Murek, syreni śpiew i Marsjanie

Obok Burgundii porwanej przez boginie luksusu, spekulacji i kasy istnieje wciąż Burgundia rzeczy zwykłych i win zwykłych, a pysznych.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Winnica Romanée-Conti w Burgundii, Francja. /  / MAX SHEN / CONTRIBUTOR / GETTY IMAGES
Winnica Romanée-Conti w Burgundii, Francja. / / MAX SHEN / CONTRIBUTOR / GETTY IMAGES

Wszyscy mówią „Burgundia, Burgundia”, a ja Burgundii nie widziałem. Ktoś powie, że przesadzam, lecz nie piłem przecież Romanée-Conti. Ani Chambertin spod ręki pani Leroux. Ani Cros Parantoux od Jayera. Zresztą kto w sprawie Burgundii nie przesadza? Przesadzają winiarze, z cenami. Przesadzają importerzy, z cenami. Przesadzają inwestorzy, z kosztami. Przesadzają dziennikarze, z epitetami. Przesadzają wielbiciele, ze ślepą miłością.

Co jest za tym murkiem?

Wielbiciele istnieli od zawsze, teraz ciągną tu stadami. Nieprzebrane ilości zdążające do wodopoju. Rezerwat Serengeti w porze wiosennej, gdy rzeki przybiorą, gazele, słonie i tygrysy w jednej wielkiej wędrówce. W mondovino wszystkie drogi prowadzą dzisiaj do Beaune. Prywatnymi jetami, liniami low cost, TGV i ciuchciami regionalnymi, jaguarami i zdezelowanymi dieslami, dawniej jeszcze autostopem, a nawet na piechotę znakowanymi szlakami (kiedyś doszedłem) ciągną wariaci pinot noir i szaleńcy chardonnay, chorzy, wszyscy chorzy. W centrum ­Beaune stoją słynne Hospices, pierwszy średniowieczny szpital, obok opactwa w Cluny architektoniczny symbol Burgundii, z daleka mamiący błyskiem charakterystycznej mozaiki na dachach; niestety, już tam nie leczą.

Kiedy ta nowa fala pielgrzymek się zaczęła? W chwili, gdy wina z Bordeaux zaczęły, ze względu na chęć przypodobania się Amerykanom i Chińczykom, tracić charakter? Kiedy świat winiarski obejrzał „Bezdroża”, słynny film hollywoodzki, w którym bohaterów połączyła miłość do pinot noir i niechęć do merlota? Kiedy zrozumiano, że w winie, jak w każdej dziedzinie mającej coś wspólnego ze sztuką, niczego nie da się na siłę i picie win aż czarnych od koncentracji przestaje rajcować, tak jak na dłuższą metę nie jest atrakcyjny żaden futuryzm? Kiedy górę nad rozsądkiem wzięła natura pragnienia, uznająca jak zawsze, że najlepsze jest to, co niedostępne? Kiedy zrozumiano, że nawet słaby burgund jest lepszy od świetnego caberneta (merlota, tempranillo), tak jak najsłabsze zdanie Manna jest lepsze od najlepszego zdania Coelho?

Mój ulubiony burgundzki artefakt znajduje się przy murku, za którym rozpościera się najsłynniejsza winiarska parcela świata, Romanée-Conti, niewiele ponad hektar. To skromna tabliczka w dwóch językach. Wersja angielska zaczyna się tak: „Many people come to visit this place and we understand”. We understand, my to rozumiemy. Rozumiemy, że tu jest wspaniale. Właściwie macie rację, kręcąc się tu nerwowo w świątek i piątek. Nie mylicie się, gapiąc się baranim wzrokiem na tych parę krzewów na krzyż. Tak, to się da pojąć. We understand. Tylko, prosimy, nie wchodźcie na winnicę, nie przełaźcie na drugą stronę, zostańcie za murkiem: „Remain on the road”.

Marsjanie nad Perrières

Zostajemy za murkiem, na zawsze. Ceny są z kosmosu. W świecie luksusu droższy od najdroższych burgundów jest tylko szafran, powiadają. Ponad 30 tysięcy euro za kilogram. 0,75 litra mitycznej Romanée-Conti w zależności od rocznika to od 3 do 20 tysięcy euro na wolnym rynku. Można się zapisać na tak zwane alokacje: kupuje się jedenaście innych win (w tym kilka w istocie nie gorszych) od tego samego producenta, Domaine Romanée-Conti (w skrócie DRC, trzy najdroższe litery świata), i jedną właściwą Romanée-Conti. Zapisujcie się dzisiaj, jest szansa, że praprawnuki przepchają się z listy rezerwowej na listę główną. Ten, kto ma alokację, nigdy zresztą nie umiera; tylko głupi by się przyznał do własnej śmierci. Co najwyżej może popełnić błąd, jak mój polski przyjaciel w Paryżu, szczęśliwie obecny na liście głównej od pół wieku niemal. Z niejasnych dla mnie powodów ofiarował jedną butelkę polskiemu biznesmenowi. Później został skreślony z listy alokacyjnej, gdyż butelka znalazła się na rynku wtórnym, droższa o 800 procent i rozpoznana po numerach przez detektywów (są tacy) zatrudnionych przez DRC.

Jeszcze kilka cyfr – podobno pieniądze interesują ludzi. 280 za 7. Czytaj: dwieście osiemdziesiąt milionów euro za siedem hektarów Clos de Tart, również słynnej parceli kilka kilometrów dalej. Tyle wyłożył na zakup parę miesięcy temu pan François Pinault, właściciel megaholdingu i kilku już wielkich châteaux bordoskich. Wygrał rywalizację na „kto da więcej” z Bernardem Arnault, właścicielem holdingu LVMH; ich pojedynek na winnice toczy się od kilkunastu lat. Zwrot inwestycji, obliczają, nastąpi w szóstym pokoleniu; przekleństwo ­odrabiania straty spadnie na pięć pierwszych; inwestorzy najwidoczniej czytają Biblię.

Miliarderzy i ich koncerny to nowa zmora Burgundii. Czy raczej jej wielbicieli. Zdążyli już przejąć większość najlepszych châteaux w Bordeaux, teraz zasadzili się na rodzinne posiadłości burgundzkie, za dwa lata wino z Clos de Tart będzie dwa razy droższe. Wielkich posiadłości w Bordeaux aż tak bardzo się nie żałuje; to i tak był świat od dawna zamknięty, za zatrzaśniętymi okiennicami. Arystokratyczne pustelnie z pokrowcami na meblach i międzynarodowymi właścicielami w willach na Côte d’Azur albo na Florydzie.

– Tam pan się urodził? – spytałem kiedyś jednego z nich.

– Nikt nie urodził się na Florydzie.

Obraz Burgundii był natomiast zawsze odmienny, wiejski, niewyniosły, bez krat, bez złotych bram, bez francuskich ogrodów, bez hostess i menadżerów w garniturach; nawet psy były tu inne, skundlone. A właściciel w gumiakach szedł na winnicę i zakasywał rękawy, albo choć doglądał pracowników. Umiał skoczyć z gośćmi na piknik pod las ze swoją najlepszą butelką i otworzyć ją do bagietki z jambon persillé, tutejszą specjalnością wędliniarską. Między najlepszym winem a codzienną chwilą nie zalegało nadmuchane powietrze, celebra wyjątkowości.

Pamiętam, jak 16 lat temu w przerwie obiadowej podczas degustacji przysiadł się do nas Eric Rousseau, bo krzesło było akurat wolne, ledwo zwróciliśmy uwagę. Postawił swoje Chambertin, nalał nam po kieliszku, jednym, drugim; fajnie, ale normalnie. Dziś by nie nalał, bo każdy kieliszek to 300 euro, bo jego wino, podobnie jak czterdzieści innych burgundów, mieści się w pierwszej pięćdziesiątce najdroższych win świata. Nawet na degustacjach już się raczej nie pojawia.

Niektórzy wielcy jeszcze przychodzą, to dla nich do Burgundii się jeździ – jedyna okazja, by wstąpić do raju na krzywy ryj. Ale lepiej jeździć w te miejsca, w które można się wcisnąć, by tak rzec, naturalnie, jak tlen w płuca. Szanse na miły piknik z winiarzem nie całkiem przepadły. Obok Burgundii porwanej – jak niegdyś Europa – przez boginie luksusu, spekulacji i kasy istnieje wciąż Burgundia rzeczy zwykłych i win zwykłych, a pysznych. Wystarczy zdmuchnąć ekskluzywną piankę z powierzchni dnia.

W niewielkim Comblanchien parcele są poślednie, niezbyt wyjściowe, ludność żyje od dziesięcioleci przede wszystkim z pracy w pobliskich kamieniołomach, od stu lat blisko głosuje się tu na lewicę. W drugiej turze na Macrona. Mieszkam u pary staruszków, jego ojciec był bednarzem. Nie minął kwadrans od przyjazdu, a już opowiada mi swoje najważniejsze przeżycie. 21 Sierpnia 1944 roku – dziś tak zwie się główny placyk w miasteczku – ktoś ostrzeliwuje pociąg z niemieckimi żołnierzami; pociąg staje, zaczyna się pacyfikacja wsi, tym bardziej że podczas wojny tutaj rozwinął się najmocniej burgundzki ruch oporu. On, dziesięcioletni chłopczyk, kryje się z rodziną w krzewach winorośli. Sądząc po dwugodzinnej, szczegółowej opowieści, trauma pozostała do dzisiaj. Lubię też puentę: po wojnie chłopiec chciał być nauczycielem niemieckiego. Został pomocnikiem księgowego w kamieniołomach.

Druga puenta rozgrywa się w piwnicy jego zaprzyjaźnionego sąsiada, winiarza. Bałagan, niektóre kadzie jeszcze plastikowe, przedpotopowe. Wina zwykłe, smaczne. Pytam, czy winiarz pił kiedykolwiek Romanée-Conti. Pił, ale nic nie pamięta. „Nie wzdrygnęło mną” – tłumaczę wiernie.

W Meursault, miasteczku już bardziej burżuazyjnym, dla win bardzo znaczącym, mieszkam u pułkownika, gaullisty z odziedziczonymi winnicami i domem pozostającym w rodzinie od XIV wieku. To pierwsza udzielona mi informacja, ledwo wysiadłem z samochodu. Kolejna, że jest kartezjaninem. Tu się głosuje tradycyjnie raczej na prawicę. W drugiej turze na Macrona.

Pułkownik chciałby coś opowiedzieć. Opowieści, wykwintną francuszczyzną, trwają długo: służba w wywiadzie, Jugosławia, Afryka. Pod koniec pobytu nadstawiam bardziej uszu, bo słyszę, że „dzieją się rzeczy”. Zwlekał z wieścią trzy dni, jak to kartezjanin, wreszcie wypalił. Gdzie się dzieją? W powietrzu, na ziemi. Słowem, ujrzał Marsjan, w Burgundii, wręcz tu, niedaleko, nad Les Perrières, świetna parcela dla win białych nota bene. Jak ludzie byli, lecz nie mieli powiek. To dopiero początek, nie ciągnę jednak dalej, idę od razu do drugiej puenty: jego wina. Ktoś mu je robi, bo on się nie bardzo zna. Szczodre, dobre. Nie wielkie, ale smakują. Oglądamy pod nie mecz Francja–Anglia w rugby, na razie remis, wyłącza telewizor w przerwie. „Boję się patrzeć, jak Francja przegrywa”. A pił Romanée-Conti? Pił, nie, nie z de Gaulle’em. Ale pił. „Nie dostałem się w jasyr jednego z tych uniesień” – przekładam wiernie.

CHRISTOPHE LEPETIT / AFP / EAST NEWS

Słowa, imiona

Les Perrières, przy których Marsjanie przejechali peugeotem, to jedna z tysiąca trzystu nazw burgundzkich parcel, określanych też „klimatami”; tyle słów liczy mniej więcej basic english. Od dwóch lat zaklasyfikowane – właściwie nie wiadomo, czy parcele, czy nazwy, wychodzi na jedno – jako dziedzictwo ­UNESCO. Wielbiciel Burgundii zna na pamięć może z siedemdziesiąt takich imion, w degustacji na ślepo rozpozna, jak dobrze pójdzie, dziesięć. Siedemdziesiąt mantr do powtórzenia, niektóre odnoszą się do kilkudziesięciu arów, niektóre, rzadziej, do dwóch czy trzech hektarów. Parcele są malutkie i podzielone między kilku winiarzy; zdarza się, że w najlepszych mają po parę rzędów i robią raptem trzysta butelek. Są imiona własne typu: „Enklawa Świętego Jakuba”, są miejsca naznaczone geograficznie, jak „Łysa Góra” albo „Za stodołą”, obyczajowo, jak „Dziewice”, zoologicznie, „Węże” (jest ich tu sporo) czy geologicznie, jak owe „Perrières”, bo tyle tu kamieni, a dokładniej łupków.

Szmer, który wędruje po salach podczas degustacji, przypomina modlitwę do wszystkich świętych. Nalewający mówi „Perrières”, degustujący powtarza „Perrières”, imiona krążą pod sufitem, słowa skrzydlate i magiczne, święte słowa. „Słowa-imiona muszą razem być”, śpiewali kiedyś Pesymiści; to pierwsza polska piosenka o burgundach. Spacer po burgundzkich winnicach jest jak przechodzenie po literach, czuć to niemal dosłownie. Onomastyczna orgia; święto dla filologa, rozkosz dla mikrologa.

Bóg dał imiona zwierzętom, człowiek dał imiona wapiennym glebom. Sto metrów w lewo, pięćdziesiąt w prawo i zmienia się imię, czyli wszystko: charakter wina, cena. Po winnicach wielkich zamków bordoskich łazić właściwie się nie da. Niemal płasko i nic się nie dzieje, długie hektary nudy, nazwy poszczególnych parcel są co najwyżej techniczne, ogólnie nieistotne. A tutaj język się rozwiązał ad infinitum. Bo nie dość, że każda parcela zwie się odrębnie, to jeszcze wewnątrz niej mogą istnieć nazwy dla mniejszych całostek, a w tych mniejszych całostkach...

Mormoni w Salt Lake City przechowują imiona wszystkich (mniej więcej) ludzi, którzy stąpali po ziemi, mnisi cysterscy nazwali w Burgundii niemal każdą grzędę. Powiedzmy, że mnisi; to raczej jeden z burgundzkich mitów, choć opactwa miały w rozwoju tutejszego winiarstwa oczywiście wielki udział. Religijność jest zresztą w wioskach bardziej odczuwalna niż gdziekolwiek we Francji; wszędzie kościółki romańskie, obok suszy się bielizna albo dzieciaki narysowały na murach obrys bramek i walą piłką w kilkusetletnie cegły. Spod opactwa w Vézelay wyruszały wczesne wyprawy krzyżowe, panowali tu książęta i królowie, bardzo katoliccy. Przewaga imion nad winami, może przepych onomastyki łączy się jakoś z bogatszym niż protestancki obrzędem.

Niebo i ziemia

Wrzucam to rozróżnienie, gdyż na nim opiera się duchowe przeciwstawienie win bordoskich i burgundzkich. Ogólnie znane są wpływy hugenockiej, a następnie angielskiej kultury protestanckiej na Akwitanię; to zresztą Anglicy w dużej mierze zajęli się komercjalizacją, a nawet produkcją bordeaux, począwszy od XVIII wieku.

Przełożywszy tę protestancko-katolicką opozycję na wino, otrzymujemy paradygmat surowości i paradygmat zmysłowości. Doskonałości na wzór doskonałości bożej – i codziennego, życiowego „jak cię mogę”. Zimnej myśli i wesołego ciała. Ręki podanej wyniośle i klepnięcia w plecy. Racjonalności i instynktowności: nad wielkimi bordeaux pracuje wspomagany przez najnowsze technologie sztab specjalistów dobierający, z dokładnością do jednego miejsca po przecinku, proporcje każdej odmiany w ostatecznym kupażu; burgundzkiemu pinotowi high-tech jest potrzebny jak dziura w moście, odmiana słabo się poddaje nadmiernym kombinacjom ludzkiego rozumu, jego technicznym interwencjom.

Jak ktoś powiedział, „wina bezduszne powstają, gdyż winiarze spieszą z dostarczeniem tego, czego winnica nie ma lub do czego nie jest zdolna”. Do Burgundii ta opinia odnosi się wyjątkowo celnie; pinot noir to bardzo skuteczny wykrywacz winiarskiego kłamstwa. Nawet kieliszki są odmienne; te bordoskie, wysokie, tulejowate, nakazują jakby wspiąć się na palce, by dostać się do wina; burgundzkie, rozłożyste tulipany, oddają wino bez ceregieli, szeroko i szczodrze.

Dla fundamentalisty bordeaux wino burgundzkie to przyjemny soczek do popijania; dla fundamentalisty burgundów wina z Bordeaux to ascetyczny obelisk czy ponura rzeźba cmentarna, nagrobek nałożony na naturę. Sam raczej myślę, rozważając różnice, o geoduchowości, wpływie geografii na charakter. Zatem o bezkresnym Atlantyku, z którego Portugalczycy wyżęli fado i utkał swe smęcenia Pessoa. W Bordeaux bliska obecność oceanu jest przemożna, za winnicami zaczyna się bezkres, co wzywa i zniewala. Wobec tej nurtującej nieskończoności chce się ustawić własny ogrom, odpowiedzieć jej własną rozległością, winami, które wypowiedzą nasze zapatrzenie w dal, gdzie niebo przejmuje sztafetę od ziemi.

Tymczasem czerwony burgund (biały to inna, nieco mniej bajeczna historia), tak bardzo związany z geologicznymi szczególnościami, miniwpływami, powstający w krainie zawężeń, a nie rozpościerania, bliższy jest miejscom istniejącym tu i teraz, pod nogami, i łatwiej wypowiada konkretną przygodę ludzkiego czasu, chwil pojedynczych, krótkich, ale weselszych i kolorowych. Ziemia tutaj aż skacze do gardła, każda parcela upomina się o swoje uznanie. Jeden z najlepszych burgundofilów opisywał, że wielokrotnie zdarzyło mu się podczas degustacji ze znajomymi wielbicielami, iż ludzie byli wręcz oburzeni, gdy wino okazywało się zbyt słabe: „jak tak można zniszczyć równie wspaniałe siedlisko!”. Ale kiedy wszystko się uda, kiedy winiarz „słyszy” swoją winnicę, czuje ją, powstają wina wielkie, zapewne największe na świecie.

Rozprawianie o ogólnych charakterach win upodabnia się do rozważań o charakterze narodów; tyleż w nich prawdy, co nieprawdy. Nie zmienia to jednak faktu, że pinot noir jest w wielkiej fazie, że coraz więcej ludzi usłyszało jego syreni śpiew. Jeżdżę do Burgundii z przyjacielem od lat. Wiadomo, że wino nie jest celem, ale wehikułem mknącym w Nieznane. Czasem syreni ogon mignie w kieliszku, jak wtedy, kilka lat temu, gdy perfuma z Échezeaux od nowej wielkiej gwiazdy, Cécile Tremblay, usprawiedliwiła, ona jedna, całą podróż – choć zapach trwał kilka sekund. Staliśmy bez ruchu, jakbyśmy ujrzeli Marsjan, bez słowa i wiedzy, co dalej z sobą zrobić.

Jak widać, Kartezjusz słabo się przyjmuje do gadania o Burgundii, jakkolwiek się do niego odwoływać. Cogito wielbiciela burgundów jest skrajnie sensualistyczne, raczej osiemnastowieczne, bardziej spod znaku Rousseau, gdyby pozwolić sobie na dalszy name-dropping. Zapach wypełnia istnienie i unicestwia wszelkie miary, a cała reszta to żmudne odliczanie czasu. I to jeszcze: bordeaux (i jemu podobne wina) wywołuje podziw i uznanie jak udany spektakl, no bravo, bravissimo. Burgund idealny, jak żadne inne wino, wywołuje poczucie szlachetnie nieokreślone, coś jak tęsknotę za witalnością bez ograniczeń: więcej, więcej życia. O to Cię prosimy, Panie.

Najistotniejszy pas burgundzkich winnic, tak zwane Złote Zbocze, La Côte d’Or, ciągnie się od Dijon do Beaune i jeszcze kilkanaście kilometrów dalej. Idzie się od północy na południe, czy od południa na północ, trudno zabłądzić. Widoki są takie sobie, niekiedy mierne, to nie jest Douro ani Nowa Zelandia, gdzie pinot rośnie w krainie fantasy. W Burgundii zwiedza się zatem nie tyle geologiczne zjawiskowe krajobrazy, co jakąś tajemną niewidzialność, setki minionych lat, wiedzę o jej wyjątkowej historii i zwiedza się ciemny obiekt pożądania, niedostępne erotyczne ciało natury.

Ale parę metrów w bok i zaczyna się inna Burgundia, krajobrazowo całkiem widowiskowa i normalnie rolnicza. Najlepsza wołowina we Francji, słynne sery od strony niższej, i niezwykła architektura romańska od strony wyższej. Nie opowiadam o tym, bo choć wszyscy mówią „Burgundia, Burgundia”, to ja Burgundii nie widziałem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018