Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Poznaliśmy się pod koniec lat osiemdziesiątych. Zacząłem wtedy jeździć jako "paszczak" na obozy dla osób z upośledzeniem umysłowym, organizowane przez księdza Tadeusza Zaleskiego. To były obozy dla dzieci siedmio-, dziesięcioletnich, a Rysiek miał już wtedy prawie trzydzieści lat. Ale chciał jeździć tylko z Tadeuszem. Nie miał ojca, nie miał innego przyjaciela. Wieczorami siedział z nami na tzw. paszczakowiskach i słuchał, o czym mówimy. Kiedy ktoś nieopatrznie zażartował z Tadeusza, Rysiek mruczał: "Cicho być". Zawsze woził ze sobą nienagannie wyprasowaną komżę. Lubił służyć do Mszy i lubił też, kiedy przygotowywaliśmy przedstawienie, a on mógł przebrać się za księdza. To był czas, kiedy Tadeusz był jeszcze szczupły, a Rysiek okrągły (potem sytuacja się odwróciła), więc sutanna Tadeusza ledwo się na Ryśku dopinała. Wyglądał w niej jak przysłowiowy proboszcz, któremu gospodyni tłusto gotuje, żeby nie mówiono, że o niego nie dba.
Był typowym downowcem: ciepłym, misiowatym, niesprawiającym problemów. Chociaż jak się uparł - nie było na niego siły. Którejś nocy chcieliśmy go zmusić, żeby poszedł wcześniej spać, ale trzech chłopaków nie było w stanie ruszyć go z miejsca. Często miałem wrażenie, że przygląda się nam z pobłażliwością, tak jakby to on był naszym opiekunem. Tolerował nas, bo słuchaliśmy tego, co mówi Tadeusz, a Tadeusz był dla niego autorytetem. Jednym z dwóch, jakie miał.
Drugim była mama. Mama poświęciła mu życie: nauczyła go sprzątać, przygotowywać proste posiłki, a nawet haftować. Żyli bardzo skromnie. Raz Tadeusz poprosił mnie, żebym coś im zaniósł. Kiedy wszedłem do mieszkania, poczułem się jakoś dziwnie. Było schludne i czyste, mama Ryśka była bardzo miła, ale mnie coś nie dawało spokoju. Kiedy podzieliłem się tym wrażeniem z Tadeuszem, popatrzył na mnie zdziwiony: "Nie zauważyłeś? U nich wszystkie okna wychodzą na cmentarz".
W końcu mama była już zbyt słaba, by pomagać Ryśkowi, i Rysiek trafił do schroniska w Radwanowicach. Wszyscy się dziwili, że na warsztatach najchętniej zajmuje się haftem. Mama zabierała go do siebie na święta. Tak jak wielu innych downowców, starość dopadła go po czterdziestce. Posiwiał, schudł - mimo że nie stracił apetytu. W ostatnich latach, kiedy się od czasu do czasu widywaliśmy, witał mnie serdecznie jak zawsze, ale chyba już nie rozpoznawał. Nadal jednak był wpatrzony w Tadeusza. Miał przy tym niesamowitą intuicję. Kiedy zmarł pierwszy pies Tadeusza, czarny owczarek Grand, i Tadeusz postarał się o nowego ("Bo Grand w schronisku musi być"), Rysiek jako pierwszy podopieczny zaczął się doń zwracać po imieniu. W ten sposób pomógł innym - i chyba też samemu Tadeuszowi - zaakceptować nowego Granda.
W dniu, w którym przyszła wiadomość o śmierci Leszka Kołakowskiego, wszedłem do Księgarni Hiszpańskiej na Małym Rynku i mówię do Ewy, że jest tak i tak, że taka przykra wiadomość... Ewa posmutniała: "Wszyscy, kurczę, umierają".
I tydzień później zmarł Rysiek.
Wszyscy, kurczę, umierają...