi, prasa potrzebowała nowych bohaterów; pisarze, szczególny rodzaj public ­intellectuals, nadali się, a ich ambitne książki zaczęły się sprzedawać. Dzieła dopełnili agenci literaccy. Nie żeby ich wcześniej w Wielkiej Brytanii nie było; ale w latach 80. przybyli nowi, z USA, do zaliczek dopisali zera, czyniąc prozaików krezusami i celebrytami. Pojawiły się nawet rankingi, kto z młodych jest najzdolniejszy (magazyn „Granta” wymienił – obok Amisa – McEwana, Barnesa, Salmana Rushdiego i Kazuo Ishigurę).

Innymi słowy, w latach 80. brytyjscy pisarze przeżyli to, co udziałem ich amerykańskich kolegów stało się dwie dekady wcześniej, gdy wcale nie popowi prozaicy okazali się autorami bestsellerów. Jednym z tych Amerykanów był kolejny muszkieter z „Opowieści wtajemniczonego”. Historia jego relacji z Amisem ma pięć rozdziałów: zachwyt, wpływ, przyjaźń, zwątpienie – i śmierć.

„Przyszło mi na myśl: »On po prostu pisze dla mnie«” – wspomina Amis zetknięcie z pisarstwem Saula Bellowa. Był 1975 r., on zaś starał się brytyjską prozę ożywić – lecz nie wiedział, jak. Odkrycie uświadomiło mu, że problem tkwi w bohaterze. Odtąd protagonistami jego powieści stały się, jak u Bellowa, postaci pikarejskie, proza zaś zmieniła się w narrację gadaną, korzystającą po równi i ze slangu, i z poezji. W połowie lat 80. ten sposób opowiadania (i wsparcie mediów rozpisujących się o jego zaliczkach) wywindowało Amisa na szczyt.

Bellowa poznał osobiście osiem lat później w Chicago i z rozmowy z noblistą wyniósł przekonanie o paralelności ich karier. Cztery pierwsze powieści Amisa były utworami błahymi – to samo było z dwiema pierwszymi powieściami Bellowa, który w Illinois wyjawił mu, co spowodowało, że ową błahość porzucił. Był to pobyt w Paryżu w latach 40., gdy stąpał po świeżych prochach: 80 tysięcy deportowanych Żydów, Vichy… „Paryż miał być miastem światła; a tu nagle właściciel wynajmowanego mieszkania okazał się nienawidzić go, bo był Amerykaninem i Żydem” – pisze Zachary Leader w biografii Bellowa.

Sam Martin Amis Żydem nie jest; żydostwo jednak przewija się i przez jego życie (małżeństwo z Żydówką), i dzieło. „Kiedy się urodziłem, w 1949 r., Wąsik nie żył od czterech lat; Wąsacz miał przed sobą jeszcze cztery. Napisałem dwie książki o Hitlerze i dwie o Stalinie (...). Uważam, że cokolwiek by człowiek robił, nie ucieknie przed żadnym z nich”. XX-wieczne okropieństwa Amis pierwszy raz wziął na warsztat w „Strzale czasu” – opowiedzianej od tyłu historii nazistowskiego lekarza. W „Domu schadzek” i „Strefie interesów” pytał, co zostaje z miłości w nieludzkich czasach (odpowiedź: nieludzkość, niemiłość). W „Opowieści...” świadkuje już końcowi tej pamięci, i to końcowi dwojakiego rodzaju.

Pierwszy związany jest z powątpiewaniem, czy lekcja Szoah jest wystarczająca, skoro nawet ona nie chroni przed totalizmem, jakiego rodzajem był żydowski nacjonalizm Saula Bellowa. „Każda populacja, która uległa wpływom hitlerowskich Niemiec, myślała o mordowaniu Żydów. Każda z wyjątkiem Izraela” – powiada Amis, tym tłumacząc wspieraną przez noblistę politykę wobec Zachodniego Brzegu. Hitchens, również kłócący się z Bellowem o Izrael, dodaje, że wkrótce państwo to „przestanie być demokratyczne i świeckie. To będzie teokracja rasowa”. Bellow, który wszak przeciwstawiał pamięć o Holokauście totalnej, w jego opinii, rewolcie lat 60., jest na te argumenty głuchy: widzi Państwo Żydowskie etnicznie jednorodnym.

Koniec drugi to choroba, która zjadła noblistę: alzheimer. W „Opowieści...” szczególnie uderza fragment o tym, jak obaj pisarze mieli poprowadzić seminarium – i Bellow nie pamiętał, o czym. Przez następny rok zapominał kolejnych spraw, wreszcie: kim jest (ostatniego dnia życia myślał, że płynie łódką po morzu). Odszedł w 2005 r. i odtąd „świat (...) był tylko sobą i musiał zacząć sobie radzić bez Saula Bellowa”.

Tatuś?!

Trzeci muszkieter umarł 30 lat wcześniej; podobnie jak pierwszy – na raka. Wcześniej opisał finalny składnik strzeżonego przez Amisa i jego pokolenie systemu wartości: seksualną wolność. Zaczęła się ona w 1963 r. – tak głosi najsławniejszy incipit Philipa Larkina, z wiersza „Annus Mirabilis”, w samej „Opowieści...” wykorzystany kilka razy. Wers ów pojawił się też w „Ciężarnej wdowie” z 2010 r., w której Amis, już niebędący jednoznacznym piewcą owego systemu, podsumowywał lata 60. – czas, który obiecywał swobodę i równość, a w efekcie „chłopaki znowu wygrali”.

W „Opowieści...” Phoebe Phelps informuje Martina Amisa o jego niespodziewanych związkach z Larkinem – takich mianowicie, że nie jest synem Kingsleya, lecz tego nudziarza, bibliotekarza z Hull. Było tak: z Phoebe, niegdyś ekskluzywną prostytutką, Martin spotykał się w połowie lat 70. – romans intensywny z początku, na końcu jednak biały. Pewnego dnia, zirytowany tą barwą, Martin wyprawił się do Szkocji, z ewidentnym zamiarem pójścia do łóżka ze swoją byłą. Phoebe została w ich rodzinnym domu z Kingsleyem, który ją zaczął podrywać, gdy zaś zgłosiła obiekcje co do quasi-kazirodztwa, rzekł, że z Martinem nie jest spokrewniony; spłodził go jego przyjaciel. Phoebe prędko domyśliła się, który.

Gdy po latach 75-letnia Phoebe przekazuje Amisowi tę sensację – pisarz zaczyna analizować. Rodzice (matka, domniemany ojciec) już nie żyją; nie ma nikogo, kto by potwierdził, jak było. Istnieją jednak pewne dowody na to, że jest synem Larkina – a więc wnukiem „obleśnego starego faszysty Sydneya”, który w latach 30. zabierał Philipa na pielgrzymki do Rzeszy. Z drugiej strony, nim Kingsley został prawicowcem, wierzył w Stalina… Nim czytelnik się obejrzy, zostaje wciągnięty w historię ménage à trois; a potem zadaje sobie pytanie, co właściwie czyta.

Z ogłoszonej dekadę temu biografii Richarda Bradforda wiadomo wszak, że nikt imieniem Phoebe w życiu Martina Amisa się nie pojawił; zresztą w „Opowieści...” sam pisarz przyznaje półgębkiem, że złożył pannę Phelps z kilku znanych mu kobiet. Która jednak oznajmiła: „wrong daddy”? I: jaka to różnica? Czyżbyśmy znaleźli się w intelektualnym „Powrocie do Brideshead”, którego bohaterami, miast lordów i baronetów, są poeci, publicyści, pisarze?

Przewrotna odpowiedź brzmi: owszem. Amis tworzy bowiem coś, co sam określił w „Doświadczeniu” mianem autobiografii wyższej; takiej, która – miast o fakcie – pisze o jego zapośredniczeniu w wyobraźni. Narzekał wtedy, że jest to pisarstwo żywiące się miast życiem – literaturą. W „Opowieści...” sam się nią żywi, by zapośredniczyć własne życie nie w tym, jak zostało przeżyte, ale: jakie mogą być ramy opowieści o nim. Owe ramy to na poły arystokratyczny charakter środowiska anglosaskich intelektualistów, którzy ze sobą żyli; ze sobą spali; wśród swoich umierali. Wszedłszy na pozycję zajmowaną wcześniej przez właścicieli zamków, powiada Amis, przejęli ich zwyczaje – nie tylko przeciąganie sylab.

Że nosi geny Philipa Larkina, niegdysiejsza flama informuje Amisa w Londynie szczególnego dnia: 12 września 2001 r., niecałe 24 godziny po tym, jak runęło World Trade Center.

Pożar

Saul Bellow nie wierzył w 11 września; nie umiał wręcz przyswoić, że w ogóle się wydarzył. Amis: „No dobra. Kto umiał?”. Atak oznaczał bowiem rozmontowanie systemu wartości, którego strzegł i który wyznawał – bezrefleksyjnie, nie zastanawiając się nad swą tożsamością: „Po co miałbym to robić? jestem biały, anglosaski, heteroseksualny, niewierzący, zdrowy na umyśle i ciele...”. Jak również: przekonany, że niechęć do totalności, pamięć o XX-wiecznych okropieństwach, seksualna wolność – to wszystko jest przezroczyste. Atak na World Trade Center ujawnił, że nie jest, zapowiadając walkę wieczoru: „»wszystko, co kocham« kontra »wszystko, czego nienawidzę«”.

Walka miała się rozegrać za chwilę. Rok 2016, rok referendum w Wielkiej Brytanii, w prywatnym życiu Amisa zwieńczony został efektowną puentą: w sylwestra spalił mu się dom w Nowym Jorku. „Najpierw brexit, potem Trump, a na końcu lądujesz na ulicy, w samym środku nocy i w samym środku zimy”. Czołowy public intellectual, jak arystokrata, został przez świat wysiudany ze swych dóbr – wcześniej zaś, wybierając populistów, ów świat rzekł mu, że wartości, których całe życie strzegł, wcale nie są przezroczyste. Są za to niewiele warte.

Od tego momentu do ukończenia „Opowieści...” i wydania jej po angielsku (wyszła w 2020 r.) minęły cztery lata. Czy coś się zmieniło? Amis jest sceptyczny. W finale książki zwraca się do czytelnika: „normalnie na pożegnanie mówię: Do zobaczenia, w jakimś dogodnym momencie w 2021 r. (...) Tylko tak się składa, że w sierpniu wchodzę w 70. rok życia. (...) trochę już sobie nie wyobrażam napisania jeszcze jednego tekstu pełnej długości”.

Trzech muszkieterów odeszło; ostatni łamie szpadę.©

Martin Amis, OPOWIEŚĆ WTAJEMNICZONEGO, przeł. Katarzyna Karłowska, Rebis, Poznań 2021.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2021