Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tyle że rok był 2015, z wybiciem siedemnastej ulice zasnuł dym nie z broni palnej, lecz kolorowych rac, a koszulka nie należała do słuchacza tajnej podchorążówki, lecz do kogoś, kto waleczne serce hartuje na stadionie. I tylko ta wątpliwość: kto w jego oczach zajął miejsce wrogów narodu, niegdyś zajęte słusznie przez Niemców?
Szukając odpowiedzi, można by wskazać, że np. we Wrocławiu tuż po odśpiewaniu hymnu kibice zaczęli odruchowo skandować „Zawsze i wszędzie, policja j… będzie”, ale taka kpina zaciera istotę wielkiej przemiany w tożsamości Polaków. Dotyczy ona każdego, nawet jeśli czuje się nieswojo pośród obchodów pochłoniętych już przez popkulturę podszytą nietzscheańskim kultem śmierci (w wersji dla elit) albo radosną apoteozą zadymy (w wersji dla miłośników piwa Wojak). Przy czym wykorzystanie Powstania Warszawskiego przez obóz patriotyczny (nie całkiem tożsamy z PiS) do nawalanki z establishmentem jest tylko wtórnym zjawiskiem, znakiem, że politycy celnie wyczuli wykluwanie się mitu o zasięgu szerszym niż tylko paręnaście tysięcy warszawskich rodzin.
Ostatni powstańcy umierają, podobnie jak ludzie, którzy tamte dni przeżyli jako cywile z kart Mirona Białoszewskiego. Powstanie jako byt zbiorowej pamięci traci już więc zakorzenienie w jednostkowych przeżyciach, w świadectwach, które są zawsze po ludzku zagmatwane – i które przez kilka dziesięcioleci rodziły nasze wsobne, warszawskie, trudne do pojęcia z oddali „rozmiłowanie” w militarnej tragedii i politycznej głupocie. Po prostu raz do roku 1 sierpnia wszystko gasło w autentycznej, oczyszczającej minucie ciszy. Minucie bez słów, ale pełnej sprzecznych uczuć.
Teraz, gdy te korzenie uschły, sprawa zrobiła się prosta jak mit. Któż nam odmówi prawa do narracji o sile, odwadze, zemście za doznane krzywdy? Powstanie w wersji uproszczonej okazało się idealnie spełniać tę lukę w zbiorowej tęsknocie. Stało się wielkim, naprawdę ogólnokrajowym misterium polskiej dumy. Podkręcają je oczywiście sprzedawcy koszulek i polityczni spin doktorzy, ale ma swój niezaprzeczalny, spontaniczny wigor. I naprawdę wstyd, że środowiska lubiące mienić się lewicowymi nie uchwyciły wektora emancypacji i upodmiotowienia w tej przemianie, zajęte tylko próbami nakłuwania balona, który już dawno – jeśliby trzymać się tej metafory – wyleciał zbyt wysoko, by go dosięgły.
Mamy więc mit, i bardzo dobrze, bo odwaga, heroizm i poświęcenie to są sprawy, bez których nie ma żadnej żywej zbiorowości. Ale można i trzeba spierać się o to, jak ten mit zostanie rozwinięty, bo – jak w każdej opowieści – jest tu wiele wątków: można szukać i deptać wspólnego wroga albo budować na dumie pewną siebie wspólnotę.
W zeszłą sobotę obaj prezydenci – ustępujący i elekt – nie znaleźli sposobu, by przez wspólne wystąpienie pod pomnikiem, choćby na moment, dowartościować ten drugi aspekt. Mniejsza teraz o to, kto bardziej zawinił. Od czwartku 6 sierpnia Andrzej Duda (a od jesieni zapewne i jego partia) będzie miał w ręku wszystkie karty. Oby zagrał nimi tak, żeby łączyć, a nie dzielić. To naiwne – ale czyż jako warszawiak nie mam prawa raz do roku, 1 sierpnia, wierzyć w mrzonki? ©