Raport z oblężonego miasta

Historycy literatury w większości przypadków nie troszczą się o to, kim jesteśmy i jak rozumiemy rzeczywistość, w jakiej tkwimy po uszy.

04.08.2009

Czyta się kilka minut

W szkicu do projektu "nowej polonistyki" Paweł Próchniak co rusz to przeskakuje poziomy: raz mówi o tym, jak powinna wyglądać lekcja polskiego (rozumiem, że w podstawówce), raz o tym, jak powinny wyglądać studia polonistyczne. Rozumiem, że chodzi mu o to, żeby studia polonistyczne tak ukształtować, by kończący je młody człowiek umiał "scalać i rozumieć świat" i tego scalania i rozumienia uczył innych. Jak to jednak zrobić - tego już nie pisze. Kto miałby tych studentów takiego pięknego rzemiosła uczyć? I o tym Próchniak zawzięcie milczy. Skąd nagle miałyby się wziąć całe zastępy profesorów uwrażliwionych na złożoną kompozycję świata, skoro do tej pory widzieli oni piękno jedynie w złożonych kompozycjach Kazimierza Wierzyńskiego albo Jana Augusta Kisielewskiego? Choć brzmi to żartobliwie, wcale nie żartuję.

Paweł Próchniak pisze, że trzeba młodych ludzi uczyć interpretacji, a nie historii literatury. Rozumiem to tak - i zgadzam się z Próchniakiem, że historycy literatury w większości przypadków nie troszczą się o to, kim jesteśmy i jak rozumiemy rzeczywistość, w jakiej tkwimy po uszy. Przyjmują, że to, co się kiedyś zdarzyło - wydarzenie historyczne, powstanie dzieła sztuki, czyjeś doświadczenie zapisane w archiwum - jest już zamknięte, minione i gotowe, i nie jest częścią naszego świata, gdyby bowiem było - nie należałoby do historii.

A skoro do historii należy, to należy mu się całkowity obiektywizm, bez którego wiedza o przeszłości zawieszona jest w próżni. Ktoś, kto chce znaleźć w przeszłości znaczenia, pomagające mu rozwiązać jakiekolwiek kwestie egzystencjalne, staje się podejrzanym relatywistą, który śmie zestawiać swoją trywialność z geniuszem spatynowanym przez dzieje.

Historia literatury nie tylko ucieka przed interpretacją: ucieka także przed egzystencją jej studentów, której nieprzewidywalność zakłóca doskonałą przewidywalność tego, co się już wydarzyło. Jej bronią jest nieskażona wątpieniem erudycja: każdy polonista pamięta słynne kolokwia z literatury staropolskiej, które stanowiły rytuał przejścia dla świeżo upieczonych studentów. Kto nie pamiętał roku, w którym Jan Kochanowski związał się z dworem królewskim, albo daty pożaru teatru "The Globe", mógł się pożegnać z polonistycznymi studiami. Nikt nikogo nie pytał o rozumienie: kto wkuł wszystkie daty, ten zyskiwał dobrą ocenę i tracił wszelką nadzieję, jeśli ją w ogóle miał.

Erudycja, jak wiadomo, jest potężną bronią w spektaklu władzy. Ten, kto wie, staje ponad tym, kto ośmiela się czegoś nie wiedzieć. Kto nie wie, nie ma prawa otworzyć ust.

Tak właśnie na pierwszym roku polonistyki zaczyna się trening, którego efektem jest brak intelektualnej odwagi.

Niewątpliwie u źródeł takiego - erudycyjno-historycznego modelu polonistyki tkwi lęk. Najpierw przed tym, że świat jest obszerniejszy niż nasze możliwości rozumienia. Skoro poznamy wszystkie fakty z przeszłości, ogarniemy przynajmniej to, co było, a tym samym nie będziemy musieli się angażować w to, co jest. Jest to lęk przed tym, co nieprzewidziane. Historia jest nauczycielką życia dlatego, że z przeszłości dowiadujemy się wszystkiego o teraźniejszości i ta nie będzie już miała przed nami żadnych tajemnic. Wszystko da się przewidzieć, gdy zna się historię. I wszystko da się nazwać i uporządkować. Przeszłości zmienić się nie da: co się stało, to się nie odstanie. A jeśli się nie odstanie, to jest wieczne. A jeśli jest wieczne, to jest wiekopomne. A jeśli jest wiekopomne, to jest pomnikowe. Tak właśnie ustala się i utrwala sens, którego nie wolno naruszyć.

Dlatego historia literatury nie cierpi interpretacji i wyklucza ją z repertuaru zasadnych gestów. Interpretacja omija pomnikowość sensu, zdaje się na przygodę, lubuje się w nieprzewidywalności, uznaje swoją niegotowość i nie boi się tego, czego nie rozumie. Z tego powodu interpretacja wydaje się kłopotliwa dla polonistyki, która zmierza w stronę przeciwną. Reprodukować gotowce, powielać klisze, powtarzać frazesy, recytować fakty: oto pożądany ideał polonisty, który powinien zapomnieć o tym, że jest kimś bardzo konkretnym, z własnymi upodobaniami i własną niepewnością, z własnymi pragnieniami i własnymi obsesjami.

Przed tym najbardziej bronią się profesorowie: przed nieobliczalnością swoich studentów, przed ich językiem, przed ich doświadczeniami, z którymi nie wiedzą, co zrobić, bo zwykle ich nie rozumieją. Chętnie napiszą o "innym" i "obcym", ale jak inny i obcy zechce napisać u nich doktorat w innym języku niż ich własny, odeślą go z kwitkiem.

Polonistyka buduje swoją tożsamość przez ekskluzję. Najpierw - co zrozumiałe - przez wyłączenie tego, co nie jest rdzennie polskie. Historycznie jest to całkiem uzasadnione. Pod groźbą utraty narodowej substancji trzeba było ochraniać to, co ją budowało, trzeba było pielęgnować pomniki, zachowywać pamiątki, budować archiwa, odcedzać to, co własne, od tego, co cudze. Nie ma kwestii, że od samego początku było to najważniejsze zadanie polonistyki: badanie i ochrona tego, co polskie, i że polonistyka jako taka zbudowana jest na traumie rozbiorowej tragedii. Co jednak było oczywiste w wieku XIX i wieku XX, w wieku XXI oczywiste już wcale nie jest, albowiem zmieniły się sposoby definiowania tożsamości: jednostkowej i zbiorowej.

W języku pokolenia, które wstępuje teraz na studia, nie istnieje słowo "substancja", a granica między tym, co własne i niewłasne, swoje i cudze, jest bardzo zagmatwana. Owszem, nadal nie sposób obyć się bez wzorców identyfikacji, tyle że wzorcem tym nie jest już stały wzorzec narodowy, lecz wzorce lokalne i przygodne, przebiegające po innych liniach: od seksualnej do klasowej. Nie jest to przypadek, że polska polonistyka najlepsze lata przeżywała w czasach, kiedy była całkiem odcięta od świata. Nieliczni poloniści jeździli za granicę, czytali zagraniczne książki i znali obce języki. Dziś sytuacja się zmieniła. Nikt z najmłodszych studentów nie pamięta czasów, kiedy wyjazd za granicę był doświadczeniem sakralnym. Nikt nie pamięta czasów, w których znajomość języka obcego była znakiem przynależności do wyższej klasy. Polonistyka niestety nie zauważyła tej cywilizacyjnej przemiany i nadal buduje swoją tożsamość na wielokrotnej separacji, co tylko pogłębia jej zapaść.

Fundamentem, którego zapalczywie "żywią i bronią" profesorowie, od których zależy wszystko (od sylabusów po pieniądze), jest podział na "prawdziwą" polonistykę i polonistykę "fałszywą", polonistykę efekciarską czy "postmodernistyczną", jak mówiło się jeszcze do niedawna. Bardzo łatwo rozpoznać ten podział wtedy, gdy zatwierdza się tematy doktoratów na Radach Wydziału.

"Prawdziwi" poloniści wybuchają śmiechem albo z politowaniem kręcą głowami na dźwięk słowa "perwersja", ale kiwają z uznaniem głowami, kiedy słyszą słowo "tradycja". Tymczasem inaczej zgoła wygląda ta sama rzecz kilka pięter niżej: najzdolniejsi studenci chętniej mówią o perwersji (która pojawia się tu jako przykład) niż o tradycji, bo widzą jeszcze szansę związania zainteresowania literaturą z problemami, które obchodzą ich najbardziej: od egzystencji do polityki.

Dla "prawdziwych" polonistów język psychoanalizy czy najnowszej myśli politycznej oderwany jest od literatury polskiej i jest to zewnętrzna narośl, którą ewentualnie można tolerować, ale - broń Boże! - nigdy nie wolno się nią przejąć. Jest tak ze wszystkimi językami krytycznymi, jakie się rozwinęły w wieku XX: teorią krytyczną, dekonstrukcją, feminizmem. Wszystko można znieść, pod warunkiem, że otoczy się to odpowiednią ramą modalną, w której sprawa polska wybita jest wielkimi literami. Dlatego poloniści kochają Arystotelesa: bo umacnia w nich wiarę w zasadę wyłączonego środka. Albo polonistyka, albo filozofia. Albo nudne książki, albo egzystencja. Albo tradycja, albo polityka. Pielęgnowanie tej rozłączności jest cechą umysłu osaczonego i zalęknionego.

Jak zaradzić temu lękowi? Jak zlikwidować tę separację? Po pierwsze: trzeba uznać, że literatura polska jest tylko cząstką szerszego projektu pod nazwą Literatura. Potrzebne są prace budujące szerszą, międzynarodową perspektywę, które włączałyby literaturę polską w szersze ramy: europejskie lub światowe. Bez nieustannego porównywania, bez budowania coraz to nowych kontekstów interpretacyjnych literatura polska przestanie oddychać i być dla kogokolwiek ciekawa i ważna.

Po drugie: trzeba uznać, że wykształcenie polonistyczne opierać się musi - jak słusznie podkreśla Ryszard Nycz - na kształceniu wielu umiejętności, na poznaniu różnych języków i różnych optyk. Trzeba sobie wreszcie uzmysłowić, że nieczytanie - dla przykładu - Lechonia jest mniejszą szkodą dla wykształcenia niż nieczytanie Heideggera. Bez tego pierwszego świat nie wydaje się mniej zrozumiały. Bez tego drugiego - owszem.

Nie chodzi tu tylko o filozofię, ale także o inne dziedziny: o psychologię, historię sztuki, historię idei, które nie powinny być traktowane jak nauki pomocnicze, lecz stanowić podstawę, na jakiej się wspiera wykształcenie. Skoro nie można przeczytać wszystkiego, trzeba przeczytać najważniejsze książki z wielu dziedzin, by potem samodzielnie uzupełniać obraz. Tradycyjna polonistyka postępuje odwrotnie: należy napakować głowy studentów faktami, tekstami, formułami i z tego miszmaszu budować obiektywny model wiedzy, który jednak najczęściej przeistacza się w groch z kapustą.

Po trzecie: trzeba uznać, że nie ma przepaści między literaturą i doświadczeniem, że zarówno egzystencja jest wpisana w literaturę, jak i literatura w egzystencję. W eseju o Stachurze, jaki Dariusz Nowacki opublikował niedawno na łamach "GW", czytamy, że my, czytelnicy i badacze literatury, jesteśmy nieuleczalnie postmodernistyczni w tym sensie, że wiemy doskonale, że z liter tylko litery mogą się zrodzić i wszelkie myślenie o przejściu od liter do gestów, od literatury do życia jest naiwne. Moim zdaniem jest odwrotnie: naiwne jest myślenie, że kogokolwiek może zainteresować literatura odcięta od doświadczenia, wypreparowana z myśli, które nawiedzają nasz umysł, pozbawiona emocjonalnego napięcia. Kto nie potrafi przełożyć doświadczenia wpisanego w literaturze w doświadczenie studentów, nie jest żadnym postmodernistą, tylko kiepskim nauczycielem.

I wreszcie, po czwarte: ciężkim grzechem polonistyki jest uznanie, że między literaturą a polityką nie ma żadnych pomostów, że polityka jest czymś wobec literatury zewnętrznym, co ewentualnie nadaje się do opracowania na seminarium z socrealizmu. Literatura jako fakt społeczny podlega tym samym regułom, które wpisane są w regulację relacji międzyludzkich. Te cztery punkty wskazują, jak sądzę, drogę wyjścia z oblężonego miasta polonistyki. Nie należy polskiej literatury czytać w oderwaniu od literatury światowej, nie należy jej czytać w oderwaniu od innych dyskursów, nie należy jej uczyć poza kontekstem jednostkowego doświadczenia i nie wolno jej wreszcie traktować tak, jakby się rodziła i rozwijała w społecznej próżni. Dopóki nie uznamy tych czterech konieczności i nie zaczniemy ich wprowadzać w życie, dopóty nie tylko innych nie nauczymy rozumieć świata, ale i sami pogrążeni będziemy w mroku, który będziemy brali za przytulne oświetlenie oblężonego miasta.

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI - krytyk literacki, eseista, publicysta, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, dyrektor Centrum Studiów Humanistycznych UJ. Jest także dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada, którego współorganizatorem jest Fundacja "Tygodnika Powszechnego". Autor wielu książek, ostatnio wydał "Polską literaturę nowoczesną. Leśmian, Schulz, Witkacy". Stały współpracownik "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2009