Parasol historii - banner do wstrzyknięcia

WACŁAW GLUTH-NOWOWIEJSKI: No właśnie. I z własnego doświadczenia wiedziałem, że Warszawa nigdy nie była martwym miastem. Toteż nie mogłem pogodzić się z panującą opinią, że „Rzeczpospolita Gruzów” – jak sam nazwałem popowstańczą stolicę – pozbawiona była mieszkańców.
Pracowałem wtedy – były to lata 70. – jako reporter w „Kurierze Polskim”. Przekonałem kolegów i zaproponowałem podjęcie akcji „Pierwsi w mieście”. I tak gazeta wystąpiła z apelem do warszawiaków, by zgłaszali się do redakcji ci, którzy przetrwali w 1944 r. w gruzach Warszawy.
Najpierw była cisza, a potem zaczęli przychodzić. Nie przysyłali spisanych historii, przychodzili do redakcji osobiście. Rozmawiałem z nimi, słuchałem ich, jakże często w osłupieniu. Zebrałem bardzo duży materiał, a wybrane historie zaczęliśmy drukować. Można już było wtedy śmielej pisać o Powstaniu.
Ostatecznie relacji zgromadziłem więcej, niż mogliśmy opublikować w gazecie. Akurat wtedy Krajowa Agencja Wydawnicza wprowadziła nową serię „Zdarzenia, sensacje, zagadki”. Poproszono mnie o napisanie książki o „Robinsonach”, czyli bohaterach naszej akcji. Był tylko warunek: miałem na to miesiąc! Istne szaleństwo! Ale naczelny dał mi wolne, życzliwi znajomi przytulili w swoim domu w Zakopanem. Siedziałem więc w pokoiku z widokiem na Giewont i pisałem! Książka ukazała się w 1975 r. w nakładzie 50 tys. Drugie wydanie – w 1982 r. – miało nakład 60 tys.
Do dziś mam teczki z relacjami. Wróciłem do nich niedawno, przygotowując najnowsze wydanie. Jeszcze raz wszystko przeczytałem: to, co było drukowane, i pozostałe materiały. Nowa wersja jest poprawiona, uzupełniona.
Nowe pokolenie! Gdy wydawnictwo Marginesy zaproponowało mi przygotowanie trzeciego wydania, zgodziłem się. Wiedziałem, że to też trzeba zrobić szybko, że w moim wieku nie zna się dnia ani godziny. Z perspektywy czasu muszę jednak powiedzieć, że powrót do tej książki jakby odnowił mój organizm – nie tylko głowę! Po tej ciężkiej pracy czuję się młodszy, silniejszy.
Powrót do tych przeżyć był trudny. Nie przypuszczałem nawet, że aż tak trudny. Na szczęście mogłem liczyć na wsparcie żony Anny, która zajmowała się też redakcją tekstu. Opowiadanie „Jesień na Marymoncie” to właśnie zapis mojej historii.
Tak było, dokładnie tak. Cały ten czas na Marymoncie przetrwałem w jakimś dziwnym stanie świadomości, półprzytomny. Kiedy znalazła mnie pewna kobieta, w pierwszej chwili uciekła. Wtedy oprzytomniałem. Pamiętam, jak krzyknęła i uciekła, a ja poczułem się fatalnie – oto pojawiła się szansa na ratunek, ale momentalnie zniknęła. Jakbym nawet łkał... Na szczęście kobieta wróciła po mnie.
Musiałem umieścić w książce tę historię. Nie ze względu na siebie, ale na moich kolegów, którzy tam zginęli, na sanitariuszki, które natychmiast biegły z pomocą, i których nie uchroniła opaska z bandaża z czerwonym krzyżem. Też zostały zamordowane. Dobrze pamiętam, jak jedna z nich z czułością opatrywała moją strzaskaną rękę...
Pełniliśmy funkcję rozpoznawczą. Marymont to była trochę ziemia niczyja. Tamtej nocy mieliśmy zorientować się w ruchach oddziałów niemieckich. Nad ranem zauważyli nas. Uderzyli seriami pocisków artyleryjskich. Dwóch chłopców zginęło od razu. Pozostali, wśród nich i ja, zostaliśmy ranni. Byłem dowódcą tej grupy. Jeden z pocisków rozerwał się tuż przy mnie. Ciężka rana, krew i słabo, słabo. Ale trzeba ratować chłopców. Skok do pobliskiego budynku z cegieł w stanie surowym. I rozkaz do lekko rannego Wojtka: „Pędź po pomoc do plutonu”. Przybiegli błyskawicznie. Z trzema sanitariuszkami. Natychmiast przystąpiły do pracy, by czym prędzej wycofać się do naszych. Ale było na to za późno. Nasz „bunkier” otoczony już ze wszystkich stron. Samochody pancerne, czołgi, karabiny maszynowe. Kanonada za kanonadą. Wiązki granatów wybuchają w piwnicy. Moi dzielni chłopcy próbują walczyć. Niestety prawie wszyscy giną. To niekończący się ból...
Byłem dowódcą drużyny w plutonie AK na Żoliborzu. Tuż przed wybuchem Powstania udało mi się zdać maturę i zrobić podchorążówkę. W ostatnich dniach lipca ogłoszono tajną mobilizację, ale potem kazano nam rozejść się do domów. Aż 1 sierpnia zaczęło się: Godzina W! Stawiłem się na Żoliborzu w punkcie zbiórki, ale poza mną z drużyny dotarły tylko trzy osoby. Kilka godzin czekaliśmy w niepewności. Nagle w pobliżu rozgorzała walka, głośna strzelanina. A my ciągle nie mieliśmy broni. Co z tego, że byłem dowódcą? Nie mogłem nic zrobić.
Po jakimś czasie przybiegł chłopak z informacją, że nasz magazyn wpadł. Uzbieraliśmy tylko kilka sztuk broni. Było nas już wtedy dwunastu. Na rozkaz „Wychodzimy” poszliśmy z dwoma karabinami, pistoletem maszynowym i kilkunastoma granatami. Po prostu katastrofa...
Dokąd?
Z bazy na Dolnym Żoliborzu przeszliśmy ostrożnie na Marymont. Na początku panował kompletny chaos. Dookoła strzelanina, a rozkazy wydawali nam jacyś oficerowie, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Sporo obiektów niemieckich zaplanowano „do zdobycia”, nie udało się zdobyć żadnego. Przewaga sił niemieckich uniemożliwiała jakiekolwiek starcia. My nie mieliśmy broni.
Mijały godziny. W końcu przyszedł rozkaz dowódcy obwodu ppłk. „Żywiciela”: „Zbieramy się o ósmej wieczorem na ulicy Mickiewicza”. Dotarliśmy tam, by posłyszeć, że mamy wyjść z miasta do Puszczy Kampinoskiej! Totalne zaskoczenie, żołnierze protestowali. Ale nocą wyruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się we wsi Wiersze. Całą noc lało, byliśmy śmiertelnie zmęczeni, mokrzy, zniechęceni. Nastroje minorowe. I dowiadujemy się, że rano wracamy na Żoliborz! To był straszny dzień.
Udało nam się bezpiecznie wrócić. Nasi witali nas entuzjastycznie, tym bardziej że z Kampinosu przynieśliśmy sporo broni. Nareszcie coś mieliśmy!
Jednym z największych, jeśli nie największym przeżyciem, były dwukrotne ataki na Dworzec Gdański. To był pomysł dowódcy Grupy Północ, który uznał, że tylko w ten sposób można uratować Starówkę.
Starówka już ledwo się trzymała. Mieliśmy przebić się z Żoliborza na Stare Miasto, a oddziały ze Starówki miały w tym samym czasie uderzyć ze swojej strony. Wyznaczono datę ataku na noc z 20 na 21 sierpnia. Do torów było jakieś 300 metrów pustej przestrzeni, którą trzeba było przebiec. Mieliśmy iść w drugim rzucie. W pierwszym, od naszej prawej strony, szły oddziały wileńskie [żołnierze Okręgu AK Wilno, którym udało się uniknąć sowieckiej niewoli i przeszli aż do Kampinosu – red.]. To byli wspaniali chłopcy.
Wreszcie przyszedł rozkaz: „Uderzać”. Ruszyliśmy pomalutku. Nagle pada: „Wycofujcie się!”. Okazało się, że Niemcy nie tylko obsadzili cały teren, ale jeszcze puścili pociąg pancerny. Wycofaliśmy się. Ale pierwsze oddziały już uderzyły. Widziałem tych wilniuków, jak biegli. Mieli dobrą strategię: jedna grupa biegła, druga osłaniała ich z karabinów maszynowych. Potem zamieniali się rolami. Udało im się nawet wysadzić niemiecki bunkier. Ponieśli jednak ogromne straty.
Po ataku byliśmy bardzo przygnębieni. A tu dowiadujemy się, że kolejnej nocy będzie powtórka...
Tym razem uderzył nasz oddział. Niemcy byli oczywiście przygotowani. Mieli artylerię, karabiny maszynowe siekły bez przerwy. I proszę sobie wyobrazić: 300 metrów! Nawet gdybyśmy biegli jak najszybciej, to byśmy nie dobiegli. Można się było tylko czołgać. Co jakiś czas próbowaliśmy, skuleni, podnieść się. Stale pod ostrzałem.
Leżeliśmy koło siebie z moim przyjacielem Bohdanem [kapral podchorąży Bohdan Broniowski ps. „Bogdan”, ur. w 1926 r., żołnierz plutonu 225 w Zgrupowaniu „Żmija”, Obwód II „Żywiciel” – red.]. Znaliśmy się od lat, mieszkaliśmy koło siebie, razem trafiliśmy do konspiracji. Nagle zobaczyłem, że Bohdan, jak gdyby nigdy nic, wstaje, idzie... Krzyczę: „Padnij, padnij!”. Stanął, odwrócił się. „Zaraz zrobią z nas jatkę, idę do nich” – powiedział. I poszedł. Myślę, że był w szoku. Podniosłem się, popędziłem za nim. Po kilku metrach runąłem na ziemię – taki był ostrzał. Wreszcie dotarł do nas rozkaz: „Wycofać się!”.
Natychmiast obiegłem żoliborskie szpitale powstańcze. Pełno rannych po tych atakach, co chwilę kolejnego przynoszą. A Bohdan... Dostał serię w brzuch. Zginął na miejscu.
Mam być szczery?
To nie spodoba się pewnie niektórym powstańcom, ale atak na Dworzec Gdański nie miał sensu. Nie było możliwości, żeby tymi siłami się przebić. Niemcy mieli przygotowane bunkry, stanowiska artylerii, mogli nas zmieść z powierzchni ziemi. Pierwszego dnia próbowaliśmy, drugiego... Nie wolno nas było tam znowu posyłać. Szliśmy i mijaliśmy trupy kolegów. Nie mieliśmy szans.
I to, i to. Pamiętam, jak pierwszego dnia Powstania zginęło tylu chłopców, bo szli z tymi pistolecikami, granatami. Z brawurą, na wariata. Z jedną myślą: iść i zdobyć. Taka była atmosfera wśród młodych. Ja też tak czułem.
Nawet nie wiedziałem, że brat wyszedł do Powstania. Mama [Maria z domu Kasza, sanitariuszka w AK – red.] nie zatrzymywała nas. Wcześniej, jak byliśmy w konspiracji, zawsze bardzo się niepokoiła. Wybiegała wieczorami przed dom na ulicę, wypatrując synów. 1 sierpnia wiedziała jednak, że jeśli wzywają mnie i Alka – tak mówiliśmy w domu na brata – to musimy iść. I poszliśmy. Po drodze zajrzałem do najbliższego kościoła św. Andrzeja Boboli. A tam był już Alek. Pomodliliśmy się razem, razem wyszliśmy. Cześć, cześć, do zobaczenia po wojnie! Tak powiedział: „Do zobaczenia po wojnie”.
Istotnie. Alek zginął na początku września na Powiślu. Czasem myślę... Może jednak był tam ze mną, na Marymoncie. Tak bardzo go potrzebowałem.
Nie znam silniejszej osoby niż moja mama. Na pozór delikatna, ale jeśli chodziło o nas, miała w sobie niezwykłą moc. Tym trudniej jej było, że wybuch wojny nastąpił w czasie głębokiej żałoby po przedwcześnie zmarłym mężu – tata umarł w wieku 46 lat. A każdy dzień okupacji był śmiertelnym zagrożeniem. Ale do końca wojny żyła nadzieją, że chłopcy się odnajdą, choćby w obozach koncentracyjnych. Prawda była inna. Cierpienie pozostało.
Matki nic nie powstrzyma!
Pamiętam, jak już po wojnie ubecy przyszli mnie aresztować. Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia, gdy mnie wyprowadzali. Potem przez pięć długich lat jeździła do wszystkich kolejnych więzień, w których mnie trzymano. Widziałem, jak coraz bardziej mizerniała...
Może, może... Wydaje mi się, że to, co ja czułem, czuło całe moje pokolenie. Nasza trauma zaczęła się we wrześniu 1939 r. Potem pięć lat niemieckiego terroru. I Powstanie. Moje pokolenie musiało przyzwyczaić się do śmierci. Śmierć była stale. Nie tylko w alei Szucha, w siedzibie gestapo, wszędzie.
Jak przetrwałem? Miałem to szczęście, że moi rodzice mieli w sobie dużo dobroci, życzliwości. Ojciec był optymistą. Mimo tego, co przeżył w okopach I wojny światowej [Alojzy Gluth-Nowowiejski był oficerem liniowym 5. Pułku Legionów; otrzymał Order Virtuti Militari i trzykrotnie Krzyż Walecznych – red.]. Ten optymizm jest także we mnie.
Nawet po dramacie okupacji potrafiliśmy założyć z kolegami na uniwersytecie klub „Keep smiling” [ang. uśmiechaj się]. Żeby odreagować wojnę, nacieszyć się życiem. Zdumiewające, że ten zaszyfrowany uśmiech w czasie śledztwa w UB dołożono mi do aktu oskarżenia. ©℗
WACŁAW GLUTH-NOWOWIEJSKI (rocznik 1926, tu na zdjęciu z lipca 1944 r.), syn legionisty i współpracownika marszałka Piłsudskiego, pułkownika Alojzego Gluth-Nowowiejskiego. Do konspiracji wstąpił w 1942 r. W Powstaniu Warszawskim walczył w Zgrupowaniu AK „Żmija” na Żoliborzu. Ranny, ukrywał się na Marymoncie do połowy listopada 1944 r. Po wojnie podjął studia na UW. W 1948 r. aresztowany przez komunistów, skazany na 8 lat więzienia, zwolniony w 1953 r. Pracował jako dziennikarz, wydał kilka książek. W tym roku wydawnictwo Marginesy wznowiło jego książkę „Nie umieraj do jutra”.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)