Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeśli ktoś oczekiwał, że niedzielna debata telewizyjna (bo słowo „pojedynek” byłoby na wyrost) między kanclerz Angelą Merkel i jej rywalem, kandydatem SPD na kanclerza Martinem Schulzem, wniesie choćby nieco ożywienia w niemiecką kampanię wyborczą – być może najnudniejszą z dotychczasowych kampanii w zjednoczonych Niemczech – to się rozczarował. A ci, którzy nie wiedzą, na kogo oddać głos (według jednego z sondaży waha się co drugi wyborca), zostaną pewnie ze swym dylematem. Bo jeśli coś miałoby zostać zapamiętane z tej debaty, to chyba głównie częstotliwość, z jaką Merkel i Schulz... potakiwali sobie wzajemnie (werbalnie i pozawerbalnie, kiwając głową, gdy mówił konkurent). W sprawach, które bodaj najbardziej interesują Niemców – kryzys migracyjny, integracja przybyszów, bezpieczeństwo wewnętrzne i terror, kwestie socjalne – ów „pojedynek” bardziej przypominał, jak ktoś potem skonstatował, negocjacje koalicyjne. I to takie, gdzie dograć wypada tylko szczegóły.
Być może zresztą tak to się skończy. Od miesięcy sondaże wskazują, że wybory wygra znów Merkel. Otwarte jest tylko, kto będzie jej koalicjantem. Prawdopodobny dziś wariant to kontynuacja wielkiej koalicji chadeków i socjaldemokratów, w której Schulz objąłby zapewne tekę szefa MSZ. Niedzielne spotkanie pokazało, że osobowościowo mogliby się uzupełniać: flegmatyczna, stabilna Merkel – i emocjonalny, bojowy Schulz jako rządowy fighter. ©℗