Wierny, barwny, nieoczywisty i uparty – taki był ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Walczył do końca często na przegranych pozycjach. Wojciech Bonowicz żegna ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.

16.01.2024

Czyta się kilka minut

W Sejmie podczas protestu rodziców dzieci niepełnosprawnych. Warszawa, 3 kwietnia 2014 r. / fot. Stefan Maszewski / REPORTER
W Sejmie podczas protestu rodziców dzieci niepełnosprawnych. Warszawa, 3 kwietnia 2014 r. / Fot. Stefan Maszewski / Reporter

Tej sceny nigdy nie zapomnę: jesień 2006 roku, Tadeusz w ogniu krytyki swoich przełożonych, przez prymasa Józefa Glempa nazwany „nadubowcem”, myśli o tym, czy nie zrzucić sutanny. „Jak mnie tak bardzo nie chcą, to co ja mam tam jeszcze robić?” – pyta zniechęcony, a mięśnie twarzy ma tak napięte, że z trudem wymawia te słowa. „No dobrze – odpowiadam – ale obiecaj, że zrobisz to dopiero, jak dasz ślub mojej Małgosi”. Ożywił się lekko: „Zgoda, obiecuję. A kiedy by to było?”. „Na razie jeszcze nie ma chłopaka” – mówię i widzę, jak wszystkie mięśnie puszczają, a Tadeusz wybucha śmiechem.

Sytuacja była dramatyczna, ale obaj wiedzieliśmy, że sutanny i tak nie zrzuci. Jego droga do kapłaństwa była wyboista i wiele razy mógł zawrócić, a jednak tego nie zrobił. A poza tym miał silną motywację w osobach swoich podopiecznych. Księdzem był dla wszystkich, ale najbardziej dla nich. W dniu prymicji to oni z kwiatami odprowadzali go do kościoła. I to oni nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, go nie opuścili.

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski zmarł 9 stycznia po ciężkiej chorobie nowotworowej, przeżywszy 67 lat.

Piosenki Cohena

Trzeba to powiedzieć już na samym wstępie, bo to jest najważniejsze: dla osób z niepełnosprawnością intelektualną – nie tylko podopiecznych Fundacji im. Brata Alberta, którą kierował, ale i wielu innych – był księdzem-znakiem. Symbolem, że mogą się czuć bezpiecznie, że nic im się nie stanie, nawet jeśli cały świat wywróci się do góry nogami. Bo jest ksiądz, z brodą i psem Grandem, i ten ksiądz się o nich upomni. To jest najważniejsze i najtrudniejsze zarazem: bo jego nagłe odejście właśnie w te osoby uderzy najmocniej.

Poznaliśmy się w 1987 r., kiedy przyszedłem do wspólnoty Wiary i Światła, której powstanie jeszcze jako kleryk zainicjował. Wspólnota nazywała się Małe Muminki, ale właśnie się podzieliła na dwie mniejsze, bo chętnych ciągle przybywało. Skupiona była wokół dzieci z zespołem Downa, porażeniem mózgowym i innymi problemami. Tadeusz szukał młodych wolontariuszy, znajdował miejsca na spotkania, organizował letnie i zimowe obozy. Otaczała go już wtedy aura kogoś nietuzinkowego, związanego z solidarnościową opozycją, ale mającego też „pod górkę” z kościelnymi przełożonymi – choć akurat nie z kard. Franciszkiem Macharskim, który starał się go chronić. Zaledwie dwa lata wcześniej Tadeusza napadli i pobili „nieznani sprawcy” z SB. Nie wycofał się ze swoich kontaktów z Solidarnością, ale ideały ruchu postanowił wcielać także w inny sposób. Mawiał, że jesteśmy „podziemiem w podziemiu”, bo losem osób z niepełnosprawnością intelektualną mało kto się wtedy przejmował.

Miał wiele cech, które przyciągały młodych. Lubił poezję i piosenki Cohena w przekładzie Macieja Zembatego. Na obozach, podczas „pogodnych wieczorów”, czytywał nam własne wiersze (nawiasem mówiąc, jako poeta debiutował w „Tygodniku Powszechnym”). Pamiętam, z jakim przejęciem słuchaliśmy wiersza o Szmulu Zygielbojmie, który w proteście przeciwko obojętności świata na los Żydów odebrał sobie życie: „kula jest wybawieniem dla konającego / i dla tego co stracił wiarę / niech ona za mnie złoży swój podpis”. Czytał te słowa młody, trzydziestoletni ksiądz – wrażenie było niesamowite. Mówiliśmy wtedy dużo o samotności cierpiących i o tym, że bywa ona gorsza niż fizyczny ból. Tadeusz powtarzał, że trzeba iść tam, gdzie nikt nie chodzi. Gdzie inni boją się zapuścić, bo nie chcą się narazić albo dlatego, że nie będą mieli z tego żadnych korzyści. W opowieściach powracała postać doktora Judyma. „Mnie ten ideał bardzo odpowiadał: życia, w którym idzie się pod prąd i w którym własne sprawy poświęca się sprawie wspólnej. Później kiedy zainteresowałem się bliżej Bratem Albertem, obie te postacie – Judym i Brat Albert – zlały mi się w jedno”, mówił mi po latach w książce zatytułowanej „Moje życie nielegalne”.

Nie wychylać się!

Do seminarium duchownego wstąpił zaraz po maturze w 1975 r. i prawie natychmiast został powołany do wojska. Kiedy wraz z 20 kolegami wyjeżdżał do wskazanej jednostki, usłyszał od księdza rektora, że wskazówkę, jak się mają zachować, znajdą w pociągu, wypisaną na oknie. „Jak wsiedliśmy, od razu rzuciliśmy się do okien. A tam była tabliczka: »Nie wychylać się«”. Akurat tej rady kleryk Zaleski nie posłuchał. W areszcie wojskowym przesiedział w sumie 56 dni, najpierw za niewyparzony język, a potem już „z przyzwyczajenia”.

Na czwartym roku seminarium pojawiły się wątpliwości, czy żyć samotnie, czy raczej zrezygnować i założyć rodzinę. „Poznałem dziewczynę, z którą gotów byłem się związać. Ojciec duchowny powiedział: »Musisz dokonać jasnego wyboru, bo byłoby nieuczciwe, gdybyś szedł do święceń z wątpliwościami, i byłoby nieuczciwe, gdybyś kogoś bałamucił obietnicami, a w duchu podjął inną decyzję«. W czasie wakacji dużo nad tym myślałem – co wybrać? I w końcu zdecydowałem, że jednak zostanę, że to jest właściwa droga. Przekonały mnie nie argumenty ojca duchownego, ale... kolejna lektura »Ludzi bezdomnych«. Tak więc mogę powiedzieć, że w seminarium zatrzymał mnie Żeromski”.

Zainteresowania literaturą i historią odziedziczył po rodzicach. Urodzony w Monasterzyskach w powiecie buczackim Jan Zaleski był językoznawcą, autorem fundamentalnej rozprawy o języku Aleksandra Fredry, i miłośnikiem Kresów. W mamie płynęła ormiańska krew rodu Isakowiczów (jeden z przodków, Izaak Mikołaj Isakowicz, był ormiańskim arcybiskupem Lwowa), ale też krakowskiej rodziny Sławińskich – przyszły ksiądz otrzymał imię po pradziadku Tadeuszu Sławińskim, który był rzeźbiarzem. Teresa z Isakowiczów Zaleska skończyła bohemistykę, ale całe życie pracowała jako nauczycielka języka polskiego. Oprócz syna mieli też dwie córki, bliźniaczki – Joannę i Danutę – co było w rodzinie tradycją: Teresa miała bliźniaczą siostrę Krystynę, która skończywszy matematykę, wstąpiła do zakonu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża z Lasek i przyjęła imię Miriam. Czasem w żartach Tadeusz mówił, że nie ożenił się, bo bał się, że jemu także urodzą się bliźniaczki.

Wychowanie sprawiło, że Polska Tadeusza to była Polska jagiellońska – wielonarodowa, bogata różnorodnością i mieszaniem się rozmaitych wpływów. Interesował się historią polskich Ormian i Żydów, został księdzem dwóch obrządków katolickich – rzymskiego i ormiańskiego, miał żywe kontakty ze środowiskami kresowymi. Posługiwał zarówno potomkom Ormian osiadłych przed wiekami w Rzeczpospolitej, jak i współczesnym migrantom z Armenii. 

Ze względu na miejsce pochodzenia ojca bardzo osobiście traktował sprawę ludobójstwa na Wołyniu. W ostatnich kilkunastu latach nie tylko wielokrotnie upominał się o godne upamiętnienie ofiar, ale też brał udział w protestach przeciwko pomijaniu tej kwestii w relacjach z Ukrainą i wdawał się w ostre polemiki na ten temat. Równocześnie, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, niektóre placówki Fundacji im. Brata Alberta przyjęły uchodźców wojennych, a on sam włączył się w organizowanie pomocy dla Ukraińców, którzy pozostali w ojczyźnie.

Antykomunista

Po rodzicach odziedziczył też zdecydowany antykomunizm. To dlatego jeszcze jako kleryk nawiązał kontakt ze Studenckim Komitetem Solidarności. Wśród profesorów nie znajdował zrozumienia – poza ks. Józefem Tischnerem, od którego pożyczał drugoobiegowe i emigracyjne wydawnictwa. Ale część kleryków sympatyzowała z jego działalnością, a pokój Tadeusza zamienił się w sklepik z „bibułą”. „Muszę przyznać, że nie prowadziłem go po ormiańsku i najczęściej do niego dopłacałem” – żartował. Przełożeni to dość długo tolerowali. Kłopoty zaczęły się wtedy, gdy jako przedstawiciel kleryckiej braci zaczął się domagać drobnych reform w seminarium, m.in. bardziej racjonalnego planowania egzaminów. Nie wyrzucono go, ale wysłano na roczny urlop. „Byłem klerykiem w sumie osiem lat, z czego tylko trzy i pół roku spędziłem w budynku seminarium” – wspominał. Ostatecznie święcenia przyjął w maju 1983 r.

Przez następne lata kościelni przełożeni nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić. Kontakty z opozycją niepokoiły ich, ale nie potrafili ich zakazać. Tadeusz pojawiał się u boku ks. Kazimierza Jancarza w Nowej Hucie-Mistrzejowicach. Był zafascynowany ludźmi, którzy ryzykowali pracą, rodziną, zdrowiem, żeby bronić tego, w co wierzyli. Z przejęciem opowiadał o takich, którzy przychodzili do niego, młodziutkiego duchownego, żeby się wyspowiadać z całego życia, bo chcieli uregulować swoją sytuację w Kościele. Jeżeli coś mu przeszkadzało w środowiskach opozycyjnych, to residua antysemityzmu. „Zdarzyło mi się usłyszeć, że ja trochę naginam z tymi Ormianami, żeby ukryć swoje żydowskie pochodzenie. Ja byłem świadom skomplikowania polskich losów, zwłaszcza na Kresach. Znałem historie wybitnych Polaków, którzy nie byli katolikami: Żydów, prawosławnych, protestantów. Dla mnie nacjonalizm jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem” – mówił.

W Wielką Sobotę 1985 r. został zaatakowany przez zamaskowanego napastnika w kamienicy, w której mieszkał z matką i siostrami. Nieprzytomnemu przypalano twarz papierosami i podpalono rękaw kurtki. Na szczęście ocknął się i zdołał ugasić ogień. Rzecznik rządu Jerzy Urban na konferencji prasował ogłosił, że to „chory człowiek poparzył się w piwnicy świecą” i krytykował zagraniczne media za rozdmuchiwanie sprawy. W grudniu tego samego roku sytuacja się powtórzyła: napastnicy wpadli do mieszkania na Woli Justowskiej, gdzie młodego księdza umieścił kardynał Macharski. Zakneblowali i związali go tak, żeby przy próbie uwolnienia się pętla zaciskała mu się na szyi, i zamierzali uprowadzić. Żeby się ratować, Tadeusz zaczął symulować atak epilepsji; ucisk pętli sprawił, że stracił przytomność, a napastnicy uciekli.

Dom Norweski

Po dwukrotnym pobiciu przez esbeków przestał być postacią anonimową. Nagłą rozpoznawalność i deklaracje pomocy, płynące z różnych stron, wykorzystał, żeby stworzyć coś, o czym marzył już od jakiegoś czasu. Wokół miał mnóstwo przyjaciół z niepełnosprawnością intelektualną, których rodzice się starzeli i zaczynali drżeć o przyszłość swoich dzieci. Tadeusz obiecał sobie, że stworzy dla nich dom. Początkowo miał to być skromny „domek z ogródkiem”, ale jesienią 1986 r. los zaprowadził go do Radwanowic pod Krakowem, gdzie właścicielka starego dworu i przylegającej doń posiadłości, Zofia Tetelowska, chciała swój majątek oddać na jakiś zbożny cel. Kluczową rolę w przekonaniu jej, by zgodziła się na stworzenie fundacji dla osób z niepełnosprawnością intelektualną, odegrał towarzyszący Tadeuszowi Stanisław Pruszyński. 21 maja 1987 r. pani Tetelowska aktem notarialnym ustanowiła Fundację im. Brata Alberta. Jeszcze w tym samym roku zaczęto remont dworu oraz budowę nowego domu, który – jako że środki na ten cel pochodziły od darczyńców ze Skandynawii – nazwano Domem Norweskim.

Dla Tadeusza było to ogromne wyzwanie. Jego naturalnym środowiskiem był Kraków, nie wieś. Nigdy nie prowadził żadnej inwestycji, urzędnicy go irytowali, miewał konflikty z panią Zofią o to, że pola leżą odłogiem. Pruszyński snuł plany, że w Radwanowicach powstaną drugie Laski, tylko dla osób z rozmaitymi niepełnosprawnościami – a on jakoś nie mógł się w tej wizji odnaleźć. „Dopóki to była tylko budowa, ja tego tak nie czułem”, przyznał po latach. „Ale kiedy pojawili się pierwsi podopieczni i kiedy dotarło do mnie, że oni stąd już nie mają dokąd pójść, moja opcja się zmieniła. Zrozumiałem, że powinienem dzielić z nimi ten los”. Tak zaczęło funkcjonować Schronisko dla Niepełnosprawnych, z którego wypączkowały później kolejne placówki – zarówno domy stałego pobytu, jak świetlice i warsztaty. Dziś Fundacja im. Brata Alberta prowadzi przeszło 30 placówek w całej Polsce.

Tadeusz zaczął szukać nowych sojuszników, a jednocześnie nie zaniedbywał środowisk, z którymi był związany. Na początku maja 1988 r. pojechał do strajkujących w Hucie im. Lenina. Był świadkiem pacyfikacji strajku; milicja aresztowała go, ale nie przesłuchiwała, tylko odwiozła pod kurię. Koniec PRL-u przyjął z ulgą i nadzieją, że nareszcie nie będzie musiał działać „na wariackich papierach”. Kardynał oddelegował go do pracy w świeckiej fundacji, a on poświęcił się temu dziełu. Do Radwanowic ściągnął m.in. dawną sąsiadkę z Krakowa, Annę Dymną. W 2003 r. powstała siostrzana Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, która tuż obok dworu, w miejscu nazwanym Doliną Słońca, wybudowała nowoczesne warsztaty.

Walka z dwulicowością

Niewolne od stresów, ale w miarę spokojne życie Tadeusza skończyło się latem 2005 r. W Instytucie Pamięci Narodowej odnaleziono materiały dotyczące jego pobicia sprzed 30 lat. Tadeusz idzie do czytelni, studiuje dokumenty i jednocześnie od kolegów z dawnej opozycji dowiaduje się, że wśród osób, które na nich donosiły, byli też duchowni. Pisze list do krakowskiej kurii – wtedy ordynariuszem jest już Stanisław Dziwisz – ale odpowiedzią jest milczenie. W styczniu 2006 r. na konferencji prasowej wzywa więc wszystkich duchownych, którzy współpracowali z SB, żeby się ujawnili i rozliczyli ze swojej przeszłości. Zaczyna się trwający wiele miesięcy teatr: przełożeni na przemian odcinają się od Tadeusza, potem pozwalają mu samodzielnie prowadzić badania, następnie znów się od niego odcinają, a nawet nakazują milczenie… W 2007 r. ukazuje się w Znaku książka „Księża wobec bezpieki”, a jej autor staje się twarzą procesu oczyszczenia w Kościele.

Ściślej mówiąc – twarzą tych, którzy oczyszczenia się domagają. Najpierw dotyczy to współpracy z SB, potem niejasnych powiązań Kościoła z byłymi funkcjonariuszami tajnych służb, potem w ogóle związków Kościoła z polityką (krytykuje sojusz ołtarza z tronem zarówno wtedy, gdy rządzi PO, jak i wtedy, gdy do władzy dochodzi PiS), a wreszcie – przestępstw seksualnych popełnionych przez duchownych. Za każdym razem upomina się o to, by punktem wyjścia była sytuacja osób poszkodowanych. Nie rozumie, dlaczego biskupi nie chcą się spotykać z ofiarami. Jego zdecydowane publiczne wystąpienia sprawiają, że staje się powiernikiem takich osób, a w niektórych przypadkach reprezentuje je wobec władzy kościelnej. Jego drogi z kolejnymi hierarchami rozchodzą się; w wywiadach przedstawia siebie jako samotnego samuraja, co nie jest dalekie od prawdy. Wielu ludzi popiera go w konkretnych działaniach, ale w samej instytucji Kościoła nie znajduje zrozumienia.

W niejednej konkretnej sprawie mieliśmy zdania odmienne, ale dwie połączyły nas bardzo ściśle i na długie lata. Pierwsza – że należy troszczyć się o prawa osób z niepełnosprawnością intelektualną i ich społeczny wizerunek, bo one same nie są w stanie tego zrobić. I druga – że zawsze trzeba stać po stronie wykorzystywanych. W Tadeuszu było frapujące połączenie cech, które rzadko występują razem – twardości i ciepła, uporu i serdeczności. Miał niewątpliwie „powołanie czołgowe”: gdy jakaś sprawa leżała mu na sercu, nie odpuszczał, nie bacząc na koszty własne i cudze. W swoich wypowiedziach bywał ostry, czasem niesprawiedliwy, ale kiedy spotykał swoich adwersarzy prywatnie, odzywała się w nim jego jowialna natura. Było mi przykro, kiedy zwrócił Medal Świętego Jerzego, który odbierał przed laty razem z Zofią Tetelowską i Jurkiem Owsiakiem, albo kiedy jeździł z upominkami dla Straży Granicznej, zamiast upomnieć się o ludzi umierających w lesie. Równocześnie wiem, że wielu ludzi zawdzięcza mu życie – nie tylko godne życie, ale życie po prostu. Bo dał im dom.

Myślę, że bez uporu i twardości nie zdziałałby tyle, ile zdziałał. Nigdy nie był dwulicowy: mówił publicznie to samo, co prywatnie. Koniunkturalistów wyśmiewał, drażnili go ludzie, którzy mając usta pełne patriotycznych frazesów, tak naprawdę zainteresowani byli tylko władzą i pieniędzmi. Żył skromnie – to też ważne. „Uwierało mnie, kiedy spotykałem dyrektorów podobnych placówek jak nasza, którzy byli nawet dobrymi menadżerami, ale jednak mieli luksusowy samochód, na wakacje wyjeżdżali do Maroka itd. Uważam, że byłoby to nie w porządku wobec podopiecznych, którzy na ogół są niezamożni, żebym ja żył na wyższym poziomie niż oni. Jem to samo, mieszkam podobnie, dość podobnie spędzam wakacje, ubrań też mam niewiele”.

Przez całe lata nosił na ręce zegarek, który nie pokazywał właściwej godziny. Wyczerpała się w nim bateria, a on nie miał czasu, żeby kupić nową. Lubił go – to był prezent od kolegów z Solidarności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Ronin w sutannie