Ja, ktoś inny

Czy dwudziestolatek to ten sam człowiek, który jest teraz sześćdziesięciolatkiem? Przecież różni ich wszystko – nawet ciała, acz te same, mają odmienne. Zatem: ten sam czy nie ten sam?

10.01.2022

Czyta się kilka minut

Siri Hustvedt. Barcelona, 21 kwietnia 2017 r. / MIQUEL LLOP / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Siri Hustvedt. Barcelona, 21 kwietnia 2017 r. / MIQUEL LLOP / NURPHOTO / GETTY IMAGES

W „Pamięci, przemów” Vladimir Nabokov po półwieczu wraca do letnich miesięcy roku 1914. Były skwarne i burzowe; gdy lipiec przeistaczał się w sierpień, rozpoczęła się Wielka Wojna, która wkrótce miała wywrócić jego życie do góry nogami. Nie dlatego jednak Nabokov wspomina, co mu się wówczas, chudemu piętnastolatkowi, przydarzyło. Lato 1914 jest dlań kluczowe z tej racji, że to właśnie w spędzone w wiejskiej posiadłości w Wyrze wakacje napisał swój pierwszy wiersz – czy, by być ściślejszym, coś na kształt wiersza.

„Pisałem po rosyjsku – przywołuje tamto zdarzenie – chociaż równie dobrze mógłbym pisać po ukraińsku, w uproszczonym angielskim albo w wolapiku. Wiersz, który spłodziłem, był zaledwie znakiem, że żyję i że doświadczam, doświadczyłem lub mam nadzieję doświadczyć pewnych intensywnych przeżyć danych człowiekowi. Był raczej drogowskazem niż dziełem sztuki, porównywalnym do pasów farby na przydrożnym głazie”.

Nabokov zaznacza w ten sposób podstawowy kłopot, z jakim mierzy się ktoś, kto sięga po juwenilia wielkich pisarzy. Z jednej bowiem strony jest w nich coś pocieszającego: oto okazuje się, że ci, którzy na pewnym etapie życia stworzyli arcy­dzieła, niegdyś konstruowali koślawe zdania i spróchniałe metafory. Z drugiej, ich młodzieńcze utwory prowokują do pytania: kto te nieudane akapity napisał? Skoro traktujemy je jako dzieła Nabokova czy Pamuka, do których nazwisk należy dodać przymiotnik „młody”, to czy młody Nabokov albo Pamuk to ten sam pisarz, którego teraz tak podziwiamy? Przecież gdyby nie byli autorami „Ady” albo „Śniegu”, nie wzięlibyśmy do rąk ich wczesnych opowiadań!

W swojej najnowszej powieści „Wspomnienia przyszłości”, która właśnie ukazała się w polskim przekładzie, świetna amerykańska pisarka Siri Hustvedt pyta: do jakiego stopnia jednostka nie zmienia się w czasie? Czy ja sprzed dwóch dekad i ja dzisiaj to jedna i ta sama osoba? A jeśli nie, to kim był (jest) ten, który dawno temu nosił moje imię?

Wyparte, zmyślone, żywe

Ale przecież „Wspomnienia...” to powieść, co zaznaczono już na okładce amerykańskiego wydania, a „Pamięci, przemów” miało podtytuł „autobiografia”, choć składało się z tekstów, które wcześniej Nabokov ogłaszał jako fikcję.

Więc: jeżeli w powieści tej mamy do czynienia z rozważaniem, w jaki sposób człowiek podchodzi do samego siebie z przeszłości, czy sama powieść nie jest też rodzajem podejścia do siebie-innego? Przecież w głównej bohaterce „Wspomnień...”, rozdzielonej na trzy równoległe osoby i narracje – w pierwszej ma 20 lat i jest studentką szwedzkiego pochodzenia przybywającą z Minnesoty do Nowego Jorku pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia; w drugiej uznaną pisarką po sześćdziesiątce, która za prezydentury Donalda Trumpa znajduje swe notatniki sprzed półwiecza; w trzeciej autorką i wszechwiedzącą narratorką swej pierwszej powieści, zapisywanej w tych notatnikach – trudno nie ujrzeć samej Hust­vedt. Autorka również posiada szwedzkie korzenie; również pochodzi ze środkowego zachodu USA; również znalazła się nad rzeką Hudson w latach 70., dzisiaj jest zaś równolatką swej bohaterki, noszącej zresztą inicjały S.H.

– Musisz być już zmęczona pytaniami o to, ile jest we „Wspomnieniach...” prawdy, a ile zmyślenia – mówię. Hust­vedt śmieje się i odpowiada: – „Wspomnienia...” zaczęły się banalnie: pomyślałam o kimś, kto przeprowadza się do nowego mieszkania i zaczyna słyszeć głosy przez ścianę. Mnie w pierwszych nowojorskich latach nigdy to nie spotkało, kiedy jednak chciałam mieszkaniu w powieści dać adres, wzięłam ten, pod którym sama wtedy mieszkałam. Potem dodałam do tego notatnik (którego w tamtych latach nie miałam) i resztę zdarzeń, zupełnie wymyślonych. Inaczej niż S.H., nie mogłam ich przeżyć, bo w latach 70. od razu zajęłam się doktoratem, nie miałam czasu na tworzenie. Jeśli więc pytasz, czy to prawda, to i tak, i nie. Nie zdarzyło się prawie nic z tego, co opisałam. Zresztą: to niemożliwe, bym zapamiętała wszystko, co miało miejsce, jak to utrzymują niektórzy z uprawiających autofikcję: jakoby potrafią przywołać skład swoich posiłków sprzed 30 lat. Z drugiej strony: emocjonalnie to powieść prawdziwa i S.H. jest mną: i ówczesną, i dzisiejszą.

Pisarka jest szczupła i ma krótkie, siwe włosy; za nią widać gustownie urządzony gabinet w domu w Park Slope na Brooklynie, który zajmuje wraz z mężem, prozaikiem Paulem Austerem, postacią jakiś czas temu w Polsce kultową. We „Wspomnieniach...” narratorka także mieszka w tej dzielnicy, partneruje jej wszakże profesor uniwersytetu. Przynajmniej jednak przynależność klasowa się zgadza: w obu przypadkach mamy do czynienia z mieszczańską elitą, która pod koniec XX w. przeistoczyła Brooklyn w dzielnicę zamożnych intelektualistów.

Kiedy jednak i Hustvedt, i S.H. sprowadzały się do Nowego Jorku, miasto było zupełnie inne, także na Manhattanie: – Żyło się wtedy relatywnie tanio i ktoś taki jak ja, ze stypendium i pomocą od rodziców, mógł sobie pozwolić na samodzielne mieszkanie. W dodatku: jaka w tym mieście panowała wtedy atmosfera! Co tydzień chodziłam na odczyty poetów ze szkoły nowojorskiej, każdy bezpłatny, na seanse europejskich filmów w kinach studyjnych. Wtedy były tu studyjne kina. Owszem, przy okazji miasto tonęło w śmieciach i łatwo było narazić się na kradzież; trudno było jednak znaleźć lepsze miejsce, żeby zostać pisarzem, tyle zewsząd atakowało bodźców.

Młodziutka S.H. (przez koleżanki zwana Minnesotą) pisze kryminalną powieść, bo skoro jej inicjały odsyłają do słynnego detektywa, wydaje się do tego stworzona. Powieść, co prędko dostrzega czytelnik „Wspomnień...”, jest jednak naiwna i kiepska. Podobnie naiwne są osobiste wyznania, którymi zapełnia notatnik – zwracając się do niego per „Droga Strono!” – one jednak niosą w sobie olbrzymi ładunek emocjonalnej prawdy. S.H. opowiada o sąsiadce, która wydaje się mieć problemy psychiczne; o koleżankach, artystkach i artystach poznanych w kawiarniach; opowiada także o pewnej imprezie, powrót z której w towarzystwie młodego intelektualisty oznaczał próbę gwałtu. A potem kończy opowiadać, by wrócić do notatnika cztery dekady później.

Gdy po niego sięga, 60-letnia S.H. odczuwa wątpliwości analogiczne do tych, przed którymi postawił czytelnika Nabokov: czy w istocie czyta swoje zapiski? Po pierwsze, ta powieść: coś tak kiepskiego nie mogłoby wyjść spod jej pióra. Czy więc S.H. zaczęła się jako pisarka, jak zawsze uważała, właśnie w Nowym Jorku lat 70., czy może dopiero wiele lat później? Po drugie, wspomnienia: nie przechowuje w pamięci lwiej części z nich, w tym tego najbardziej traumatycznego. Wyparła? Zmyśliła? Napisała i stało się to prawdą, skoro, jak twierdzi w otwarciu powieści, „gdy ja pisałam, pisano też mnie”? Ale: czyją prawdą? Może przeżyła to jako zupełnie inna osoba i dlatego nie ma dostępu do tego zdarzenia?

– Pamięć i wyobraźnia to jedno i to samo – mówi Hustvedt. – Od Freuda wiemy, że nie ma ani jednego wspomnienia, które w procesie zapamiętywania nie ulega przetworzeniu. Więc: przeżyła to, owszem. Ale przetworzyła inaczej niż przetworzyłby ktoś, kim jest teraz.

Zgadzają się marzenia

W natłoku wielkich nazwisk, którymi naszpikowane są „Wspomnienia...”, jedno zwraca szczególną uwagę: Paul de Man. 1 listopada 1978 r. S.H. udaje się – zresztą w celu poderwania chłopaka, który później będzie próbował ją wykorzystać – na wykład dekonstrukcjonisty na Uniwersytecie Columbia. Belgijski filozof i krytyk jest w USA gwiazdą, studenci go uwielbiają; S.H. jednak, ku własnemu niezadowoleniu, pozostaje sceptyczna. „Jego występ brzmiał mi jak explication de texte – zapisuje – ale bez sformułowania jakiegoś ostatecznego wniosku. Wykład był erudycyjny, wnikliwy, trudno byłoby go jednak nazwać objawieniem. Czy ze mną jest coś nie tak? Coś mi umknęło?”.

Kilka lat później okazało się, że to nie z S.H. było coś nie tak, ale z de Manem, i coś umknęło nie S.H., ale wszystkim. Po śmierci krytyka wyszło bowiem na jaw, że w latach 40., gdy Belgia znajdywała się pod nazistowską okupacją, przez dwa lata pisywał antysemickie artykuły do dziennika „Le Soir”. Ponadto, wylicza S.H., „kradł pieniądze, porzucił swoje dzieci, dopuścił się bigamii i kłamał jak z nut w tych licznych sytuacjach, kiedy od zdemaskowania dzielił go włos. Krótko mówiąc, 1 listopada 1978 r. nikt ze słuchaczy nie wiedział, że Paul de Man jest psychopatą”.

Tu jednak powstaje pytanie: Paul de Man czy może jednak nie Paul de Man? Co łączyło światowej sławy starzejącego się intelektualistę z Uniwersytetu Yale z 21-latkiem, który podjął współpracę z antysemickim periodykiem w okupowanej Belgii? Kiedy w latach 80. sprawa wyszła na jaw, jego obrońcy twierdzili, że to nic, i że gdyby na jednej szali położyć jego napisane w dojrzałym wieku prace, na drugiej zaś teksty z lat 40., te pierwsze ważyłyby więcej. Ba, Jacques Derrida stwierdził nawet, że ci, którzy de Mana potępiają, stają na tej samej pozycji, co hitlerowcy. Broniąc przyjaciela, posłużył się jednak niepokojącą konstrukcją myślową: ponieważ, jak twierdził, de Man nie był kolaborantem, a jego antysemickie teksty tylko „korzystały z obowiązującej retoryki”, można narysować kontinuum między nimi a późniejszymi dziełami.

– To niezwykle stare i ważne filozoficzne pytanie, które można sformułować jeszcze bardziej radykalnie: co ma wspólnego zygota z 70-latkiem, który się z tej zygoty narodził? Odpowiedź – mówi Hust­vedt – jest i musi być podwójna: z jednej strony można przecież narysować trajektorię ludzkiego życia, od poczęcia do śmierci. Z drugiej: wszyscy przechodzimy przez pewne etapy, które się zaczynają i, owszem, także się kończą, po nich jesteśmy nie do poznania. Gdyby ktoś ci pokazał twoje zdjęcie jako noworodka, rozpoznałbyś się? Niekoniecznie...

We „Wspomnieniach…” 60-letnia S.H., znalazłszy swój stary notatnik, nie wciela się w swoją młodszą wersję; ona ją, dla samej siebie, odzyskuje. Może to zrobić, ponieważ odczuwa, że 20-letnia S.H. jest kimś od niej radykalnie innym, kto domaga się poznania, gdyż, jako inny, jest jej jednocześnie bliski. Acz istnieją między nimi podobieństwa – podsumowuje – różnic jest jeszcze więcej: i to właśnie one, nie podobieństwa, wpływają na ich zachowania, ich rozumienie świata.

„Wspomnieniami...” Hustvedt odpowiada na pytanie o kontinuum ludzkiego życia na jeszcze jednym poziomie: swojej pisarskiej drogi. O ile wiersz piętnastoletniego Nabokova czy pierwsze dzieło fikcyjnej S.H. to faktycznie juwenilia, Hust­vedt już jako laureatka Nagrody Księżniczki Asturii wraca nową powieścią do pierwszej oficjalnej pozycji w swej literackiej bibliografii, wydanej prawie trzy dekady temu książki „Na oślep”. Podobnie jak jej bohaterka Iris, S.H. mieszka niedaleko węgierskiej cukierni na Upper West Side (skądinąd wciąż istniejącej: 1030 Amsterdam Avenue); jak Iris, S.H. jest młoda, przyciąga spojrzenia mężczyzn i sama się nimi interesuje. Zgadza się epoka; zgadzają się ich marzenia.

– Jak właściwie – pytam – widzisz relację między Iris, S.H., Siri Hustvedt, która miała 37 lat i napisała „Na oślep”, i tą, która jest po sześćdziesiątce i pisze „Wspomnienia przyszłości”? One się uzupełniają, jedna unieważnia drugą czy na odwrót?

– Nie, istnieją obok siebie. Jeśli czegoś jestem pewna w pytaniach, które zadają „Wspomnienia...”, to tego, że każda postać jest bohaterem swoich czasów i ich efektem. Dlatego Iris z „Na oślep” żyła w świecie złożonym z mężczyzn, a u S.H. jeśli ci ostatni się pojawiają, to jako oprawcy. Pisałam tę powieść za prezydentury Trumpa, kiedy okazało się, jak głęboko mizoginia zakorzeniona jest w strukturach amerykańskiego społeczeństwa; to także na nią wpłynęło.

Maski

To właśnie mizoginia sprawia, że i Hust­vedt, i S.H. zakładają jeszcze jedną maskę, po raz kolejny komplikując odpowiedź na pytanie o to, czy ja to ktoś inny.

– Trafiłam na nią przypadkiem, bo do niedawna nie była szeroko znana – mówi Hustvedt o obiekcie fascynacji S.H. z jej nowojorskiej młodości, czyli baronowej Elsie von Freytag-Loringhoven (z domu Plötz), „zdumiewającej postaci, której nazwisko wypłynęło podczas moich lektur o dadaistach, kobiety wyszperanej w archiwach Uniwersytetu Marylandu, gdzie przez trzy dni żmudnie przepisywałam ołówkiem jej w większości niepublikowane wiersze”.

Baronowa, urodzona w 1874 r. w Świnoujściu, zmarła w 1927 r. w Paryżu, gdzie zatruła się gazem. Jej aktywność nie ograniczała się tylko do pisania wierszy; pozowała także do awangardowych fotografii i tworzyła rzeźby oraz instalacje. Ta najsłynniejsza, „Fontanna” – czyli zatytułowany w ten sposób porcelanowy pisuar – podpisana jest jednak w nowojorskim Museum of Modern Art innym nazwiskiem: Marcela Duchampa.

– Oczywiście: na temat tego, czy faktycznie autorką „Fontanny” jest baronowa, trwają spory – zaznacza Hustvedt. – Jednak samo zjawisko: kobiety ukrywającej się za nazwiskiem i osobowością mężczyzny, by pokazać swoje dzieło, jest symptomatyczne i dla tamtej epoki, i dla lat 70., w których S.H. musi wciąż udowadniać, że jest warta tyle, co jej koledzy.

Jeżeli daniem S.H. adresu Iris (i niegdyś swojego) Hustvedt wracała do debiutanckiego „Na oślep”, to podjęciem tematu chowania się za męskimi maskami – do wydanego w 2017 r. „Świata w płomieniach”, jej dotychczas bodaj największego komercyjnego sukcesu. Bohaterka tej powieści, nowojorska artystka Harriet Burden, po latach bycia niedocenianą – co wynikało, była przekonana, z jej płci – zrekrutowała trzech mężczyzn, by przedstawili jej prace jako swoje. Efekt? Natychmiastowy sukces, który jeden z wynajętych mężczyzn pragnął przypisać samemu sobie – i wielu odbiorców stanęło za nim.

W powieści tej Hustvedt cytuje zdanie z Oscara Wilde’a: że człowiek najmniej jest sobą wtedy, kiedy mówi w pierwszej osobie, a najbardziej wówczas, gdy zakłada maskę.

– We „Wspomnieniach...” moją maską jest oczywiście S.H.; zapewne gdybym miała opisać tamten okres w autobiografii, nie pozwoliłabym sobie na taką emocjonalną szczerość, przy jednoczesnej fikcjonalizacji zdarzeń – mówi Hustvedt. – Byłoby odwrotnie: użyłabym prawdziwych zdarzeń, ale zaproponowała całkiem fikcyjne emocje, wymyślone po latach. Byłaby to więc o tyle powieść, o ile „Wspomnienia...” są autobiografią.

Nabokov po ogłoszeniu w latach 60. „Pamięci, przemów” – autobiografii oficjalnej, gdzie wrócił do chwili, w której napisał swój pierwszy wiersz – poprzysiągł sobie podobno, że więcej nie będzie opisywał swojego życia. Zmienił wszakże zdanie, kiedy półtorej dekady później ukazała się jego biografia autorstwa Andrew Fielda. Wściekły na to, co biograf z jego życiem uczynił – „stworzył postać o imieniu i nazwisku Vladimir Nabokov, postać, której sam Nabokov nie rozpoznawał” (streszcza inny biograf) – napisał „Patrz na te arlekiny!” (1974), autobiografię fikcyjnego amerykańskiego pisarza rosyjskiego pochodzenia Vadima Vadimovicha N., autora m.in. powieści „Tamara” (czyli „Maszeńka”) i „Rzeź w słońcu” („Śmiech w ciemności”).

Jak opowiedział w niej o chwili, w której zapisał swój pierwszy wiersz? Nijak. Ukryty w Vadimie Vadimovichu, Nabokov zjawił się na świecie jako pisarz, który nie potrzebował rozbiegu, i w młodości był tą samą osobą, jaką stał się na starość – może tylko nieco bardziej naiwną. Fikcyjne postaci nie mają juweniliów. ©

Fragment z „Pamięci, przemów” Vladimira Nabokova cytuję w przekładzie Anny Kołyszko.

Polecamy również wywiad z Siri Hustvedt pt. „O nabieraniu siły”, który Grzegorz Jankowicz przeprowadził w ramach cyklu „Natura przyszłości”, czyli całorocznej odsłony Festiwalu Conrada: do obejrzenia na powszech.net/siri

Siri Hustvedt, WSPOMNIENIA PRZYSZŁOŚCI, przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., Warszawa 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2022