Niepoprawny nieśmiertelny

W Akademii Francuskiej zachowały się jeszcze echa przeszłości i złotego wieku. Nawet jeśli może się wydać anachroniczna, śmieszna i żałosna, to dzisiaj nabiera poloru ostatniej twierdzy.

20.03.2016

Czyta się kilka minut

 Alain Finkielkraut przed ceremonią przyjęcia do Akademii Francuskiej, Paryż, styczeń 2016 r. / Fot. Christophe Petit Tesson
Alain Finkielkraut przed ceremonią przyjęcia do Akademii Francuskiej, Paryż, styczeń 2016 r. / Fot. Christophe Petit Tesson

Kiedy około 20 lat temu podczas jednej z konferencyjnych dyskusji w PAN, poświęconych dziedzictwu romantycznemu, doszło do niesłychanie ostrych sporów politycznych zwiastujących dzisiejszą wojnę polsko-polską, pani prof. Maria Żmigrodzka, wolterianka i akowiec, próbowała uciszyć wszystkich i pogodzić apelem: proszę brać przykład z francuskiego paradoksu, czyli z Panteonu, jest tam miejsce i dla Dantona, i dla Robespierre’a.

Szpada za sto tysięcy euro

Francja ma Panteon dla zmarłych, ale ma też dla żywych. Jest nim Akademia Francuska, w której znajdzie się miejsce i dla sympatyka Che Guevary, i dla wielbiciela de Maistre’a. Akademia to wehikuł czasu, który przewozi ku nieśmiertelności postacie różnej intelektualnej światopoglądowej obediencji. Ta jedyna instytucjonalna furtka, prowadząca w tamte strony od chwili powstania, czyli od 1635 r., przepuściła do wieczności ponad siedmiuset wybrańców – immortels. Taki bowiem tytuł, powszechnie przyjęty, noszą akademicy. Są „nieśmiertelnymi”, z urzędu wpisanymi w narodową pamięć bez względu na polityczne stanowiska i czyny.

Ceremoniały akademickie, skoro tkwimy w czasie wiecznym, są godne i wzniosłe. Na corocznym rozdaniu nagród Akademii – literackich i frankofońskich – czy na uroczystościach przyjęcia nowych członków toczących się w obecności prezydenta lub, jak ostatnio, premiera, pod kopułą Pałacu przy quai de Conti, akademicy pojawiają się w pełnym rynsztunku.

W szpalerach Gwardii Narodowej podążają godnym krokiem do foteli na podium – co przypomina nieco pokaz kościelnej mody w „Rzymie” Federica Felliniego. Błyszczą szpady, prężą się surduty, bikorny pysznią się ostrością kątów. Widownia rozpoznaje, cicho szepcząc, sławy; kiedy niemal stuletni Claude Lévi-Strauss wkraczał jeszcze nie tak dawno temu na salę, czuło się ogólne spełnienie.

No a później, przed szampańskim rautem wieńczącym wieczór, swój nadzwyczajny występ wykonuje przedstawiciel profesji ginącej, czyli aboyeur. Francuskie „aboyer” znaczy „szczekać”, ale tu chodzi o szlachetny okrzyk. Przebrany w odpowiednie szaty woźny wykrzykuje gromkim, ćwiczonym głosem, kto oto wkracza właśnie na salę. Trzeba tylko przed przekroczeniem progu podać mu wizytówkę. I dobrze by było, gdyby widniało na niej pod naszym nazwiskiem coś więcej niż tylko numer telefonu.

Szpada, strój, bikorn, to wszystko kosztuje krocie. Sama szpada wyciągnie z kieszeni wybrańca blisko 100 tys. euro. W przeciwieństwie do zielonego surduta, którego krój i barwy rygorystycznie określa dekret z początku XIX w., może ona mieć różne ornamenty, np. symbole ilustrujące intelektualną drogę wybrańca.

Alain Finkielkraut dla swego niedawnego wstąpienia do Akademii założył – co pozostaje w akademickiej tradycji – komitet honorowy, czy raczej honorowo-finansowy (zwany „komitetem szpady”), w którego skład weszło sporo biznesmenów z pierwszych stron gazet, a także literatów, jak Milan Kundera, Aharon Appelfeld czy Yasmina Reza. Jego przedostatnia książka, „Nieszczęśliwa tożsamość”, rozeszła się w ponad 230 tys. egzemplarzy. Ale najwyraźniej to za mało, gdy w grę wchodzą rękojeść zdobiona przez wybitnych jubilerów i artystów metalu oraz ostrze z najlepszej stali.

Ten, kto chce usiąść obok Lévi-Straussa i innych nieśmiertelnych, musi się ubiegać, organizować lobby. Nikt nie zostanie powołany do Akademii Francuskiej na piękne oczy i wysokie nakłady. Ubiegał się Baudelaire, lecz w przeciwieństwie do Wiktora Hugo jemu się nie udało, ubiegało się na próżno wiele wielkich dziś nazwisk.

Bóg literatury rozpoznaje swoich po dłuższym nieraz czasie: autor wybitny potrzebuje wielu dziesięcioleci, a przynajmniej śmierci współczesnych, by zdobyć uznanie. Akademii Francuskiej, działającej w ulotnej chwili teraźniejszości, nie zawsze się udało dobrać grono według artystycznej prawdy. W jej ściśle ponumerowanych fotelach zasiadały pióra wielkie, lecz o wiele częściej ludzie poślednich talentów. Królowie przyszłości, lecz zwłaszcza królowie tu i teraz, niekiedy wręcz, jak w czasach Regencji, znajomi królika. Nie zmieniło się zanadto jedno: prestiż. Co prawda malejący, lecz wciąż istotny. I ten podpis pod nazwiskiem, gdy coś ogłosimy drukiem: „de l’Académie Fran- çaise”. Od dziecka fascynował mnie ów dopisek drobną kursywą, widoczny na kartach starych książek, zdawał się rzadką muszką w kolekcji liter-owadów.

Akademia powołana z inicjatywy kilku „intelektualistów” przez kardynała Richelieu, kiepskiego pisarza, lecz znawcy przyszłości, miała czuwać przede wszystkim nad stanem francuszczyzny, bronić jej czystości i genialności jej ekspresji.

Ostatnie opublikowane w 2016 r. stanowiska dotyczą ciągnącej się od lat reformy francuskiej ortografii, a przede wszystkim daszka nad samogłoską „a”. Strzeżenie norm należy do rytualnego obowiązku Akademii – język przede wszystkim. Pod jej pieczą powstają słowniki, lecz lingwiści wśród akademików trafiają się rzadko. Sedno Akademii to w dużej mierze wytwarzanie nimbu i atmosfery, kreowanie siebie jako emanacji ducha francuskiego. Obywatelstwo czterdziestu akademików nie ma znaczenia; paszportem jest francuszczyzna, a nie papier z pieczęcią. Rok temu wybrano do Akademii urodzonego na Haiti i mieszkającego w Quebeku Dany’ego Laferrière’a, autora kilkudziesięciu książek, w tym głośnej powieści „Jak bez wysiłku kochać się z Murzynem”.

Patriotyzm współczujący

Od swego pochodzenia i od uwag o własnym nazwisku – „kakofonicznym, odstręczającym, niechodliwym” – zaczął inauguracyjne przemówienie nowy członek Akademii, wspomniany przed chwilą Alain Finkielkraut, syn polskiej Żydówki ze Lwowa, której rodzina zginęła w obozie zagłady, i polskiego Żyda, przedwojennego emigranta, wywiezionego w 1942 r. z Francji do Auschwitz (gdzie cudem przeżył). Przypomniał prześmiewczy przydomek – Karfunkelstein – jakim skrajna prawica przedwojenna obdarzała Léo Bluma, przywódcę Frontu Ludowego, by obrzydzić go i wyszydzić; i wyraził cokolwiek retoryczną wdzięczność i zdziwienie, że sylaby tego rodzaju przetarły sobie drogę do Akademii.

Francuski paradoks sprawił, że Finkielkraut nastał na fotelu nr 21 po belgijskim pisarzu Félicienie Marceau i że, jak nakazuje zwyczaj, to poprzednikowi i jego chwale musiał poświęcić w dużej mierze swoją mowę intronizacyjną. A zatem komuś, kto został skazany zaocznie za wojenną kolaborację z Niemcami na 15 lat więzienia (chodziło w istocie o pięć nagrań radiowych łaskawych dla okupanta) i symbolicznie przywrócony do życia publicznego dopiero przez generała de Gaulle’a, który w 1959 r. nadał mu obywatelstwo francuskie; komuś, kogo elekcja do Akademii kilkanaście lat później wywołała protesty i dymisję – nieprzyjętą – jednego z jej przedstawicieli, poety i członka ruchu oporu, Pierre’a Emmanuela.

Finkielkraut, niejako z urzędu broniąc poprzednika i zarazem dystansując się od niego, wybrał przeciwpoprawnościową argumentację, czyli wodę na własny młyn. Mimo fatalnych postępków i grzechów, mimo karygodnych nawrotów resentymentu, dowodził, że Marceau umiał w swoich dziełach wyjść poza „systemową paplaninę”, poza łatwą retorykę i wybić się intelektualnie na niezależność. Przypadek Marceau, konkludował, jego późniejsze jednostronne, ślepe potępienie pokazuje, w jaki sposób działa pamięć, która stała się dogmą. To pamięć dogmatyczna i automatyczna, pamięć stadna i estradowa, pamięć przejrzana i poprawiona przez, cytuję, System. Adepci tejże pamięci „tak liczni i głośni, nie medytują nad katastrofą, a recytują katechizm. Oburzają się tym, czym należy się oburzać, wspominają to, co należy wspominać”.

Mówiąc o Marceau, Finkielkraut – „niepoprawny” konserwatysta, obok „niepoprawnego” goszysty Michela Onfraya bodaj najgłośniejsza dziś postać na francuskiej agorze intelektualistów-komentatorów życia publicznego – opowiada przez parabolę o sobie; o tym, jak sam jest odrzucony przez System i jego poprawnościowe tabu, jak przylepia mu się etykietkę reakcjonisty, która służy za jednoznaczną interpretację jego postawy i dokonań.

Przedstawiając krótko swoją duchową biografię, wspomina kosmopolityczną młodość, w której historia brała górę nad geografią, w której uciekał od „zawężeń ziemskich i pochodzeniowych” i późniejszy – w chwili, gdy Francja stała się społeczeństwem „post- narodowym, postliterackim i postkulturowym” i zaczynała „zapominać o sobie samej” – powrót do geografii, to znaczy do myśli w taki czy inny sposób zakorzenionej, ojczyźnianej i francuskocentrycznej. Do, mówiąc za Simone Weil, „patriotyzmu współczującego”, który mniej wojujący jest niż sentymentalny i tęskliwy, uwrażliwiony na stratę, na odejście tego, co okazuje się w swym pięknie kruche i przemijające.

Nostalgia odbierana jest jednak, ubolewał Finkielkraut, jako postawa reakcyjna, nacjonalistyczna, paseistyczna. Wręcz kryminalna w oczach tych, którzy, opierając się o lewą ścianę sceny publicznej, nie czynią różnicy między Pétainem a de Gaulle’em.

Zgodnie z rytuałem po przemówieniu akcesyjnym wygłoszona zostaje laudacja nowego akademika. Finkielkrauta pozłacał Pierre Nora, znany historyk, spiritus movens wiekopomnej serii „Miejsca pamięci”. Nie schował języka za zębami; elegancko, lecz stanowczo, określając ich przyjaźń jako „odległą bliskość”, zdystansował się od podglądów w kwestii zagrożeń tożsamościowych Francji, od opinii Finkielkrauta o rozpadzie francuskości pod wpływem wieloletniej imigranckiej napływowej fali.

Według Nory winy za ewidentny rozpad narodowej, historycznej, społecznej i kulturowej całości nie należy przypisywać nadejściu obcych. Imigracja przyspiesza jedynie proces; tożsamość narodowa byłaby równie nieszczęśliwa, mówił, gdyby nie było ani jednego imigranta, gdyż podstawowym problemem Francji nie wydaje się siła islamu, lecz słabość Republiki.

Nora w swym przemówieniu dokonał sprytnego manichejskiego podziału Finkielkrauta na dwie osoby. Tę, która myli się nieraz w ocenach społeczno-politycznych, kiedy na przykład (Nora przygotował całą listę grzechów), wierny Kunderowskiej lekcji o małych narodach, broni serbskich faszystów; a nawet pozwala sobie na niemal rasistowskie wypowiedzi, jak ta o składzie jedenastki francuskiej z mistrzostw świata i Europy. Oraz tę, która jest wspaniałym pisarzem, komentatorem i interpretatorem w przestrzeni mniej naznaczonej politycznie, a w każdym razie mniej naznaczonej polityką doraźną; przestrzeni rozważań o kulturze, a zwłaszcza literaturze, o filozofii i kondycji żydowskiej. Wspomina więc o najlepszej jego zdaniem książce Finkielkrauta „Serce rozumiejące”, pisanej w szpitalu, na granicy śmierci, a poświęconej kilku- nastu arcydziełom literatury światowej.

Francuzi mogą, my już nie możemy

Pierre Nora był jednym z 16 na 28 akademików, którzy głosowali za przyjęciem Finkielkrauta w poczet nieśmiertelnych. Jego elekcja wywołała wyjątkowe nawet jak na Akademię spory; 12 gniewnych ludzi powiedziało mocne „nie”. Oczywiście kłótnie elekcyjne toczyły się zawsze; teraz jednak, ze względu na wydarzenia ostatnich dwóch lat, tym bardziej przybrały na sile. Oto do Akademii ma zostać przyjęty ktoś, kto generalnie rzecz biorąc wkurza kosmopolityczny Paryż i łączony jest – cokolwiek pospiesznie – z ideami Frontu Narodowego.

Można się więc zastanawiać, dlaczego Finkielkrautowi zależało na akademickim fotelu, co go skłoniło do podjęcia o niego walki, do wystawienia się na krzyki, pohukiwania i nieraz obelgi?

Gdyby odrzucić myśl o zwykłej próżności i przypisać mu podejście ideowe, należałoby zapewne powrócić do konceptu nostalgii, którym Finkielkraut osłania swoje pozycje. Koncept ten jest istotnie o wiele bardziej literacki niż polityczny; wyraża w większym stopniu tęsknotę za utraconym pięknem niż za utraconym ustrojem rządów; za utraconą wspólnotą kultury niż za dawną postacią Republiki.

Można w tej postawie dostrzec wpływ czy echo eseistyki Kundery, przyjaciela Finkielkrauta: sztuka się kończy, literatura się kończy, gdyż kończy się wspólnota prawdy literackiej i artystycznej, wspólnota dziedzictwa kultury, wspólnota duchowej tradycji uczonej w szkole. Jeśli nie czyta się wspólnie Woltera, Republika musi upaść. Akademia Francuska byłaby więc dla Finkielkrauta miejscem, gdzie zachowały się jeszcze echa przeszłości i złotego wieku, gdzie dokonuje się coraz bardziej heroiczna obrona języka i francuskości, nawet jeśli sama instytucja wydać się może anachroniczna, śmieszna i żałosna. To, co kiedyś, w lepszych czasach mogło się okazać oznaką jej sklerotyczności (jak nieraz mówili krytycy, język francuski jest od kilkuset lat więźniem Akademii i nie może odzyskać wolności), której pomóc może tylko eutanazja, dzisiaj nabiera heroicznego poloru ostatniej twierdzy. Akademia okazuje się paradoksalnym miejscem wolności i buntu wobec nowej dogmy.

Ale też w akademickich staraniach Finkielkrauta dostrzec można nostalgię za szczególnym miejscem Żydów w umacnianiu Republiki, którą w przeszłości tak bardzo osłabiła sprawa Dreyfusa. Za ich ogromnym wkładem w tworzenie fundamentów nowoczesnego państwa francuskiego, w ich wysiłek umacniania Francji jako najbardziej demokratycznej republiki, której strażą jest francuskość rozumiana z jednej strony jako tysiącletnia tożsamość narodowa, a z drugiej jako przestrzeń kultury bez granic, otwartej, potężnej, wchłaniającej w siebie największe światowe dokonania.

I zarazem byłaby to nostalgia za Francją jako krajem, z którym po rewolucji francuskiej Żydzi, uznani za pełnoprawnych obywateli, zawiązali republikański pakt. Ten pakt dzisiaj trzeszczy w szwach; tysiące Żydów opuszcza Francję, niepewni swego dalszego w niej losu. Nie tak dawno temu socjalistyczny premier Manuel Valls wypowiedział te głośne już dziś (i przez zawartą w nich supozycję zarazem bulwersujące) słowa: „Bez Żydów Francja nie byłaby już Francją”. Panuje poczucie, że państwo francuskie wobec narastających i na skrajnej prawicy, i zwłaszcza wśród ludności muzułmańskiej nastrojów antysemickich nie jest już zdolne paktu republikańskiego utrzymać i chronić. Fotel w Akademii, można domniemywać, byłby przeto symbolicznym paktu potwierdzeniem.

Nostalgii bardzo łatwo jest zarzucić, że i ona wytwarza pamięć dogmatyczną, by z zatroskanej zamienić się w wojenną. Stać się może wówczas motorem tak zwanej polityki historycznej, czyli walcem do rozjeżdżania i faktów, i niuansów. To nie jest nostalgia Finkielkrauta, ale Pierre Nora, złośliwie i dobrodusznie zarazem, powiedział mu na zakończenie swej mowy: „tak właśnie, sam rozumiesz, że teraz Twoja tożsamość będzie wreszcie szczęśliwa. Nie z powodu nieśmiertelnego honoru, lecz z powodów domowych. Jesteś teraz w symbolicznym sercu Francji, wśród swoich, jakkolwiek się od nich różnisz i jakkolwiek się różnicami zamartwiasz”.

Jeśli nawet nietrafnie odtwarzam motywacje Finkielkrauta, byt Akademii jest skromnym wyzwaniem dla naszego myślenia. Wracając do słów Marii Żmigrodzkiej: Francuzi mają, a my nie mamy. Nie wiadomo, jak długo jeszcze, lecz wciąż mają symboliczne miejsca, które pozwalają żyć sprzecznościom i neutralizować je republikańską wspólnotą. Francuzi z coraz większym trudem, ale wciąż mogą istnieć i przemawiać zgodnie w tym samym miejscu, pod jedną kopułą, wygłaszając tezy, których nie da się ze sobą pogodzić inaczej niż z uszanowaniem siebie. My już nie możemy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016