Pustynia ludzka

Tym razem nie chodzi o luźny esej, swobodną refleksję nad fotografią, o której znaczeniu można skądinąd dyskutować. Chodzi o lata pracy w archiwach, które prowadzą do podobnych jak u Grossa wniosków: Żydzi na polskiej wsi byli zwierzyną łowną.

15.02.2011

Czyta się kilka minut

Chełmno nad Nerem, styczeń 2011 r. / fot. Grażyna Makara /
Chełmno nad Nerem, styczeń 2011 r. / fot. Grażyna Makara /

Z Janem Tomaszem Grossem można sobie poradzić względnie łatwo. Napisać, że nie jest historykiem, ma selektywne podejście do źródeł, a w jego ostatnich publikacjach nie pojawiają się żadne nowe informacje. Albo że generalizuje, wyostrza, stosując prowokacyjny ton, "budzi demony antypolskości i antysemityzmu".

Strategie unieważniania książek Barbary Engelking i Jana Grabowskiego nie mogą być już tak proste - w zasadzie jedyne, co można zrobić z najnowszymi publikacjami naukowców z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, to ich po prostu nie przeczytać. Nie sądzę zresztą, by byli tym zdziwieni: z niczym innym nie mieli do czynienia w ostatnich latach. W tym sensie można mówić o wdzięczności wobec autora "Złotych żniw", który wiernie powołując się na ich ustalenia, spełniał rolę, nazwijmy to, promocyjną. Można na to spojrzeć także jak na paradoksalne zwycięstwo Grossa: jego książki są odrzucane, ale autorzy badań, z jakich korzysta, i fakty, które - często w ślad za nimi - przywołuje, powoli przebijają się do powszechnej świadomości.

Choć czasem sposób tego przebijania się bywa dla naukowca trudny. W ostatnich tygodniach, po raz pierwszy w trwającej przecież nie od dziś karierze badawczej, Barbara Engelking czy Jan Grabowski zostali zmuszeni do wyjścia z bibliotek i stanięcia w świetle jupiterów. Tomasz Lis, Monika Olejnik, telewizje, prasa - nagle wszyscy zaczęli się domagać odpowiedzi na pytania proste jak cepy. Czy Polacy w czasie okupacji mordowali Żydów? Ile było ofiar? Ilu sprawców? Dlaczego to robili? Na odpowiedź mają państwo 30 sekund...

Pole Kaina

"Oczyścić pole Kaina to - najpierw - pamiętać o Ablu. Ów Abel nie był sam, mieszkał w naszym domu (na naszej ziemi), a więc we wspólnym domu na wspólnej ziemi. Krew została na ścianach, wsiąkła w ziemię, czy chcemy, czy nie. Wsiąkła w naszą pamięć; w nas samych. Więc nas samych musimy oczyścić, czyli zobaczyć siebie w prawdzie. Bez tego dom, ziemia, my sami pozostaniemy zbrukani".

To oczywiście Jan Błoński, w opublikowanym na tych łamach przed ponadćwierćwieczem eseju. Po lekturze książek Engelking i Grabowskiego zaczyna nas prześladować inny obraz. Oto typowy polski pejzaż: chałupa przy końcu wsi, za nią zagajnik, dalej pastwiska i pola, tor kolejowy, las. Szarość przedświtu. Mgła. W tym pejzażu błąkają się cienie. Posuwają się powoli, noga za nogą, drepczą, wloką się, lezą, czołgają, starając się nie zostawiać śladów. Nie wiemy, kim są i co tu robią, ale budzą nasz niepokój. Nie chcemy o tym pamiętać, udajemy się do innych zajęć, ale ten obraz nie daje o sobie zapomnieć. W pejzażu, który tak dobrze znamy, coś się wydarzyło.

Dlaczego nie chcemy pamiętać? "Ci znużeni wygnańcy z naszego świata mogą nas obdarować wiedzą niechcianą - pisze Barbara Engelking - wiedzą o nicości, o tym, czym jest zło". Ich tułaczka "umożliwia zdobycie takiej wiedzy o drugim człowieku, której lepiej byłoby nie mieć". Dodajmy, zważywszy na wiejskie korzenie naszego społeczeństwa: tym drugim człowiekiem może być ktoś z naszych bliskich, ktoś z pokolenia rodziców czy dziadków. W tle, ale już bardzo blisko, jest pytanie o wiedzę o nas samych, ulegających pokusie, i odpowiedź, że linia oddzielająca dobro od zła bywa umowna, a ludzie są nie tyle źli, ile raczej mają dyspozycję zarówno do czynienia dobra, jak i zła - że w innych sytuacjach, pod mniejszą presją, mogliby się zachować zupełnie inaczej.

Sezon polowań

Jest rok 1942. Po kilku latach wyniszczania Żydów w gettach, po kilku miesiącach mordowania ich w obozach zagłady, zaczyna się coś, co za Christopherem Browningiem, od którego Jan Grabowski bierze tytuł swojej książki, możemy nazwać "Judenjagd" - polowanie na Żydów. Polowanie na tych, którym udało się ukryć, uciec z transportów czy wręcz z miejsc egzekucji, a którzy podjęli walkę o przetrwanie.

Ilu ich było, to temat, do którego trzeba będzie wrócić. Na razie powiedzmy tylko, że aż do wyzwolenia los tych ludzi będzie w ogromnej mierze zależeć od polskich sąsiadów. Wcześniej ludność miejscowa mogła jedynie obserwować poczynania Niemców, nie mając większego wpływu na to, co dzieje się z Żydami.

W scenariuszu napisanym przez Niemców, Żydom przypadła rola ściganej zwierzyny. Polakom: rola świadka polowania, czasem naganiacza, ale też myśliwego. "Polacy mogli być także obrońcami dającymi schronienie i pomagającymi tym, którzy szukają ratunku" - pisze Barbara Engelking. Mogli patrzeć obojętnie albo wołać, jak pewna kobieta w czasie likwidacji getta w Sandomierzu: "Daj pani te chuste z głowy, i tak przecież na śmierć idziecie".

Istotą jest jednak to, że "Żydzi nie mieli wyboru ani ucieczki od napisanej dla nich roli, Polacy zaś taki wybór mieli". Niemcy byli na służbie zła, Polacy zaś "bywali tego zła wolontariuszami", choć - zdaniem badaczki - na pewno nie byli przymuszani do aktywnego czynienia zła, nie musieli wydawać ani mordować Żydów.

Macie ich zrobić

"Jest taki piękny słoneczny dzień..." to fragment zdania, które wypowiedział złapany przez chłopów, prowadzony na śmierć i daremnie błagający o życie anonimowy Żyd. Barbara Engelking, pisząc o polskiej wsi pod okupacją, koncentruje się na spojrzeniu żydowskim; podstawę jej książki stanowi 500 pamiętników i relacji ocalonych w połączeniu z aktami 300 procesów sądowych z tzw. dekretu sierpniowego (na jego podstawie ścigano "zdrajców narodu polskiego", kolaborantów, ale także ludzi wydających i mordujących Żydów), w sumie w omawianych dokumentach mowa jest o 2574 Żydach wydanych i zabitych przez Polaków. "Liczyłam ofiary bardzo ostrożnie - podkreśla badaczka - tam, gdzie nie została podana konkretna liczba, a mowa jest o kilku - zakładałam 3, gdzie mowa o kilkunastu - przyjmowałam 11, gdzie o kilkudziesięciu - przyjmowałam 21 ofiar".

Grabowski inaczej: analizuje wszystkie dostępne źródła dotyczące jednego tylko powiatu, Dąbrowy Tarnowskiej, pod wieloma względami dość typowej dla przedwojennej Polski. Wykorzystuje relacje żydowskie i polskie materiały sądowe, ale także dokumenty niemieckie, zwłaszcza protokoły przesłuchań żandarmów i gestapowców, oraz publikacje historyczne, prasę lokalną i dokumenty wytwarzane przez podziemie.

Nic dziwnego, że ich książki się różnią. Grabowski miesiąc po miesiącu opisuje losy wspólnoty żydowskiej z interesującego go powiatu. Przed akcjami wysiedleńczymi liczyła ona

ok. 5500-6000 osób, z czego wojnę przeżyło, według ostrożnych obliczeń tylko 50-60 (mamy tu kontekst sporu o liczby, towarzyszącego w ostatnich tygodniach "Złotym żniwom"). Badacz natrafił na 239 udokumentowanych przypadków mordów na Żydach, z czego

7 osób zginęło z rąk niemieckiej żandarmerii działającej samodzielnie, 84 osoby - z rąk niemieckiej żandarmerii, wydane przez miejscowych, 6 osób - z rąk chłopów, 11 osób z rąk granatowych policjantów działających samodzielnie, 82 osoby - z rąk granatowych, wydane przez miejscowych, a 49 osób - w okolicznościach dotąd niewyjaśnionych. Donosiciele, łapacze i mordercy - podkreśla Grabowski - w zdecydowanej większości byli dojrzałymi, żonatymi mężczyznami, posiadającymi średniej wielkości gospodarstwa, trudno więc określać ich jako hołotę.

W statystykach uderza rola granatowych w mordowaniu żydowskich niedobitków. Z opisywanych przez historyka przypadków zdaje się wynikać, że zabijanie Żydów było dla policjantów czynnością dość zwyczajną, a czasem miało wręcz charakter inicjacji, wejścia w kolejny krąg wtajemniczenia: komendant posterunku z Gorzyc mówi do dwóch młodszych policjantów o złapanych Salomei i Heli Süss "macie ich zrobić, bo jeszcze nic nie zrobiliście".

Co kryje się za suchymi liczbami z poprzednich akapitów? "W roku 1942 ukryła się u Michała Kozika w Dąbrowie Tarnowskiej Rywka Glückmann z dwoma dorosłymi synami. Gospodarz przetrzymywał ich od 1942 do 1944 (ok. 3 miesiące przed wkroczeniem Armii Czerwonej), jak długo mu się opłacali. Gdy pieniądze się skończyły, Kozik zamordował wszystkich troje siekierami".

Trwanie bez istnienia

Beznamiętny opis historyka Barbarze Engelking nie wystarcza. Autorka "Jest taki piękny słoneczny dzień..." próbuje zrozumieć doświadczenie ukrywających się, opisać ich uczucia, a także warunki, w jakich przyszło im żyć - w maleńkich komórkach za "dubeltową ścianą", gdzie sześć stłoczonych w pozycji stojącej osób spało na zmianę, w stodole, na strychu, pod oborą i pod chlewem albo w dole po kartoflach...

Badaczka nie godzi się na bezimienność i milczenie ofiar. Z aktu oskarżenia wyciąga kilka zdań na temat zamordowanego na posterunku w Górznie "obywatela polskiego narodowości żydowskiej lat około 15 o nieustalonym nazwisku" i przez kilka stron próbuje dociec, jaki mógł być los tego chłopca, o którym wiadomo tylko, że miał odmrożone ręce i nogi. Co czuła "młoda, lat licząca około 35-ciu blondynka", nazwiskiem Brejszter lub Brojszter, złapana z 12-letnim synkiem przez sołtysa Napłoszka i doprowadzona na posterunek w Jadowie? Świadkowie zauważyli jedynie, że płakała. "Ile w tym płaczu było rozpaczy, bezsilności, wołania o pomoc?" - pyta Engelking, apelując do czytelników (ale też, podejrzewam, do badaczy), by nie zajmowali się tak intensywnie polskim samopoczuciem, tylko zajęli się ofiarami. Nie redukując ich do liczb, tylko w każdej próbując dostrzec i zapamiętać żywego, cierpiącego człowieka.

Autorka "Jest taki piękny słoneczny dzień..." pisze o trwodze ginących. "W obliczu śmierci, o jakiej tu mowa - śmierci na skutek zdrady, śmierci samotnej i pełnej bólu - trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek środki mogące uśmierzyć lęk". Engelking zauważa, że śmierć jest zawsze doświadczeniem samotnym, są jednak sytuacje, w których obecność innych może pomóc w umieraniu. Nie w tym przypadku jednak: większość tych, których los opisuje, umierała w obecności wrogiej, często nienawistnej i pełnej pogardy.

Ale pisze też o instynkcie, który kazał walczyć o życie. Pisze o tułaczce, odbywającej się w charakterystycznym rytmie: "wędrowanie, błądzenie - znalezienie schronienia - ucieczka lub wygnanie - ponowna włóczęga"; tułaczce, w której, jak zanotował Urele Starkman, "wszystkie drogi prowadzą do tej samej śmierci". Pisze o pustyni ludzkiej w sensie dosłownym: braku pomocy, i w sensie psychologicznym: bezskutecznego poszukiwania zrozumienia; o doświadczeniu "wyrzucenia poza nawias człowieczeństwa, pozbawienia prawa przynależenia do gatunku ludzkiego i prawa do braterstwa", o rozczarowaniu ludźmi, o poczuciu bycia prześladowanym przez nieszczęście, powiązanym z przekonaniem o własnym naznaczeniu, a także o upokorzeniu i wstydzie. Stefa Popowcer wspomina: "Nie do opisania jest uczucie bezdomności i tego ciągłego wpraszania się i błagania o wpuszczenie na nocleg", a Engelking dopowiada: "Sądzę, że zrozumienie miary upokorzenia, jakiej doznawali błąkający się po pustyni ludzkiej Żydzi, jest ważne dla zrozumienia i interpretowania doświadczenia Holokaustu w ogóle".

Pisze również o straszliwej monotonii "trwania bez istnienia" w kryjówce. O apatii, która ogarnia "małą muchę w pajęczynie", jak to nazwała Gina Mehr. O poczuciu bycia "tragarzem strachu", czyli kimś, kto naraża swojego dobrodzieja. O konieczności wiecznego podporządkowywania się gospodarzom, unikania kłótni i ustępowania w każdej sprawie. Pisze o aktywności i inwencji ofiar, które w ukryciu zajmują się robieniem na drutach, krawiectwem, szewstwem. Pisze o jedzeniu trawy i gaszeniu pragnienia wysysaniem soku z korzonków, kiedy nie było już gdzie się ukrywać. Pisze o samotnych matkach, którym maleńkie dzieci wycierały łzy z oczu, bo zdążyły się nauczyć, że głośny płacz jest niebezpieczny. Oraz o tych, którzy nie mając już siły - sami oddawali się w ręce policji.

Psy przestały szczekać

W książkach Engelking i Grabowskiego czytamy o wsi, na którą w zasadzie Niemcy nie docierają. Oczywiście istnieją ich zarządzenia, w tym to najważniejsze: wydane przez Hansa Franka w październiku 1941 r., grożące śmiercią każdemu, kto niesie pomoc ukrywającym się Żydom. Nawet jeśli - jak przekonuje Grabowski - kara śmierci była w takim przypadku jedną z możliwych opcji, a nie opcją jedyną, z pewnością było się czego bać. Do dziś nie wiemy np., czy rodzina Mędalów, zamordowanych przez Niemców w Szarwarku, rzeczywiście pomagała Żydom: o jej losie zdecydowały donos złożony do żandarmerii i podejrzanie wielkie zapasy jedzenia. Dokonana w 1943 r. pacyfikacja dwóch podkrakowskich wsi, Liszek i Kaszowa, jako kara za ukrywanie Żydów, wywołuje panikę w okolicy: na okolicznych drogach i polach pojawiają się ludzie, których dotychczasowi opiekunowie nie chcą dłużej ukrywać w obawie o własne życie i dobytek.

"Zgodnie z głębokim przekonaniem mieszkańców podtarnowskich wsi Żydzi mają złoto - pisze Grabowski. - Wszyscy Żydzi". Trudno zrozumieć siłę tego przekonania, jeśli się weźmie pod uwagę, że wielu złapanych było wcześniej sąsiadami łapiących i dzieliło z nimi tę samą nędzną egzystencję; w opinii historyka jest to swoisty hołd złożony przedwojennej endeckiej i kościelnej propagandzie, jak również niemieckim wysiłkom, idącym w tym samym kierunku.

Do każdej miejscowości dociera ociekająca nienawiścią do Żydów gazetka ścienna "Nowiny", którą sołtysi muszą wieszać w widocznych miejscach. Grabowski pisze również o wędrującej po wsiach wystawie poświęconej tyfusowi, którego głównymi nosicielami mieli być Żydzi, a nawet o przedstawieniach teatru objazdowego ze spektaklem "Kwarantanna". Oraz o tym, co można było znaleźć w skrajnych publikacjach podziemnych (wydawana przez NSZ "Propaganda Centralna" ogłaszała tych, którzy chcą ukrywać Żydów, "zdrajcami sprawy polskiej", gdyż "każdy prawy Polak wie, że w odrodzonej Polsce zarówno dla Niemca, jak i dla Żyda miejsca nie ma").

Propaganda łączy się z tym, czego Polacy byli świadkami zaraz po likwidacji gett: zorganizowaną przez Niemców "orgią mordowania". "Dla miejscowej ludności była to swoista lekcja posłuszeństwa: Niemcy byli panami życia i śmierci, a życie żydowskie utraciło do reszty jakąkolwiek wartość" - czytamy w "Judenjagd". Polowania na Żydów stały się wówczas rzeczą na tyle codzienną, że - jak zapisała młoda Żydówka z Radomyśla Wielkiego - w okolicach sąsiadujących z likwidowanymi skupiskami żydowskimi "nawet psy przyzwyczaiły się do trzasku strzałów i przestały szczekać". To wtedy, zauważa historyk, świadkowie niemieckich bestialstw przestali mówić o "mordowaniu", a zaczęli używać bardziej bezosobowego określenia "strzelanie Żydów".

Wiele wiadomo o systemie nagród dla ludzi zaangażowanych w "Judenjagd": w Dąbrowie Tarnowskiej np. lokalny Landrat wypłacał za każdego doprowadzonego Żyda dwa kilo cukru; jak pisze Grabowski, "dawano go niejako na osłodę", bo w wielu miejscowościach wypłacano nagrody pieniężne, wręczano spirytus, a donosicielom oddawano też zwyczajowo części garderoby ściągane z rozstrzeliwanych (cytowany przez badacza gospodarz z Gorzyc, który zabrał sobie sukienkę, trzewiki i chustkę, zgłosił się później z zażaleniem: "na sukience dopiero stwierdziłem, że miała dziurę od kuli na plecach").

Za wypełnianie obowiązków narzuconych przez okupanta odpowiadały struktury samorządu wiejskiego - sołtysi, członkowie straży pożarnych, wart nocnych, a także zakładnicy, czyli gospodarze, którzy głową ręczyli za to, że na terenie wioski nie dojdzie do działań "zagrażających interesom narodu niemieckiego", oraz oczywiście funkcjonariusze Polskiej Policji.

Mimo wszystko jednak system był daleko: Niemcy pojawiali się we wsiach dość rzadko, o ich mieszkańcach wiedzieli niewiele. A kara śmierci groziła także, powiedzmy, za słuchanie radia czy niekolczykowanie bydła. To Jan Tomasz Gross, w opublikowanym ćwierć wieku temu eseju "Ten jest z ojczyzny mojej... ale go nie lubię", jako pierwszy postawił pytanie, dlaczego nie brakowało chętnych do konspiracji i do wielu innych działań zagrożonych rozstrzelaniem, a tak trudno było znaleźć schronienie dla Żydów.

Sprawiedliwi

W wiosce Ratułów jeden z gospodarzy zaofiarował gościnę czteroosobowej rodzinie, ale po tygodniu tę gościnę wymówił; od granatowego policjanta dowiedział się, że w tym czasie na posterunek trafiły w jego sprawie trzy donosy. Ukryć coś przed wzrokiem sąsiadów było niezwykle trudno: jakakolwiek zmiana stylu życia, np. fakt nabierania większej ilości wody ze studni, groziła dekonspiracją.

Lęk przed Polakami jest jednym z głównych motywów pojawiających się w relacjach cytowanych przez Barbarę Engelking; drugim wątkiem jest chłopska zawiść, powiązana z prawdziwymi bądź urojonymi korzyściami związanymi z przechowywaniem Żydów. Grabowski opisuje sąsiedzki zajazd na gospodarza, który nagle zaczął częściej odwiedzać gospodę (jeżeli wydaje pieniądze, to znaczy, że przechowuje Żydów) i wpadkę Pejki Kapelner, związaną z faktem, że ukrywający ją chłop niósł do domu gazetę. Opisuje też, w zamykającym "Judenjagd" rozdziale "Sprawiedliwi", przykłady bezinteresownego bohaterstwa ratujących. Konkluzja tego jasnego, wydawałoby się, rozdziału ma jednak ciemną tonację: "Sprawiedliwi" łamali pewien konsensus, w którego ramach nie było miejsca na pomaganie Żydom.

Z analiz Grabowskiego wynika, że ok. 75 proc. ukrywających się korzystało z pomocy oferowanej przez ludzi motywowanych chęcią zysku. Często była to zresztą pomoc krótkotrwała i kiepskiej jakości (z 38 osób, które ocalały na terenie powiatu Dąbrowa Tarnowska, niemal połowa uratowała się dzięki pomocy nienastawionej na zysk). Badacz pisze, że biedni Żydzi byli prawie bez szans (podobnie jak ci z "wyglądem ujemnym", żeby użyć określenia ukrywającej się Blumy Altmed), ale tego nie ocenia, tak jak nie oceniał Antek Cukierman, jeden z przywódców ŻOB-u: "Polacy też mieli ciężkie życie i trudno im było zdobyć środki na utrzymanie".

"W samym płaceniu za ukrywanie nie ma nic nagannego - pisze wprost Barbara Engelking. - Ukrywający Żydów Polacy ponosili przecież, oprócz psychologicznych, także materialne koszty ich ukrywania, z których najoczywistsze były koszty jedzenia". Ważne tylko, by ratujący dotrzymał warunków kontraktu - z czym, rzecz jasna, bywało różnie: w momencie, kiedy Żydom kończyły się pieniądze, pojawiała się groźba eksmisji, wydania w ręce policji lub mordu.

Treblinka w domu

Wróćmy do liczb, wokół których toczy się najgorętszy fragment dyskusji wokół "Złotych żniw". Wśród historyków panuje zgoda, że podczas trzeciej fali Holokaustu (czyli już po likwidacji gett i akcji eksterminacyjnej) ratować się próbowało ok. 250 tys. mieszkańców Generalnej Guberni, a do końca okupacji dotrwało ok. 40-60 tys. Ani Engelking, ani Grabowski nie spekulują, jaki procent z brakujących 200 tysięcy zginęło z rąk Polaków. Na jakimś poziomie rozważania takie są zresztą pozbawione sensu: moralność średnio rymuje się ze statystyką. Zupełnie wystarczająca wydaje się konkluzja, że część spośród tych, których jedyną zbrodnią było urodzić się Żydami, mogła dożyć wyzwolenia. Problem w tym, że - jak pisze Jan Grabowski - "w oczach znacznych odłamów społeczeństwa polskiego życie żydowskie przestało w pewnym momencie przedstawiać jakąkolwiek wartość, wszelkie próby pomocy Żydom były tak bardzo niebezpieczne, a udzielenie Żydowi pomocy przez wielu poczytywane było za grzech lub za przestępstwo".

Wydawaniu i zabijaniu Żydów przez Polaków poświęcona jest cała druga część książki Barbary Engelking. Nie ma tu efektownych uogólnień. Raczej mozolne wypisy, brane strona po stronie z kolejnych relacji i akt procesowych, pozwalające prześledzić, kogo i jak zdradzano, dlaczego to robiono (oprócz strachu, chciwości, zazdrości, autorka wyodrębnia tu kategorię, dla której nie znajduje lepszego określenia niż "zwykła podłość, nikczemność czy »czyste zło«"), jak łapano, bito, wiązano i doprowadzano na posterunek albo wreszcie - czym i jak zabijano.

To najtrudniejszy w lekturze fragment książki, gdzie komentarz odautorski zostaje zminimalizowany, a czytelnik pochyla się nad kolejnymi przypadkami; przypadkami, których są dziesiątki, potem setki... W Słomnikach "niejaki Chaim Rosenzweig, bogaty Żyd z Książa, przed wysiedleniem oddał cały majątek Wojciechowi Michoszowi, aby ukrył dwie córeczki. Na drugi dzień Michosz zaprowadził je na policję". Gospodarz Trojanowski z pewnej wsi z Rawy Mazowieckiej wydał własnego brata, który przechowywał rodzinę Rozenkranców ze Skierniewic. Teofil Cabaj zeznaje, że przed złapaniem Żydów poszedł do sąsiada napić się wódki, a w związku z tym "więcej w tej sprawie nie mogę zapodać, z uwagi, że samogon, który wypiłem u ob. Motyki Karola, bardzo mnie rozmarzył". W polowaniach na Żydów biorą udział partyzanci, biorą udział dzieci. Są zawodowi łapacze, jak Maciek ze Stefanówki (okolice Grójca). Jest Jan Pytlarczyk, który mówi do pojmanego "co, sk... jeszcze się kręcisz po świecie". Jest Marian Styś, który postanawia przespać się z ukrywaną we wsi Zambrzyniec Żydówką, a gdy słyszy odmowę, wywozi kobietę z jej pięcioletnią córką na odludzie i tam zabija.

Poznajemy rekwizyty zbrodni. Usta Szmula Helfmana, złapanego w Majdanie Kozickim, są zakneblowane słomą. We wsi Pobitno wieziony na policję mężczyzna ma na rękach łańcuch. Złowiony podczas przeprowadzonej w Wielkim Tygodniu obławy w Toni Żyd Majer jest prowadzony na gałązce wikliny związanej wokół szyi. Icek Perła ginie ukamienowany, z powrósłem na szyi. Jankiela Libermana ukrywający go wcześniej Aleksander Kuraj zabija kluczem żelaznym, przymuszony przez sołtysa. Wielu bohaterów książki ginie utopionych w studniach; sąsiedzi właściciela takiej studni z okolic Siemiatycz mówią o nim, że "ma w domu Treblinkę". Wśród narzędzi morderców są siekiery, kije, łopaty, kłonice, widły, motyki, orczyki, śruby metalowe. Jankiel Penczyna ginie z gwoździami wbitymi w podeszwy; "leśni" torturują go, żeby wskazał schowek ukrywającej się rodziny. Leśniczy Wycech ze swoim pomocnikiem Kosiakiem znajdują kryjówkę adwokata z Brańska i jego ciężarnej żony; on ginie od kul, na nią brakuje naboi - żyjącą, choć skatowaną wrzucają do jamy i przysypują piaskiem, który ranna próbuje jeszcze zgarniać z twarzy.

Betlejem

W waszyngtońskim Muzeum Holokaustu zwiedzający otrzymuje przy wejściu swego rodzaju paszport: przypominającą dokument tożsamości kilkustronicową książeczkę z opowieścią o życiu konkretnego człowieka, do czytania podczas drogi przez kolejne stacje żydowskiego cierpienia. Przed kilkoma laty opowiadał mi kustosz, że pierwotnym planem twórców placówki było dopasowywanie tych "dowodów osobistych" do każdego zwiedzającego: po wprowadzeniu moich danych do komputera, otrzymałbym historię człowieka odpowiadającego mi nie tylko płcią, ale i wiekiem czy wykształceniem. Z pomysłu zrezygnowano ze względu na mankamenty systemu komputerowego - ale mówi on przecież coś o wyjątkowości Zagłady, w której odnaleźć można wszystko, każdą odmianę ludzkiego losu.

Czytając prace naukowców z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, natrafiamy na historię Jasia i Małgosi (gospodarz wyprowadza żydowskie dzieci do lasu i tam je porzuca), ale też na historię ewangeliczną: ukrywająca się z małym dzieckiem Regina Kempińska zostaje znaleziona w sieczkarni przez chłopkę, która nie odmawia pomocy: dziecko wsadza do kosza i ukradkiem prowadzi z matką do stajenki: "Umieściła dziecko w żłóbku na sianie, mnie zrobiła posłanie ze słomy"; w tym Betlejem Regina z córeczką mogą zostać zaledwie tydzień, bo ich stajenka leży przy drodze.

Jest wreszcie opowieść o kobiecie, która po 22 miesiącach spędzonych pod dachem obory w Pietkowie dostaje pomieszania zmysłów, całymi dniami krzyczy i śpiewa, co powoduje, że sąsiedzi zaczynają szemrać: gospodarz chciałby ukryć ją w lesie, ale kobieta nie chce ruszyć się z obory. Nie wiadomo, czy w końcu on sam melduje o ukrywającej się żandarmom, czy robią to chłopi z pobliskich domów. Po blisko dwóch latach w ukryciu kobieta ginie - na trzy tygodnie przed wkroczeniem wojsk radzieckich.

Takich historii nie sposób opowiedzieć, mając 30 sekund przed kamerą. Istota problemu, pisze w ostatnich słowach swojej wielkiej książki Barbara Engelking, "wymyka się rozumieniu i pozostaje mroczna, niedookreślona, niepoznawalna. Nadal pozostaję bezradna - zarówno wobec zagadki czynienia zła, jak i tajemnicy doświadczania cierpienia".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2011