Rodzina została za rzeką. Korespondencja z obwodu charkowskiego

Każdy chciałby zadzwonić, zapytać, jak się mają bliscy. Na próżno, zwykle po kilku słowach połączenie się urywa.
z Kupiańska

23.09.2022

Czyta się kilka minut

Jeden z wysadzonych mostów w Kupiańsku, wrzesień 2022 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK /
Jeden z wysadzonych mostów w Kupiańsku, wrzesień 2022 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK /

Plac Centralny wygląda, jakby ­prze­szedł huragan. Część budynków ma zerwane dachy, ziemia usłana jest gruzem. Aż dziw bierze, że większość latarni ostała się cała. Na budynku rady miejskiej, postrzelanym i bez okien, wciąż wisi plakat: „Jesteśmy z Rosją jednym narodem!”. Za budynkiem, przed pomnikiem wieszcza Tarasa Szewczenki, sterczy wbity w grunt korpus rakiety.

Nad drugą stroną miasta, oddzieloną od centrum rzeką Oskoł, unosi się dym. Po ukraińskiej kontrofensywie z początku września właśnie ta rzeka stała się w obwodzie charkowskim linią frontu. Ale nie tu, w Kupiańsku, gdzie Ukraińcom udało się przebić na jej drugi brzeg. Dziś – pięć dni po tym, jak siły ukraińskie wkroczyły do miasta – sytuacja po drugiej stronie Oskołu wciąż jest chaotyczna.

Akurat panuje cisza. Po lekko zachmurzonym niebie przelatują sporadycznie ptaki.

Ulicą przylegającą do placu Centralnego idzie para, na oko po pięćdziesiątce. Podchodzą do żołnierza Ołeksija.

– Nasza córka mieszka za mostem. Możemy tam przejść? – pyta mężczyzna.

– Nie wiem, czy wam się uda, bo teraz pracują i tamci, i nasi – odpowiada Ołeksij.

Pracuje, czyli strzela, artyleria.

– Proszę iść, ale bardzo, bardzo ostrożnie – dodaje Ołeksij.

Zanim odejdą, rozlega się głośny wystrzał. To – jak mówią mężczyzna i kobieta – najlepsza ilustracja tego, jak tu żyją. Przez ciągłe eksplozje nie śpią, nie mają wody i prądu. Nie mają też zasięgu, by zadzwonić do córki po drugiej stronie miasta. Muszą zaryzykować, aby zobaczyć, czy ma się dobrze.

Ledwie zaczęli mówić o swoich problemach, a już dobiega odgłos kolejnych wystrzałów, jeden za drugim. Huczą rakiety, jakby leciała flota samolotów odrzutowych. Po chwili dochodzi do kolejnych wybuchów, a po nich do serii pomniejszych eksplozji.

To rakiety kasetowe, które rozpadają się na ładunki o dużym polu rażenia. Ich ofiarami często pada ludność cywilna. Właśnie z tego względu wiele państw podpisało konwencję o niestosowaniu tej broni, jednak nie zrobiła tego ani Rosja, ani Ukraina (ani też Polska).

Burza wybuchów trwa niemal pół minuty. Żołnierz i mężczyzna leżą przyklejeni do ziemi, oddychają ciężko. Kobieta tylko przykucnęła, na jej twarzy maluje się jednak grymas.

Nie widzieli, jak całkiem niedaleko spadała rakieta, której przylot można było dostrzec gołym okiem. Ani tego, że w odległości kilkuset metrów zaczął unosić się dym w kilku miejscach.

Odzywa się krótkofalówka Ołeksija.

– Jak się macie? – pyta Wasyl, żołnierz z tego samego oddziału.

– Chujowo… Chujowo, Wasia.

Wasyl nie odpowiada.

– To nasi strzelają? – pyta Ołeksija mężczyzna leżący na ziemi, jakby z nadzieją.

– Chuj go wie – odpowiada Ołeksij.

Znowu odzywa się głos Wasyla: – Powtórz.

– Chujowo, kurwa!

– To chyba nie pójdziemy do córki – mężczyzna leżący na ziemi odzywa się do wciąż kucającej żony.

– Pewnie nie.

– Idziemy w stronę pojazdów – przez krótkofalówkę rozlega się inny głos.

– Biegniemy – odpowiada Ołeksij.

Nikt się nie żegna ani o nic nie pyta. Rozchodzą się, każde w swoim kierunku.

Mer podjął współpracę

Gdy 24 lutego zaczęła się inwazja, jednym z celów rosyjskich ataków był obwód charkowski. Wojska rosyjskie od pierwszych godzin z dużą szybkością zajmowały tu kolejne terytoria. Już pierwszego dnia stały w pobliżu Charkowa. Aby spowolnić natarcie, ukraińska armia wysadzała mosty znajdujące się w obwodzie.

Mimo to już dwa dni później rosyjskie wojska znalazły się w pobliżu Kupiańska. Jeszcze wieczorem lokalne władze zapewniały, że wszystko jest pod kontrolą, ale następnego ranka Rosjanie wkroczyli do miasta.

Mer Hennadij Mazehora był pierwszym ważnym urzędnikiem, który przeszedł na stronę nacierającej armii. Twierdził, że miasta nie miał kto bronić,
że ukraińskich żołnierzy w nim nie było, a także, że chciał uniknąć zniszczeń i ofiar, dlatego poszedł na współpracę. Ukraińska prokuratura od razu wszczęła przeciwko niemu postępowanie, ­
oskarżono go o zdradę państwową. Dalsze losy Mazehory nie są znane.

Część mieszkańców Kupiańska wyszła na protesty przeciwko władzy okupacyjnej. Na placu Centralnym, gdzie teraz walają się gruzy, około stu osób z niebiesko-żółtymi flagami krzyczało: „Kupiańsk to Ukraina”. Rosyjscy wojskowi strzelali w powietrze; krzyczeli, aby ludzie się rozeszli.

Podczas kolejnej demonstracji drogę zatarasowały ludziom transporter opancerzony i samochód pancerny. Na zapisie wideo słychać, jak rosyjski żołnierz przez megafon powiedział: „Szanowni obywatele, opuśćcie wasze ulice…” – po czym się poprawił – „…opuście ulice!”.

„To nasze ulice! Nasze miasto!” – krzyczał wściekły tłum.

„To wasze ulice, to wasze miasto” – próbował uspokoić ich żołnierz.

„Precz stąd!”.

Boimy się, że wrócą

To tutaj, w Kupiańsku, protestujący ludzie rzucili się na jeden z samochodów z namalowaną literą „Z”. Ktoś nawet wskoczył na maskę i próbował nogą wybić szybę. Znajdujący się w nim rosyjscy żołnierze przebili się przez tłum i odjechali w pośpiechu.

Organizator protestów, Mykoła Maslij, który był także deputowanym rady miejskiej i weteranem wojny w Donbasie, został zatrzymany. Jego losy do dzisiaj są nieznane.

Ołena, pielęgniarka na oddziale chirurgicznym w szpitalu w Kupiańsku, także chodziła na te protesty. Krzyczała wraz z innymi: „Precz!”. Byli bezbronni, nie mogli poradzić sobie sami z wojskowymi.

Gdy jeszcze miała dostęp do internetu, Ołena czytała wpisy, w których mieszkańców Kupiańska oskarżono o sympatyzowanie z Rosjanami. Oburza ją to do dzisiaj.

– Nie uważam, że jesteśmy zdrajcami – mówi podniesionym głosem Ołena. – Boimy się, że to wszystko wróci. W trakcie okupacji było bardzo ciężko.

– Odnosili się do nas normalnie. Wszystko było w porządku, ale to nie byli nasi – wtóruje jej druga pielęgniarka.

– To nasze miasto, nasza ziemia. My ich tutaj nie zapraszaliśmy i nie chcemy ich.

W trakcie półrocznej okupacji szpital w Kupiańsku był główną placówką medyczną na okolicznych terenach zajętych przez Rosjan. W większości przywozili cywilów, sporadycznie też swoich żołnierzy, których od razu po tym, jak ustabilizował się ich stan, zabierano gdzieś dalej.

– Jesteśmy zobowiązani udzielać pomocy każdemu – przyznaje druga pielęgniarka.

Ludzie nie wytrzymują

Kupiańsk, gdzie do rosyjskiej inwazji z 24 lutego mieszkało ok. 29 tys. osób, miał tego pecha, że na początku września nagle znalazł się na linii frontu i stał się obiektem ciężkich ostrzałów artyleryjskich. Można powiedzieć, że to miasto znalazło się w epicentrum Jüngerowskich „stalowych burz”.

Do ciężkich starć doszło czwartego dnia kontrofensywy. Po tym, jak ukraińskie wojska przełamały obronę, rosyjska armia salwowała się chaotyczną ucieczką. Nowe pozycje zajęli dopiero za rzeką Oskoł. Ukraińskie wojska starają się przez nie przebić, by odzyskać ostatnie okupowane terytoria obwodu charkowskiego i otworzyć drogę na Ługańszczyznę. Jednak jak do tej pory udało im się przejść rzekę jedynie w Kupiańsku i w okolicach Iziumu. Ich kontratak stracił impet.

To właśnie wtedy, gdy front stabilizował się wokół linii rzeki, miasto stało się celem intensywnych ostrzałów artyleryjskich.

– Po raz pierwszy ludzie zaczęli masowo stąd wyjeżdżać na samym początku inwazji. Od czasu, gdy teraz zaczął się cały ten koszmar, miasto znowu opuszcza bardzo dużo ludzi. Nawet ci opanowani nie są w stanie wytrzymać takich nerwów – przyznaje Wiktoria, także pielęgniarka.

Wszystkie rozmowy, które odbyłem w trakcie krótkiej wizyty w Kupiańsku, przerywane były odgłosami artylerii rosyjskiej i ukraińskiej. Głównie były to eksplozje rakiet z ładunkami kasetowymi, powodujące straszny huk, a przede wszystkim konsekwentnie zamieniające miasto w ruinę.

W trybie oszczędzania

Ściany szpitala na razie gwarantowały bezpieczeństwo. Nic na niego nie spadło, a do tego konstrukcja wydawała się solidna. Do 24 lutego pracowało w nim ok. 900 osób, teraz jest ich ok. 20. Za to pacjentów jest pięć razy więcej. Codziennie do szpitala trafia ok. 25 osób, w większości z ranami odłamkowymi.

– Funkcjonujemy bez prądu, wody i przy minimalnej ilości personelu – przyznaje Jurij Czepurko, zastępca dyrektora szpitala. Wyznaczony przez Rosjan ­
dyrektor zniknął, nim w mieście pojawiła się ukraińska armia.

Energię zapewnia agregat prądotwórczy, ale dostęp do diesla jest ograniczony. Szpital ma tylko skromne zapasy, które przywożą wolontariusze. Wystarczyłoby go na godzinę normalnego funkcjonowania placówki. Dlatego oszczędzają. Siedzą po ciemku, a agregat włączają tylko, gdy potrzebują go, by ratować kolejnego rannego.

Po ustabilizowaniu najciężej rannych ludzi przewożą – dzięki pomocy ochotników, wolontariuszy czy żołnierzy – do miejscowości znajdujących się dalej od linii frontu. Największy problem jest z tymi, którzy nie mogą siedzieć. Ich zazwyczaj wywieźć się nie da.

– Pracujemy bez stałych zmian. Śpimy, kiedy się da, bo wszystko zależy od tego, kiedy przywożą pacjentów. Bywa, że śpimy dwie-trzy godziny na dobę – stwierdza Czepurko.

Bez pożegnania

Tego dnia wszyscy pracownicy szpitala, z którymi rozmawiałem, mówili, że nie wracali do domu od ośmiu-dziewięciu dni. Wyjątek to chirurg, który mieszka w pobliżu.

Jurij Czepurko pochodzi z pobliskiej Kiwaszariwki. W dniu, gdy przyjechał na swoją zmianę, przesunęła się linia frontu: Kupiańsk znalazł się po stronie ukraińskiej, a Kiwaszariwka – rosyjskiej. Nie wziął ze sobą rzeczy, nie mógł pożegnać się z rodziną. Z powodu braku sieci nie może się z nimi skontaktować od ponad tygodnia. Ma tylko nadzieję, że wszystko z nimi dobrze.

Każdy chciałby gdzieś zadzwonić, aby zapytać, jak się mają bliscy, gdzie się znajdują, czy udało się im wyjechać, albo po prostu powiedzieć, że wciąż żyje. Dlatego gdy tylko w szpitalu nagle pojawia się choćby słaby zasięg, personel niewykonujący żadnych zadań od razu biegnie na zewnątrz i próbuje się dodzwonić. Dotąd na próżno, zwykle po kilku słowach połączenie się urywa.

Kupiańskiem znowu wstrząsają wybuchy. Lekarze i pielęgniarki stoją przed wejściem, nie reagują. Nauczyli się, kiedy naprawdę trzeba się bać. Mimo zszarganych nerwów, czekają cierpliwie, aż linia frontu odsunie się od ich miasta, a ich koszmar się skończy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Rodzina została za rzeką