Pytania Mirosława Iringha

Powstanie Warszawskie nie było bitwą narodów. Ale wśród powstańców znaleźli się ludzi różnych narodów i wyznań. Nie tylko Żydzi, również muzułmanie z jednostek pomocniczych Wehrmachtu, którzy przeszli na stronę powstańców. A także Anglicy i Rosjanie, którzy uciekli z niewoli. I Słowacy.

07.08.2005

Czyta się kilka minut

Żołnierze międzynarodowego plutonu AK z flagą Słowacji /
Żołnierze międzynarodowego plutonu AK z flagą Słowacji /

“Leżę już któryś tam dzień w szpitalu. Czas płynie szybko, dzień za dniem mija, wydaje mi się, że jadę przyspieszonym pociągiem w nieznaną przestrzeń. Mijam znajome stacje - to chwile dawnych przeżyć, prześnionych snów, które określa każdy zdrowy człowiek słowem wspomnienie! Dlaczego zdrowy człowiek - raczej rozsądny, który mówi: wspomnienia, jakby stawiał kropkę nad »i«, i koniec na tem! (...) Tylko ja nudziarz, tetryk 30-letni, cofam się do dni ostatnich walk" - pisał, leżąc w szpitalu w Lublinie jesienią 1944 r., Mirosław Iringh “Stanko".

Kilka tygodni wcześniej bronił pozycji na Czerniakowie, nie miał czasu na myślenie. Ginęli żołnierze z dowodzonego przez niego międzynarodowego plutonu: Słowacy, Gruzini, Ormianie. Powstanie upadało. Desant z praskiego brzegu, przeprowadzony przez żołnierzy 1. Armii WP (berlingowców) wybito, z Czerniakowa odpływały pontony z rannymi. Do ostatnich wrzucono resztki oddziału Iringha: trzynastu rannych Słowaków i pięciu obywateli ZSRR.

“Stanko", ranny i chory, płynął wpław.

Pluton nr 535

Przed wojną w Warszawie mieszkało około 80 słowackich rodzin. Ojciec Mirosława przyjechał ze Słowacji, jak mówiono, z przyczyn politycznych. Ożenił się z Polką, Heleną Perzanowską, i został. W 1914 r. urodził im się syn Mirosław. Tu też zastała ich II wojna światowa.

W czasie wrześniowej obrony Warszawy obaj Iringhowie, ojciec i syn, wstąpili do tworzonego wówczas Legionu Czechów i Słowaków. Dwa dni później ojciec zginął.

Warszawa padła. Syn poszedł do konspiracji. Na znak pamięci o ojcu przyjął pseudonim “Stanko", słowackie zdrobnienie od Stanisław. Miał słowacki paszport, a Słowacja była niemieckim sojusznikiem: krajem, któremu Hitler dał w prezencie rzekomą niepodległość, ale go kontrolował. “Stanko" miał szereg przywilejów i z nich korzystał - na użytek AK. Mógł posiadać radio, prowadził więc nasłuch stacji zachodnich, a informacje przekazywał do podziemnych biuletynów. A że gładko wydostawał się z łapanek, przewoził podziemną prasę.

We wspomnieniach jego żony Walerii, również zaangażowanej w konspirację, zachował się opis łapanki, gdy Niemcy zatrzymali pasażerów tramwaju. “Stanko" przewoził w teczce konspiracyjne gazety. Podszedł do żandarma i oświadczył, że jest cudzoziemcem. Poproszony o okazanie dokumentów, podał trefną teczkę Niemcowi, by wyjąć słowacki paszport. Niemiec trzymał torbę i po kontroli oddał ją “Stankowi", który spokojnie odszedł. Iringh przygotowywał też ulotki w języku słowackim, rozprowadzane wśród Słowaków w Warszawie i Lwowie oraz żołnierzy słowackich i węgierskich (wielu miało słowackie pochodzenie).

W styczniu 1942 r. emigracyjne rządy Polski i Czechosłowacji zawarły układ, a kilka miesięcy później warszawscy Słowacy powołali Słowacki Komitet Narodowy (SKN) i - w porozumieniu z AK - samodzielny pluton. W AK oddział miał nr 535. Zwano go “słowackim", ale w jego skład wchodzili też inni cudzoziemcy. Latem 1944 r. pluton liczył 57 żołnierzy: 28 Słowaków, 3 Węgrów, 6 Gruzinów, 1 Ukraińca, 1 Czecha i 18 Polaków. Mieli własny sztandar (na awersie godło Słowacji, na rewersie orzeł) i opaski w narodowych barwach: białej, niebieskiej i czerwonej. Opaskę dla dowódcy, podporucznika “Stanko", wykonała żona jednego z polskich członków SKN: płk. Mieczysława Szczudłowskiego, Jadwiga Szantarek-Szczudłowska. Wykorzystała niezwykły materiał: wstęgę orderową marszałka Ferdynanda Focha, którą przepasał kiedyś męża w uznaniu jego zasług. Na opaskę się nadawała, bo barwy francuskie są takie jak słowackie. Dlatego słowaccy powstańcy byli brani przez ludność cywilną za Francuzów.

W kasku, z papierosem

1 sierpnia pluton “Stanka" miał zdobyć Belweder. Na miejsce zbiórki dotarła tylko część oddziału - i dwudziestu kilku ludzi ruszyło do ataku. Przeżyło siedmiu. Pieczołowicie przygotowywany sztandar nie załopotał na dachu Belwederu. Inni członkowie plutonu walczyli tam, gdzie zastała ich godzina “W": na Starym Mieście, w Śródmieściu. Większość razem z dowódcą znalazła się na Czerniakowie.

Do oddziału “Stanka" dołączali kolejni ochotnicy, w tym kilkuosobowa “sekcja sowiecka", jak nazywał ich Iringh: żołnierze, którzy uciekli z niewoli i przystali do powstańców. Na początku “Stanko" nie wiedział, czy może im ufać, ale przekonał się, że wyróżniają się odwagą i wytrwałością. “Najspokojniejszy jestem, gdy są na warcie" - mawiał. Kiedyś z trójką z nich poszedł na niebezpieczną akcję: mieli zlikwidować niemiecki karabin maszynowy. Trzech kolejnych uparło się, że też pójdą, choć za jedyną broń mieli jedną butelkę zapalającą i... kindżał.

Znane są ich nazwiska: Tamaradze, Bibilaszwili, Nazarow, Gasparian, Galustjan, Alchazaszwili. Josef Tamaradze zginął 15 września, broniąc samotnie pozycji przed nacierającymi Niemcami. Sanitariuszka “Aga" mówi, że gdy ostatni raz zaniosła mu jedzenie, krzyczał, że chce pić, ale nie wodę, tylko niemiecką krew.

Niektórzy z “sekcji sowieckiej" przeżyli Powstanie, ale ich los po przeprawie na prawy brzeg Wisły, gdzie stacjonowała już Armia Czerwona, jest nieznany. Można się domyślać, co ich spotkało, znając stosunek Stalina do byłych jeńców. “Stanko" po wojnie starał się ich odszukać, ale listy, które słał do ZSRR, pozostawały bez odpowiedzi.

W połowie sierpnia do “słowackiego" plutonu przysłano patrol sanitarny. Pięć sanitariuszek: “Wrzos" (Irena Chudzińska), “Tessa" (Maria Sobczyńska), “Ryta" (Halina Wojtyś, dziś Gąsior), “Ata" (Danuta Kozłowska, teraz Sobczyńska) i “Aga" (Danuta Pietraszak, teraz Michałowska). “Aga" i “Ata" były tak nierozłączne, że wołano na nie “Agata", bo wiadomo było, że przyjdą razem.

“Ryta", “Aga" i “Ata" wspominają, że na ich widok “Stanko" żachnął się: “Po co mi tyle bab?". - Nie żartował, miał poważną minę i myśmy to przyjęły poważnie. Miałyśmy po 18 lat, a nazwał nas babami... Nie było to elegancko, ale dziś go rozumiem - wspomina “Ata". - Mając w plutonie taki wachlarz narodowościowy, chłopców młodych, bo najstarszy miał 25 lat, musiał się niepokoić o te pięć dziewcząt... On był najstarszy, miał wyobraźnię.

“Aga" dodaje, że Iringh rzeczywiście był bezpośredni, a gdy trzeba, dosadny. Ale dzięki temu trzymał żelazną ręką swój pluton. Był też dowódcą, który troszczył się o żołnierzy i narażał przede wszystkim siebie. Później zresztą swoje “baby" chwalił: we wspomnieniach opisuje, jak dokonywały cudów zdobywając jedzenie, pod ostrzałem nosząc na barykady garnki z zupą, opatrując rannych, a także - gdy trzeba - walcząc z bronią w ręku.

- Był wspaniałym dowódcą - mówi “Ryta". - Wtedy już bardzo chory, miał zapalenie płuc albo początki gruźlicy.

Na Czerniakowie rozpętało się piekło. Niemcy wypychali ich z kolejnych ulic. Nie było wody i jedzenia. “Stanko" był z żołnierzami. - Wychudzony, w kasku zamiast hełmu, zawsze z papierosem, pokasłujący. Panował nad wszystkim, nawet nad naszymi Gruzinami - mówi “Aga".

Ucieczka z Lublina

Najcięższy czas zaczął się na Czerniakowie w drugiej dekadzie września, gdy dzielnica stała się kolejnym celem Niemców po Starym Mieście. Sytuacji nie zmienił desant berlingowców.

“Stanko" stanął przed trudnym wyborem: na Zagórnej mieszkała jego żona Waleria; spodziewała się dziecka. Wiedział, co dzieje się z cywilami i rannymi w zajmowanych przez Niemców domach. Można się domyślać, co czuł, będąc kilkaset metrów od bliskich i nie mogąc im pomóc. Jego córka Mirosława, która urodziła się w maju 1945 r., opowiada, że ciężarną Walerię raz zasypało w zbombardowanym domu. Zawiadomiono o tym ojca. “Stanko" upewnił się tylko, że żona żyje, i został z żołnierzami.

W ostatnich dniach przed upadkiem dzielnicy trwała ewakuacja rannych pontonami na prawy brzeg Wisły. Tak wydostały się resztki “słowackiego" plutonu (75 proc. oddziału zginęło), w tym “Stanko". Na Czerniakowie została Waleria i sanitariuszka “Ryta", ciężko ranna już na brzegu. Odłamki utkwiły w biodrze, głowie i szyi. - Widziałam pontony, ale nie mogłam wstać. Poczołgałam się z powrotem do jakiejś piwnicy, nie wiem, jak długo tam leżałam. Potem przyszli Niemcy i wywlekli mnie na zewnątrz. Ciągle byłam ubrana w panterkę, z opaską i apteczką. Nie było wątpliwości, kim jestem - opowiada “Ryta". - Postawili mnie pod ścianą. Byłam pewna, że mnie rozstrzelają, ale oni zaczęli robić mi zdjęcia. Brudnej, zakrwawionej sanitariuszce.

Cywile wynieśli “Rytę" z Czerniakowa. Waleria Iringh trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Natomiast żołnierze “słowackiego" plutonu po przepłynięciu Wisły zostali skierowani do jednej z willi. - Tam nawet o nas dbali, karmili, ale dom był otoczony siatką. Pewnej nocy przyszedł “Stanko", rozciął siatkę i wyrzucił stamtąd mnie i “Atę" - mówi “Aga". - Po prostu kazał się nam wynosić. Nie rozumiałyśmy, o co chodzi, ale poszłyśmy. Potem zrozumiałam, że może uratował nam życie, bo nasi Gruzini i Ormianie zniknęli bez śladu.

“Ata" trafiła do krewnych w Białej Podlaskiej, “Aga" do rodziny w Lublinie. Tam znów spotkała “Stanka", leżącego w szpitalu.

Z tego czasu zachowały się artykuły Iringha, który zaczął współpracę z “Gazetą Lubelską". Pisał o Powstaniu. Opowiadał o nim także w lokalnym radiu.

Zachowało się coś jeszcze: listy i wspomnienia. Nie widać w nich twardego, opryskliwego dowódcy. Jest “tetryk trzydziestoletni", idealista, przyznający się do łez, tęsknoty za żoną. Do rozpaczy. Do pytań bez odpowiedzi. “Dlaczego jest mnie smutno? Dlaczego płaczę? Dlaczego? Dlaczego? Bo łeb sobie w końcu rozwalę!" - kończy jeden z zapisków.

Pocieszeniem dla niego są wizyty “Agi". Z nią może rozmawiać o Powstaniu, ona jest “spójnią z tem com przeżył". Dla “Agi" życie toczyło się na nowo: poszła do szkoły. Miała problemy ze skupieniem się na nauce. Pomógł “Stanko". Zachowało się wypracowanie, które za nią napisał: opowiadanie o górskiej chacie, miłości i rozpaczy.

Wkrótce “Stanko" musiał uciekać z Lublina: artykułami i audycjami zainteresowało się NKWD. Przed aresztowaniem uratowali go lekarze - wymknął się w pożyczonym od nich kitlu.

"Cudzoziemiec z AK"

“Ryta" z Pruszkowa trafiła do szpitala w Milanówku. Jednak gdy tylko z Warszawy wycofali się Niemcy, postanowiła wrócić. Ostrzyżona na jeża, o kulach wlokła się do domu. Był luty1945 r. Poszła na Czerniaków, sprawdzić, co z rodziną porucznika. Okazało się, że Waleria wróciła na Zagórną. Wkrótce dołączył Iringh. W maju rodzi się Mirosława.

W tym samym miesiącu 31-letni Iringh dostaje rentę inwalidy wojennego z powodu gruźlicy. Chce jednak pracować: być dziennikarzem, o czym marzył w dzieciństwie. Współpracuje z “Życiem Warszawy"; jego artykuł o “słowackim" plutonie ukazuje się w “Życiu" na pierwszą rocznicę Powstania.

Ze zdrowiem jest coraz gorzej. Pomóc ma wyjazd do Zakopanego w 1950 r. Ale Iringh szybko wraca do Warszawy - i przeżywa trwające aż do śmierci pasmo represji i problemów z powodu AK-owskiej przeszłości. W 1951 r. traci pracę. Zaczyna dorabiać jako uliczny fotograf. Chodzi po Parku Łazienkowskim z aparatem Leica, robi przechodniom zdjęcia, stara się zapewnić rodzinie byt. Mimo choroby chodzi tak godzinami.

Walerię wzywają do komitetu partyjnego i dają wybór: albo się rozwiedzie, albo straci pracę. Odmawia. Oboje są bez zatrudnienia.

Życie z AK-owską przeszłością nie jest proste. Życie cudzoziemca tym bardziej. Iringh się nie poddaje. Po Październiku 1956 wraca do dziennikarstwa. Działa w Towarzystwie Czechów i Słowaków. Ale i tu ma kłopoty: słyszy absurdalne zarzuty, że chce oderwać od Polski Spisz i Orawę. I że jak mu się nie podoba, może jechać do Andersa. “Do Andersa mogłem dawno jechać. Uważałem jednak, że miejsce moje jest w Ojczyźnie, o którą walczyłem" - odpowiada i wychodzi z zebrania Towarzystwa.

Pracuje jako fotograf w Centralnej Agencji Fotograficznej, bez etatu. Jego zdjęcia ukazują się rzadko. Jako cudzoziemiec nie zostaje przyjęty do Związku Polskich Artystów Fotografików. Choć ma kiepski sprzęt, jego fotografie zdobywają uznanie za granicą: dostaje wyróżnienie na World Press Photo, a ambasada belgijska ofiarowuje mu pierwszą lampę błyskową.

- To było straszne - wspomina Mirosława Iringh-Fit. - Ojciec coraz bardziej chorował, a nie można było zdobyć lekarstw, łóżka w szpitalu, sanatorium. Ale on najmniej dbał o siebie.

Dawne sanitariuszki wspominają, że po wojnie troszczył się o swych żołnierzy. - Był jak ojciec. Zapisał mnie do Związku Inwalidów Wojennych, wystarał się o rentę, dodatki. O wszystkim pomyślał. Dzięki niemu mogę teraz żyć przyzwoicie - mówi “Ryta".

Nie potrafił i nie chciał odciąć się od wspomnień. Organizował spotkania, spacery po miejscach walk. Starał się o wystawy zdjęć poświęcone Powstaniu.

- Powstanie było obecne w domu zawsze - opowiada Mirosława. - 1 sierpnia szliśmy na przyczółek czerniakowski, a 23 września na Mszę za poległych. Ojciec nauczył nas patriotyzmu: szacunku dla kraju, w którym mieszkamy, dla polskiego sztandaru. Kiedy słyszę “Mazurek Dąbrowskiego", to mnie ściska w gardle. Przykre tylko, że ojciec nie doczekał niepodległej Słowacji. I że jego samego przez tyle lat tak źle traktowali.

***

Jego zdjęcie wisi dziś w Muzeum Powstania: szczupły chłopak o odstających uszach i melancholijnym spojrzeniu. Marzyciel i idealista, jak mówił o sobie z przekąsem. Nie wygląda na żołnierza. Raczej na chłopca, czytającego za dużo poważnych książek. Życie postawiło go w sytuacji, gdy musiał wziąć odpowiedzialność za innych, o kilka lat młodszych.

Czy potem, przemierzając Łazienki ze starą “Lei-cą" i starając się dorobić, zastanawiał się nad sensem trwania w swych przekonaniach? Czy, jak w szpitalu w Lublinie, pytał sam siebie: dlaczego w wolnym rzekomo kraju gnębi się tych, którzy walczyli za swój kraj?

Nie doczekał odpowiedzi ani sprawiedliwości. Zmarł na raka płuc w 1985 r. Grób jego i żony znajduje się na Powązkach.

Tylko rodzina i dawne sanitariuszki mogą cieszyć się fragmentem ekspozycji w Muzeum, poświęconym Słowakom. I warszawskim skwerem, który nosi imię Mirosława Iringha.

---ramka 357557|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2005