Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Towarzystwo obecnie sprawujące w Polsce rządy na poziomie państwa (bo na poziomie gmin bywa inaczej) jest zajęte samowystarczalną kłótnią, która niczym perpetuum mobile już nie potrzebuje zewnętrznego paliwa. Nigdy nie było mnie stać na bilet wstępu do wyższej loży klasy gadającej, którym jest zdolność udawania, że zaskakują kogoś zdarzenia równie oczywiste, co następstwo pór roku. Jedyne, czego człowiek rozumny chciałby dociekać, obserwując finalne konwulsje partii, koalicji czy formacji ustrojowych, to zalążki czegoś nowego.
Trudno nawet orzec, czy kryzys pandemiczny raczej przyspiesza rozpad czy przedłuża trwanie. Warunki zewnętrzne, które przykładają ciśnienie do coraz mniej zamkniętego układu, są zaiste nietypowe. Świetnie to ujął twórca zabawnej etykiety wcale poważnych win, które winnica Miłosz spod Zielonej Góry wypuściła pod nazwą „pandemicznej bieli”, „czerwieni” i „różu” (jest też wino pomarańczowe, czyli białe długo macerowane na skórkach, ale nie udało mi się go spróbować). Przekopiowana ze starych rycin postać w charakterystycznej dziobatej masce, jaką nosili dawni medycy w czasach zarazy, kroczy trzymając w dłoni tzw. selfie stick z przymocowanym telefonem, skierowanym narcystycznie na siebie. Opróżniwszy butelkę (z rocznika 2020 miałem tylko biel, doprawdy dobrze zbudowane, czysty jabłkowy i cytrusowy owoc, i zaskakująca mineralność – jakby się trzymało na języku chłodny, gładki kamień ze strumyka), zostawiłem ją sobie na stole, bo doceniam tę metaforę. Przez szybkę nowych gadżetów gapimy się na siebie takich, jakimi byliśmy 500 lat temu. Władni zwalczyć wirusa, bezwładni wobec lęków i zaskoczeń zgotowanych przez los.
Lepiej uważać z tym słowem. Jeśli nadużywane – albo nieżyczliwie odczytane – zalatuje sceptycyzmem, czy to covidowym, czy też klimatycznym. Dużo o tym się ostatnio dyskutuje, od kiedy wiele winiarskich regionów Francji i Włoch dotknęły w zeszłym tygodniu fatalne przymrozki niszczące zawiązki. Doszło do tego także w miejscach zupełnie na to nieprzygotowanych, jak Dolina Rodanu czy słoneczna Langwedocja – zawiódł mistral, który nie przewiał lodowatego powietrza osiadającego przy gruncie.
Na pewno widzieliście w sieci efektowne zdjęcia z Burgundii czy Szampanii, gdzie przymrozki to znany wróg, i gdzie ludzkość stosuje metody tępe, acz skuteczne (o ile mróz nie spadnie poniżej -5 st. C – wtedy nic nie pomoże): tysiące płonących między rzędami winorośli ogników, magiczny widok, jak u nas cmentarze w Zaduszki. To takie duże kaganki, czy raczej naczynia z parafiną lub podobną substancją – chodzi nie tylko o to, by ogrzać powietrze, ale też by je maksymalnie zadymić, rozpostrzeć kołdrę pyłu nad winnicą. Co skutkuje potem tym, że miasto Lyon, położone nieco na południe, budzi się rano zaduszone smogiem.
Albo spryskiwanie upraw wodą. Przydają się zapomniane lekcje z podstaw fizyki. Zamarzając, woda wydziela tzw. ciepło krzepnięcia (dziś to zjawisko służy do ogrzewania domów pompą cieplną), więc podnosi lekko temperaturę gałązek i otaczającego je bezpośrednio powietrza, a poza tym, tworząc cienką lodowatą powłokę o temperaturze zera stopni, chroni pączki przed dalszym spadkiem. Stosuje się jeszcze wiatraki, młócące powietrze tak, by to najzimniejsze nie mogło osiąść. Lub – zwłaszcza w Bordeaux – śmigłowce krążące godzinami nad winnicą.
Nie jest to wszystko tanie, dlatego z takiej ochrony korzystają tylko najlepsze parcele w najdroższych okolicach. Ochrony zresztą pojętej dość wąsko: pączki winorośli da się uratować, ale jakim kosztem dla środowiska, dla powietrza i wody! A to zresztą dopiero początek dalszej przygody winiarza z pogodą, trwającej aż do września. Dość powiedzieć, że poprzedni ciężki przymrozek w Chablis (pisaliśmy o nim tutaj w 2017 r.) zniweczył 30 proc. plonów, ale to, co przetrwało, okazało się, dzięki korzystnemu przebiegowi reszty sezonu, znakomite (a więc i uzyskało wysokie ceny). Lepsze na pewno od rocznika 2016, który wiosną przymrozków nie zaznał, za to przeszedł wczesnym latem fatalne gradobicia.
Stąd ostatnio coraz głośniej mowa o tym, żeby winiarze przestali zgrywać męczenników losu walczących z kaprysami pogody, zwłaszcza w miejscach, gdzie zmiany klimatyczne znacznie pogorszyły te zjawiska. Do jakiego momentu ich samozaparcie i trud są godne podziwu, a od kiedy są tylko szkodliwym dla ogółu lukratywnym uporem? A do jakiego momentu jesteśmy gotowi płacić – wprost, w cenie butelki, albo pośrednio – za złudzenie, że nad wszystkim da się zapanować? Może wam się to wyda mało poważne, bo świetnie sobie tu radzimy bez chablis albo szampana, ale takie pytania czekają także i w waszej lodówce. ©℗
Dwa tygodnie od ostatniego przymrozka – tak powiedziała mi moja znajoma plantatorka na pytanie, kiedy mogę się wybrać po szparagi. Ponieważ na jej ziemi pod Pułtuskiem przymrozków już nie ma od tygodnia, oczekiwanie robi się coraz trudniejsze. Tymczasem zgrzeszyłem, kupując takie z importu – były oczywiście mniej jędrne i smakowite, musiałem zatem trochę podrasować smakowo i wizualnie. Do zielonych szparagów pasuje bardzo słona odmiana sosu zabajone – z parmezanem zamiast cukru (i koniecznie wytrwanym winem). Albo lekki beszamel podkręcony kurkumą: robimy zasmażkę z 50 g masła i 50 g mąki i rozprowadzamy ze 100 ml mleka. Kiedy trochę zgęstnieje, dodajemy ok. pół łyżeczki kurkumy. Możemy ugotować duży makaron, połączyć go z tym sosem na ciepło i uprzednio ugotowanymi i pokrojonymi szparagami. Na wierzch koniecznie coś chrupiącego: uprażone i z grubsza posiekane migdały albo orzechy laskowe.