Republika w pierwszej osobie

Francja to niezłe poletko dla świętego Jana; od trzystu lat dobrze tu się ćwiczy wizje kresu i apokalipsy. Dotykały monarchię, cesarstwo, teraz republikę. Nieraz już Paryż doszczętnie płonął.

07.12.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jean-Pierre Muller / AFP / EAST NEWS
/ Fot. Jean-Pierre Muller / AFP / EAST NEWS

Scenka pierwsza, w paryskim mieszkaniu dziesięć dni przed zamachami. Grecy, Czech, Kongijczyk, Włoch, Rumunka, Japończyk, para Kanadyjczyków, ani jednego Francuza. Przyjaźnimy się, poznaliśmy się w Paryżu, gadamy po francusku, piszemy do tego samego pisma po francusku, częściej o literaturze światowej niż francuskiej.

Scenka druga: 35 lat temu. Mieszkanie w Clichy, 50 narodowości w jednej dzielnicy. Kabyl, Żyd, prowincjusz z Périgordu, dwóch paryżan z dziada pradziada, Marokańczyk. Szykują transport dla Solidarności, bo Solidarność i Polska to teraz ich „ostatnia nadzieja”.

Scenka trzecia, sprzed ćwierćwieku. Klub Nigeryjczyków w centrum Paryża. Sami muzułmanie; kobiety tańczą taniec zwany „odkurzaczem”, wystawiając pupę do góry i kręcąc nią niemiłosiernie. Przyjaźnię się z jedną z nich, ale przełamywanie lodów trwało długo, bo jestem z Polski, czyli wedle jej doświadczeń od rasistów.

Scenka czwarta, 20 lat temu, Saint-Denis, nieopodal stadionu. Rozwożę kwiaty zamówione w kwiaciarni. Długo szukam adresu, na ulicy sami ciemni, patrzą na mnie ze zdziwieniem i wyższością tubylca, obcy przybysz, tak, czuję się obco jak nigdy. Albo jak w prowansalskim Carpentras, gdzie zobaczyłem historyczne miasto średniowieczne zamienione w miasto algierskie. Grzecznie wskazują adres, otwiera młoda dziewczyna, biała. Chyba wściekła, że znowu kwiaty.

Scenka piąta, rok 2001. Mecz Francja–Algieria na Stade de France; cały stadion obywateli francuskich gwiżdże, gdy grają Marsyliankę. Mój kumpel, socjalistyczny mer małego miasteczka, kryje twarz w dłoniach. Arystokratka, u której wynajmuję pokój, nazajutrz klnie jak furman. Trzy lata wcześniej, gdy Francja zdobywała mistrzostwo świata, arystokratka wyleciała na ulicę z okrzykiem: „Niech żyje Zidane, niech żyje Thuram!”. Na ulicy tłum już maszerował i krzyczał to samo.

Scenka szósta, sprzed trzech dni. Idę ulicą innego francuskiego miasta; nad rzeką pusto, na ławce czterech tak na oko z Maghrebu, królowie życia. Jeden na mój widok wstaje, podchodzi, zagląda mi w oczy. Uśmiecha się, wydaje mi się, ironicznie i wyzywająco. Pyta: „Ça va? Ça va”. Odpowiadam, chyba się boję, „bonne soirée”. „Bonne soirée, monsieur” – mówią chórem, mam wrażenie, że serdecznie.

Takich scenek mógłbym przytaczać dużo, ale i tak nie powiedzą wiele nawet mnie samemu; nadal nie wiem, jaka jest moja Francja. Do Clichy i do Saint-Denis od lat nie jeżdżę, zamykam się raczej w kwadracie ulic wokół Boulevard Saint-Germain, księgarnie, kawiarnie, w których mówiło się w oparach gitanów, że „egzystencjalizm jest humanizmem”, wspomnienia mitycznej paryskiej świetności, lecz wiem, że to jest moja niewidzialna twierdza, wierność nostalgii, a nie próba rzeczywistości.

Niema lekcja

Nostalgii bronił niedawno, tuż przed zamachami, Alain Finkielkraut: „Nostalgia jest podejrzanym uczuciem dla tych wszystkich, którzy widzą historię jako wielki ruch emancypacyjny. Którzy przeciwstawiają przyszłość przeszłości, jak wolność i równość przeciwstawia się zniewoleniu. Ich zmysł poetycki każe im raczej celebrować nieuchronność niż opłakiwać nieodwracalność. Ostatnio spór się jeszcze zaostrzył, nostalgia nie jest już wyłącznie podejrzana, a wręcz przestępcza. Gdyż ośmiela się mówić o żałobie po utracie czasu sprzed różnorodności, sprzed dzielnic i szkół »wrażliwych« [„wrażliwy”, „sensible”, to oficjalny eufemizm na określenie miejsc, w których rodzą się problemy społeczne ze względu na przewagę ludności afrykańskiej, muzułmańskiej – MB]. Jeśli ktoś ma czelność przekroczyć zakaz i ukazać swoje przywiązanie do najmniejszej cząsteczki świata już pogrzebanego, zostaje natychmiast postawiony przed trybunałem antyrasistowskim. Nie ma wyjścia. Im mniej teraźniejszość jest przyjemna, tym bardziej musimy kochać ją i opiewać”.

Nie wchodzę tu w spór o polityczność pojęcia nostalgii; nie jest ona tylko konserwatywna i antypoprawnościowa, rewolucje też się do niej odwołują, a Mitterand wygrywał kampanię prezydencką przy dźwiękach przedwojennych piosenek Charles’a Treneta o „słodkiej Francji”. Ale wyobrażenia tejże słodkiej Francji czasów „sprzed różnorodności” są oczywiście nieodparte. Prowincjonalna Francja z filmów z panem Hulot, gawrosze z bagietką pod pachą dłuższą niż oni sami, leniwe barki na Sekwanie z bohaterami Flauberta na pokładzie, pieśniarze w czarnych golfach, których francuszczyznę rozumie się perfekcyjnie, kelnerka podobna do Édith Piaf serwująca befsztyk z frytkami w barze na Pigalle, sama Édith Piaf śpiewająca „Je vous aime” z takim drżeniem i werwą, że trzeba albo oszaleć, albo płakać, akordeon, jakby ktoś rozciągał i ściskał moje własne płuca. I tak dalej; wszystko to są obrazki wywiedzione bardziej z lektur i kina niż życia, z mitologii codzienności, może w jakiejś cząstce z podróży autostopem przez lata 70. Nostalgia za światem utopijnym i czystym, jakiego zapewne nigdy tak naprawdę nie było, także za światem bardziej literackim, „pisanym” niż „obrazkowym”, wściekle rynkowym i koncepcyjnie niemożliwym do opanowania.

Nostalgia właśnie literacka. Parę lat temu przemknął przez nasze ekrany film „Klasa” (Złota Palma w Cannes). Klasa gimnazjalna, uczniowie niemal wyłącznie z rodzin imigranckich, temat główny to lekcja francuskiego. Przez cały film nauczyciel próbuje wyciągnąć od uczniów jakiekolwiek zdanie, mówione czy pisane. Łasi się, schlebia, by jakkolwiek chcieli w lekcji uczestniczyć; przełamywanie bariery niechęci i oporu jest właściwie niemożliwe.

Powinni czytać Woltera czy Rousseau, w końcu matura się zbliża, ale gdzie, co? – pozostajemy na poziomie zdania prostego, jeśli w ogóle. Wyszedłem wstrząśnięty nie tym, że „różnorodność” i że przeklęta szkoła „wrażliwa”, lecz tym, że owa „różnorodność” nie chce i nie jest w stanie czytać Baudelaire’a. Lecz przecież w niejednej szkole europejskiej, także polskiej, mógłbym doświadczyć podobnej odmowy lektury; wstrząs był właśnie nostalgiczny, idealistyczny i uniwersalny: jeśli wszyscy nie czytają tych samych dzieł przeszłości, to zanika podstawa porozumienia społecznego i narodowego.

Arabusy i lewactwo

Nie da się znieść polskiego gadania o Francji, ani politycznego teraz, ani ludowego od zawsze. Kilkanaście dni temu europoseł Marek Jurek, występując we francuskiej telewizji, na pytanie o polską reakcję na zamachy 13 listopada opowiadał od razu o katastrofie smoleńskiej: rozumiemy i współczujemy, bo Polska też została zaatakowana i nawet liczba ofiar jest podobna, jedziemy na tym samym wózku. Nasza polska, zapoznana na świecie krzywda: ale jak przystawimy lustro, to może uronimy łzy nawet nad innymi.

Kiedy mowa o Francji, podstawowe polskie skojarzenie, odkąd pamiętam, od wczesnych lat 70., brzmi „Arabusy”; nie było jeszcze zamachów, nie było wielkich fal uchodźczych, ale „Arabusy” już były. Dzisiaj, w wersji eleganckiej lub politycznej, mówi się o „ludności z obcego kręgu kulturowego”. Ponieważ ci, którzy tym określeniem się posługują, czują często podobną niechęć, jeśli nie nienawiść, do obcych lub innych „z tego samego kręgu kulturowego”, trudno podejmować z nimi jakąkolwiek dyskusję; ostatecznie i tak chodzi o tożsamościową tautologię: Polska dla Polaków – więc ewentualnie Francja dla Francuzów.

Polska niechęć jest resentymentalna i fantomowa, gdyż jej obiekt realnie nie występuje; jest także pełna klisz. „Lewactwo” – brzmi chór wielu naszych polityków i tym słowem sprawa „Arabusów” i zamachów została wyjaśniona. Chirac też lewactwo, wszystko, co nie jest Frontem Narodowym, to lewactwo, nawet prawica Sarkozy’ego to lewactwo – intelektualne zadanie odrobione. Owszem, francuskie partie prawicowe w ostatnim piętnastoleciu obniżyły – nieznacznie – swój próg tolerancji, lecz przez długie lata były równie otwarte na kwestie imigranckie, jak partia Mitteranda. Od dwustu lat Francja nie jest dla Francuzów, a dla obywateli francuskich, także – niech Kukiz zapyta Mickiewicza, choć może wolałby Krasińskiego – dla uchodźców. Od ponad stu lat, od czasów sprawy Dreyfusa, a nawet wcześniej, od upadku Komuny Paryskiej ta republikańska zasada, ten pakt republikański są podważane wewnątrz Francji – w której europejski faszyzm znalazł w chwili narodzin mocne ideowe inspiracje – lecz trwają i niezmiennie obowiązują.

W latach 30. XX w. wyrzucono z Francji ponad 500 tys. imigrantów, zwłaszcza Portugalczyków i Włochów; w tym samym czasie przybyło z całego świata niemal drugie tyle.

Claude Lévi-Strauss, przyjaciel lewicy, wróg ksenofobii, który pisał bardzo dawno temu w „Rasie i historii”, że w każdym z nas tkwi rozróżnienie na „nich” i „nas”; równie dawno ostrzegał, że istnieją pewne progi ilościowe, po których przekroczeniu nie uda się uniknąć konfliktów tożsamościowych. Mitterandowski premier Laurent Fabius wypowiedział w 1984 r. słynne słowa: „Front Narodowy stawia dobre pytania, lecz przynosi złe odpowiedzi”. To już była zapowiedź klęski; dobrych odpowiedzi na ogół brakło. Co prawda wiele zrobiono (znacznie więcej niż dzisiaj się sądzi), ale integracja oparta na pakcie republikańskim, który przedkłada pełną asymilację (czyli: nie powinno się liczyć, co przywozisz do mojego kraju, ważne jest to, co możesz ode mnie otrzymać) nad różnorodność multikulti, ogólnie rzecz biorąc raczej się nie powiodła. Mówię „raczej”, gdyż nie da się powiedzieć, że poczucie republikańskie pozostało gołym hasłem, statystyki są lepsze niż widok za oknem, a przede wszystkim lepsze, niż wynika to z rozmów w kawiarniach i z sondaży wyborczych (obecne 27 proc. dla Frontu Narodowego przed wyborami samorządowymi). Jednak świadomość integracyjnej klęski przeważa od lat, zanim jeszcze doszło do paryskich zamachów w 2015 r.

Radykalizm pokolenia imigrantów, urodzonego już w Francji, ma oczywiście poza uwarunkowaniami społecznymi i ekonomicznymi cechy buntu pokoleniowego i tożsamościowego. Także buntu wobec własnych rodziców, mocno „okcydentalnych”. Nie chodzi tylko o młodych sympatyków tzw. Państwa Islamskiego; również o rozwijający się – za pośrednictwem edukacji w meczetach – hiperkonserwatywny fundamentalizm salafistyczny koncentrujący się na wymiarze obyczajowym życia społecznego, lecz nie na politycznym działaniu i przeciwny terroryzmowi.

Imaginarium aktywnych zwolenników kalifatu wyraża się natomiast w estetyce romantycznej, tragicznie zredukowanej do paru dualistycznych opozycji. Ten ponury romantyzm obfituje w liczne mityczne obwarowania: obrazy ojczyzny nieokreślonej, ruchomej, na piasku, nie tutaj; utopijnego ideału, do którego można dążyć, stając się heroicznym rycerzem, który niszczy zło ucieleśnione – motywy gnostyckie są niezwykle silne – przez egzystencję Zachodu. Warto zwrócić uwagę, jak wielką rolę w propagandzie odgrywa tradycja poetycka z jej ulubionym gatunkiem, elegią żałobną; jak wiele jest w niej wspólnej melorecytacji (dżihadyści mają swoich słynnych poetów i poetki, piszących dzisiaj setki wierszy opartych na monorymie, powtarzającym się hipnotycznie i bez kresu). I w jakim słownictwie wyraża się nie tylko poezja dżihadystów, lecz ich oficjalna nowomowa: komunikaty pozamachowe są pełne niebywale patetycznych i wzniosłych wyrażeń.

Moja bardzo skromna nadzieja mówi, że burze pokoleniowe mijają, jak przychodzą, i tylko niewiele z nich staje się mitem założycielskim. Ale to i tak nie rozwiązuje problemu Francji.

Wreszcie możemy nienawidzić

Dzisiaj Francja nie wie, co robić, jak działać, stoi bardziej niż kiedykolwiek wobec poczucia zagrożenia własnego modelu państwowego. Przeczytałem po zamachach setki komentarzy; interpretacyjny rozrzut jest tak wielki, że nie da się ich streścić ani nawet pogrupować. Michel Houellebecq w opublikowanym chwilę po czarnym piątku felietonie „Zamachy paryskie: oskarżam Hollanda i bronię Francuzów” ostro atakuje prezydenta i premiera, lecz i ogólniej wszystkie rządy francuskie ostatniego trzydziestolecia, które „systematycznie i żałośnie ponosiły ciężką klęskę w podstawowej misji rządzących, jaką jest zapewnienie bezpieczeństwa narodowi francuskiemu”; „kto nas uczył przez długie lata, że granice są starym absurdem, symbolem przebrzmiałego i niestrawnego nacjonalizmu?”, kto wysyłał wojska w „absurdalne i kosztowne” misje, jak interwencja w Libii? Houellebecq, zdejmując maskę powieściopisarza, zarzuca francuskim rządom, że nie wiedzą, co myśli naród, a nie wiedzą dlatego, że naród jest odcięty od demokracji bezpośredniej, choćby od referendów.

Wiadomo od lat, że Houellebecq jest zawziętym krytykiem francuskiej dekadencji, Francji jako najbardziej zaawansowanego w upadku państwa Europy, i że przedmiotem jego napaści czy demistyfikacji jest w większej mierze francuska demokracja i cywilizacja europejska niż islamskie zagrożenie. Stałym motywem jest ruina instytucji państwa i samego państwa; to słownictwo zresztą mocno i od dawna zakorzenione w dyskursie nie tylko „niepoprawnościowym” i nie tylko prawicowym, lecz wprost faszystowskim. Operuje nim na przykład ad nauseam autor „Zgliszcz”, bestselleru literackiego w okupowanej Francji, Lucien Rebatet; jego książkę właśnie wznowiono i znowu się świetnie sprzedaje.
Samooskarżenia Francji i oskarżenia Europy pojawiają się w wielu tekstach po 13 listopada i idą w poprzek podziałów i przydziałów politycznych; w istocie jednak dyskusja toczy się dokładnie wokół tych samych kwestii od lat: można łączyć islam z islamizmem czy też nie; można czy nie można łączyć emigracyjnych fal z rozpadem europejskich elit.

Jak zauważa Régis Debray, kultura, która siebie oskarża i która się siebie wyrzeka, która rozpoznaje własne państwo jako ruinę i jako źródło wszelkich nieszczęść, nie będzie zdolna już niczego przyjmować i nikogo integrować, ale też nie będzie zdolna sama się efektywnie przemieniać. Będzie natomiast zdolna przede wszystkim nienawidzić. „My, ludzie Zachodu, wreszcie możemy zacząć nienawidzić”, pisał parę dni temu Robert McLiam Wilson, irlandzki pisarz osiadły w Paryżu; wreszcie mamy okazję do nienawiści, prawdziwą gratkę.

Daremne żale

Gdzie nostalgia, tam i proroctwa. Najgłośniejsza tegoroczna powieść francuska nosi tytuł „2084”; otrzymała w listopadzie Grand Prix Akademii Francuskiej. Jej autorem jest Boualem Sansal, algierski pisarz żyjący we Francji. Już po tytule widzimy, że jest to powieść antycypacyjna. Nowy wspaniały świat nie będzie miał nic wspólnego z wiekiem XX, który, jak mówi autor, wytwarza tylko awatary i rzeczy jednorazowego użytku; do władzy dojdzie totalitaryzm religijny, islamski przede wszystkim. Teokracja przejmie władzę, gdyż w każdej religii drzemie pokusa fundamentalistyczna i właśnie totalitarna; przyszłość nie może ich nie uruchomić, jeśli nie ożywią się idee oświeceniowe – ale Sansal nie widzi, w której części świata taki renesans miałby się dokonać.

Swoje podejście Sansal określa jako darwinistyczne, a nie polityczne; patrzy na ewolucję kompulsywnego, wrzącego świata i usiłuje zobaczyć, w którą stronę on pójdzie. Spojrzenie „darwinistyczne” na historię narzuca siłą rzeczy nostalgię; dawne formy upadają, a te nowe biorą ze starych tylko zalążki zła i monstrualnie je rozwijają w walce o własne przetrwanie.

Francja to niezłe poletko dla świętego Jana; od trzystu lat dobrze tu się ćwiczy wizje kresu i apokalipsy; dotykały monarchię, cesarstwo, teraz republikę, Paryż nieraz już doszczętnie płonął. Zamachy 13 listopada uderzyły w historycznie najbardziej może republikańską dzielnicę Paryża; lista zabitych – wiele ras i miejsc pochodzenia – to tragiczny dokument paktu republikańskiego, który znalazł się w niebezpieczeństwie.

Republika broni się tymi samymi hasłami co zawsze; jak zawsze w trudnych chwilach personifikuje siebie, snuje o sobie opowieść w pierwszej osobie – taki jest jej mechanizm obronny: jestem zraniona, krzyczy z gazet. Zdjęcie płaczącej pary z francuską chorągiewką w dłoni, podpis „Republika płacze”. Gdzie indziej: „Republika nie poddaje się”, „Republika wychodzi na tarasy”. Ileż razy to już słyszałem (21 zamachów w ciągu ostatnich 30 lat), ileż razy Republika, Republika-Francja, się skarżyła i mówiła o sobie autotelicznie, kim jest.

„Francja jest ruda, jest blondynką, jest brunetką, jest czarna, nosi kipę, takiję, różaniec albo nawet nic. Jest gejowska, jest hetero, lecz przede wszystkim Francja cię pieprzy” – wykrzykiwał pod adresem tzw. Państwa Islamskiego w radiu Europe 1 jeden z najpopularniejszych paryskich dziennikarzy. Trudno może tę emfazę narracji o sobie estetycznie znieść, ale nie ma innej podstawy, nie widzę innej drogi wyjścia niż trzymanie się i ciągłe naprawianie paktu republikańskiego, paktu łączącego społeczeństwo, które jest już kompletnie „powymieszane”. Bo, jak powiedział niedawno kanadyjski premier Trudeau, jest rok 2015; we Francji jest jeszcze bardziej niż w Kanadzie, i nic już nie pomogą najpiękniejsze nostalgie, najczystsze dźwięki akordeonu, daremne są wszelkie żale.

Ach, Szwajcaria! Scenka sprzed paru dni: na brzegu Lemanu, nad wodą wielką i czystą ktoś powiesił kartkę. Kartkę-odezwę: jej autor wspaniałą francuszczyzną opowiada o projekcie, adresowanym głównie do osób starszych, które mogłyby czerpać z niego energię i siłę do życia. Otóż, pisze autor, jezioro jest tak wielkie, że wedle jego obliczeń pomieściłoby całą ludzkość, gdyby wszyscy mieszkańcy Ziemi stanęli na nim stopa przy stopie. Niechże więc Leman stanie się miejscem spotkania i pojednania wszystkich ludzi, wszystkich religii, wszystkich wierzeń. Szczegóły projektu wkrótce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2015