Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Mój film tak naprawdę nie jest skończony” – tymi słowami Terry Gilliam przekomarzał się z publicznością wrocławskiego festiwalu Nowe Horyzonty, prezentując obraz, nad którym męczył się przez ostatnie ćwierć wieku. Złośliwi mówią, że byłoby lepiej, gdyby ten najbardziej pechowy ze wszystkich tytułów w historii kina rzeczywiście pozostał na etapie legendy, utrwalonej w dokumencie „Zagubiony w La Manchy”. Bo najgorzej sprawdzają się na ekranie projekty przenoszone.
Kto zdążył zadomowić się w nieuznającym żadnych granic świecie „Brazil”, „Fisher Kinga” czy „Przygód barona Munchausena”, znajdzie tu jego naturalne przedłużenie, choć kumulacja pomysłów przyprawia chwilami o zawrót głowy. I to właśnie w tym natłoku, częściowo kontrolowanym chaosie i programowej naiwności poszukuje Gilliam swojej artystycznej metody. Kino jest dla niego podwójnie rozumianą donkiszoterią: w końcu nic nie jest w nim do końca prawdziwe, a żeby przekonać do swojej rozbuchanej wizji innych ludzi (producenta, ekipę, widza), trzeba mieć w sobie coś z bezkompromisowego wariata – nawiedzonego i uwodzącego jednocześnie. Głównym bohaterem filmu uczynił jednak artystę, który zamiast wyboistych dróg wybrał ubitą ścieżkę Sancho Pansy. Grany przez Adama Drivera młody reżyser uosabia to wszystko, czym sam Gilliam zapewne nigdy nie chciałby zostać.
Filmowy Toby Grisoni produkuje reklamę rosyjskiej wódki w spalonej słońcem La Manchy. Dziesięć lat wcześniej w tym samym miejscu kręcił swój czarno-biały film dyplomowy opowiadający o przygodach Don Kichota. Niewiele pozostało w Tobym z dawnych aspiracji i również życie mieszkańców miasteczka, którzy wzięli udział w produkcji, nieodwracalnie się zmieniło. Stary szewc Javier (Jonathan Pryce), grający ongiś Błędnego Rycerza, do tego stopnia utożsamił się ze swym bohaterem, że zwariował naprawdę, śliczna i niewinna córka karczmarza tak bardzo zaś zasmakowała w aktorstwie, że uciekła do Madrytu, gdzie zeszła na złą drogę. Ponowne spotkanie z odtwórcą głównej roli, dziś robiącym za turystyczną atrakcję, przypomina niegdysiejszemu idealiście o bałamutnej naturze kina, a zarazem uruchamia ciąg niesamowitych zdarzeń.
Raz jeszcze odpala Gilliam swój wehikuł czasu, by tym razem zabrać nas w podróż do epoki Cervantesa. Rzędy nowoczesnych turbin wiatrowych na powrót zamieniają się w malownicze wiatraki, warowne zamki powstają z ruin, lecz XVII-wieczna sceneria okazuje się surrealistycznym dopełnieniem naszej epoki, z całym jej szaleństwem i grą pozorów. Znajdziemy tu i cudownie zmartwychwstałą hiszpańską inkwizycję, i przybyszów z krajów islamskich, wokół których unosi się jak najbardziej współczesna aura terroryzmu. Reżyser Toby wchodzi więc w buty wiernego giermka i podąża za swym rycerzem na wojnę z największymi potworami tego świata – cynicznymi producentami i prymitywnymi oligarchami, z nietolerancją i pogardą dla kobiet. Gilliamowe ucieczki z rzeczywistości mają bowiem zawsze posmak romantycznego buntu czy antysystemowej krytyki, jakkolwiek na poziomie czysto filmowym mogą przytłaczać nadmiarem efektów, niczym rozciągnięty w czasie pokaz fajerwerków.
Dlatego „Człowiek, który zabił...” sprawia wrażenie kolosa na dwóch nierównych nogach: ta należąca do Błędnego Rycerza napędza w nieskończoność machinę gagów, fantasmagorii i samozaprzeczeń, ta wyrastająca z Sancho Pansy uporczywie trzyma się swojego, dawno rozpoznanego gruntu. Stąd, niczym w wierszu o Panu Cogito, nieodparte wrażenie, że Gilliam w swojej wędrówce przez imaginarium Don Kichota „zatacza się lekko”. Reżyser o bardzo wesołym obliczu, niegdysiejszy członek grupy Monty Pythona, która zanarchizowała ekranową komedię, w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat podsumowuje swoją filmową drogę prostym przesłaniem: marzyciele wszystkich krajów, łączcie się, nie jesteście sami we wszechświecie. Czy ma ono więcej z naiwnego wyznania, czy może jednak z uporczywie powtarzanego dogmatu usprawiedliwiającego niedoskonały efekt wieloletnich zmagań o film? W dużym stopniu zależy to od „wytrzymałości zmęczeniowej” naszej wyobraźni. ©
CZŁOWIEK, KTÓRY ZABIŁ DON KICHOTA (The Man Who Killed Don Quixote) – reż. Terry Gilliam. Prod. USA 2018. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 10 sierpnia.